Jakub Skurtys: Dawidzie, załóżmy optymistycznie, że załatwimy tu trzy sprawy na raz: zrobimy trochę szumu wokół sześciorga początkujących autorów, podbijemy polubienia dla Biura Literackiego, a przy okazji porozmawiamy o młodej poezji i o tym, co wydaje się w niej obecnie dominować. Ale pierwsza sprawa jest taka: dlaczego tylko Ty poławiałeś w tym roku? Przywykliśmy do grubszej antologii, która jest wynikiem współpracy przynajmniej dwóch poetów-krytyków-redaktorów, i to ich „dziwaczne wybory” tworzyły później interesujący dwugłos. Teraz są tylko Twoje „dziwaczne wybory”. Cięcia kosztów? Zmiana założeń Połowu jako antologii?
Dawid Mateusz: Z tym solowym poławianiem to nie do końca prawda. Wybieraliśmy we trójkę ‒ z Joanną Mueller i Arturem Bursztą. Pech (lub szczęście) chciał, że byliśmy w tym wyborze zgodni. Nie sądzę, że mniejsza liczba autorów w tegorocznej antologii miała jakiś gigantyczny wpływ na koszt całego przedsięwzięcia. Wybraliśmy tych, których uznaliśmy za gotowych na tyle, by chociaż w niewielkiej próbce pokazać ich światu (gdyby tylko cały świat się nami interesował).
A twój udział w tym projekcie? Do tej pory byli tam na ogół sami poeci z dużym dorobkiem, starsi od nas o co najmniej jedno pokolenie…
Propozycja mojego współudziału w wyborze wyszła od samego Artura. Po przemyśleniu sprawy, uznałem to za dobry pomysł. Jako autor debiutujący niedawno i obserwator przede wszystkim tego najświeższego obiegu młodopoetyckiego (debiutantów i predebiutantów), nie jestem być może najgorszym wyborem. Tegoroczny Połów jest w moim rozumieniu niejako przedłużeniem pracy, którą wykonuję wraz z ekipą Krakowskiej Szkoły Poezji czy zainicjowanej przeze mnie sześć lat temu nagrody „Browar za debiut”. Mam 33 lata, kilka lat jeszcze chciałbym to pociągnąć, natomiast potem musi to przejąć ktoś następny. Nie chciałbym takiej sytuacji, jak w nagrodach literackich, gdzie mamy skandaliczne betonowanie składów jurorskich na całe dekady, ewentualne wątpliwe etycznie migracje członków i członkiń jury z jednej kapituły do drugiej. Podobnie zresztą ma się sprawa z kuratelą nad festiwalami literackimi. Ale to temat na inną rozmowę.
A jak się czujesz jako laudator, a właściwie krytyk literacki (to trochę krótsza forma niż posłowie do Rozłąki Kamila Kwidzińskiego, które napisałeś, ale w sumie też wymagająca przestawienia się na jakieś krytycznoliterackie tryby)?
Oj, nie ‒ co to to nie ‒ wypraszam sobie. Nigdy nie byłem i nie będę krytykiem literackim. Nie mam ku temu zdolności m.in. temperamentalnych. Traktuję to bardziej na zasadzie wyzwania, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to nie jest naturalny dla mnie tryb posługiwania się polszczyzną.
Wspomniana przez Ciebie KSP oparta jest ‒ jak to rozumiem ‒ na pewnej wizji krakowskiej wspólnoty poetyckiej, jest oddolnym towarzystwem, w którym powoli obrabiają się kolejne głosy – trochę pod Twoim patronatem, trochę Roberta Rybyckiego, a trochę Miłosza Biedrzyckiego. Ale w samym Połowie nie ma chyba nikogo z Krakowa, nikogo z ekipy, która jakoś to KSP tworzy (pamiętam, że do poprzedniego Połowu miałem odwrotny zarzut: że wiele osób było właśnie z Krakowa i wydawały mi się bezpośrednio związane właśnie z Twoim środowiskiem twórczym). Skąd teraz to niedomaganie małopolskiej stolicy?
Członkinią KSP jest również m.in. Barbara Klicka, budujemy oddziały zamiejscowe. Nie kracz o tym niedomaganiu, bo wśród autorów wybranych do finału kolejnej odsłony Połowu jest sześć lub siedem osób z Krakowa. Może funkcjonujemy w takim dwuletnim trybie, nie wiem. Ale my tu o antologii mieliśmy…
E tam (pozdrawiamy Basię), oddziały zamiejscowe nie muszą praktykować na Open Mic’ach w Bazie i nie muszą ustosunkowywać się do mimo wszystko undergroundowego życia literackiego w Krakowie. Może ten tryb dwuletni to jakaś odpowiedź, a może nie chcieli zaczynać jako wybrani przez Dawida Mateusza?
Tak, słyszałem już o „licencji na pisanie im. Dawida Mateusza”. Cóż mogę powiedzieć. Kiedy podejmowałem swoje pierwsze próby zaistnienia w środowisku literackim, podobnie jak większość kolegów i koleżanek, spotykałem się z serdecznym i szczerym podejściem starszego pokolenia. Podejście to można by streścić w zdaniu „spierdalajcie, gówniarze”. Były oczywiście chlubne wyjątki, ale chyba wtedy zrodził się ‒ nie tylko w mojej głowie ‒ pomysł na próbę poszerzenia tego wentylu dla najmłodszych, pomocy w pierwszych krokach, chociażby ta pomoc polegała na „hej, pokaż co piszesz, wcale nie mamy cię gdzieś”. Inna rzecz, że ten moment pierwszego wejścia, pierwszych spotkań i pierwszych wydawanych książek jest dla większej liczby autorów najważniejszy. Pytałem o to wspomnianego Miłosza Biedrzyckiego ‒ on ten moment u siebie podobnie wspomina. Ja zresztą też. Później, jak to śpiewał Lou Reed, „it’s all downhill after the first kiss”.
Znowu ucieknę od narzekania na podebiutanckie rozczarowania i wracam w takim razie do poprzedniego wątku. Mieliśmy o antologii. Jak opowiadałeś ostatnio w referacie podczas konferencji na Poznaniu Poetów ‒ jak żeście z Tadkiem zakładali „Zwrotnicę”, to wciąż ważny był Staff, a jak z MLB „brulion”, to jednak bardziej Miłosz. Teraz żeście z Arturem i Joanną zrobili Połówi zastanawiam się, czy chcesz powiedzieć nim coś konkretnego o młodej poezji, czy mamy go po prostu przeczytać jako antologię, która mogłaby się równie dobrze ukazać w sześciu osobnych arkusikach (jak to drzewiej bywało)?
Arkusiki były pomysłem raczej chybionym ‒ raczej, bo w czasach arkuszy nie miałem z BL jeszcze nic wspólnego. Wizje się zmieniają, to oczywiste. Wiele zależy tak naprawdę od kontekstu. Kiedy z Tadeuszem zakładaliśmy „Zwrotnicę”, a z Czesławem „Żagary”, kontekst był nieco inny. Teraz ten kontekst wymusza ‒ w naszym (tu mogę powołać się na kolegów MLB i Rybickiego) przekonaniu ‒ coś jeszcze innego. Dużo bardziej od dominującego w historii naszej literatury modelu „wymiany pokoleniowej” („zdychajcie, maślaki” vs. „trzeba dorżnąć naszych ojców”) jest potrzebny dialog, wspólne dyskusje i wymiana myśli. Oczywiście nie chodzi o odtwarzanie obcego dla nas systemu, jak np. amerykański, gdzie poeci funkcjonują niemal zawsze przy uczelniach i są przedstawicielami takiej a takiej szkoły, ani o naśladowanie swoich sposobów pisania. Może my po prostu odrobinę bardziej wierzymy we wspólnotę niż pokolenie urodzone w latach 60. czy 70.
To ważna kwestia, jeszcze do niej wrócimy. A te arkusze, jasne, ale jednak mówiły one o konkretnym poecie, a potem zaczęły się antologie, które były czytane jako projekt danego poławiacza, np. krytykowane za honetyzm, doceniane za awangardowe poszukiwania Asi Mueller. Co nam mówi Połów 2018 jako całość? Czy coś w ogóle mówi?
Może np. wskazywać na reprezentantów najciekawszych tendencji i zjawisk w najnowszej literaturze. Mamy tutaj sześcioro poetów i poetek, najmniej w historii, a jednak spektrum prezentowanych tutaj dykcji i poetyk, wydaje mi się dotychczas najszersze.
Zgadzam się, właściwie niewiele jest punktów wspólnych między tymi autorami, uciekłeś więc od pierwszego ryzyka takiego wyboru: dobierania ludzi, których poetyki brzmią podobnie do Twojej. Ale skoro mówisz o „reprezentantach najciekawszych tendencji”, a nie „najciekawszych reprezentantach tendencji”, to zapytam Cię od razu, o te najciekawsze tendencje i zjawiska, które mieliby reprezentować poszczególni autorzy. Bo wiesz, trochę tu sosnowszczyzny (Podlaski, Pierzchliński), trochę poezji somatyczno-chtonicznej (Halber, Szaulińska, może nawet Tosiek przez ten wiejski kontekst i podobieństwa do Lebdy), no i trochę Trojanowskiego, jak sam wskazujesz w komentarzu – uczącego się od Bargielskiej i jadącego na tym samym rowerze z Konradem Górą w przeciwne strony. Naprawdę tak wyglądają te najciekawsze tendencje, czy może po prostu źle na to patrzę?
Podpuszczasz mnie. Oczywiście, że diagnoza jest słuszna (moim zdaniem), bo to od lat najmocniejsze tendencje w naszej liryce. Coś się zmienia, następują pewne przesunięcia, jednakże te trzy nurty wydają mi się obecnie najsilniejsze. Jednak ‒ tutaj chciałbym zaznaczyć ‒ taki, a nie inny wybór autorów podyktowany był przekonaniem, że z ponad setki zgłoszonych, to właśnie oni są najbardziej gotowi i ‒ co dla mnie szczególnie ważne ‒ najbardziej samoświadomi. Mamy tutaj do czynienia z sześciorgiem autorów, którzy wiedzą, jaką drogą chcą podążać, wiedzą, gdzie są ich źródła, i mniej wiecej mają pojęcie, w którą stronę będą tę podróż kontynuować. Krew mnie zalewa, kiedy słyszę krążących tu i ówdzie autorów, podważających intencjonalność twórcy – „ot, nie wiem, samo skądś przyszło”. Nie mogę tego słuchać. Tegoroczni laureaci tacy nie są, stąd ‒ między innymi ‒ ten kredyt zaufania.
No dobrze, wiedzą, czego chcą, a Ty im dajesz pewien kredyt zaufania. Tymczasem ja, jako czytelnik antologii, też bym chciał coś wiedzieć, żeby potem nie skończyć jak Jon Snow.
Rozleniwiasz się, Jakubie, nie dość, że napisałem sześć laudacji na ten temat, nie dość, że autorzy sami byli z tego odpytywani w rozmowach w „bibliotece”, to jeszcze chcesz, żebym odwalał robotę krytyki literackiej. No dobrze, spróbujmy. Eksperyment Podlaskiego z językiem schizofreników wydaje się najbardziej karkołomny, a jednocześnie najbardziej radykalny. Nie wiem, gdzie go to doprowadzi i jak będzie się prezentował w całości jego projekt książkowy. Zafascynowało mnie natomiast to, że bardzo często młody autor zaczyna od dykcji dużo bardziej przyswajalnych, łatwiejszych i przystępnych dla czytelnika. Tutaj natomiast mamy na dzień dobry wbitego klina, z którym musimy kombinować.
To nie moje lenistwo, to umiarkowana wiara w czytelników i ich moce przerobowe, w możliwość śledzenia tych wszystkich rozmów i laudacji, które w sumie są przecież po prostu bliską lekturą tych młodych propozycji. A Tosiek?
W przypadku Antoniny Tosiek mamy do czynienia z autorką, która od samego początku wie, w jakim kierunku chce podążać, gdzie leży jej temat i jakie rejony chce eksplorować. Nie powtarzam się tutaj, wbrew pozorom. To autorka, która działa na nieco innych polach ‒ z wykształcenia jest aktorką i jej sceniczne podejście do pisania tekstu literackiego też jest w tym zestawie widoczne.
To trochę takie wiersze-opowieści, gawędy nawet. Zresztą, jak kiedyś rozmawialiśmy o jej poezji, to miałem taką uwagę, że to w sumie nie są wiersze, że brakuje mi w nich jakiejś lirycznej kondensacji, bo rytmiczne opowiedzenie historii to za mało. Ale chyba Antonina jest już krok dalej, więc może Twoja mantra o „rozwoju” tych autorów jest tu rzeczywiście najbardziej trafiona. Przy okazji Marii Halber wskazujesz z kolei na gotowość tej dykcji, na to, że ta poezja długo czekała na swoje miejsce.
Halber stoi trochę tam, gdzie stała Jabłońska, prawda? Z nią to ciekawy przypadek jest. Wyznała mi, że zbierała się z wysłaniem na Połów od 2008 roku. To może wyjaśniać pewne wątpliwości dotyczące dykcji, które niniejszym wyprzedzam. Natomiast z pewnością jest to projekt zrobiony. Sam jestem ciekaw, jakie będą jego efekty za rok, dwa, kiedy spodziewam się wydania jej książki. Podobnie ma się sytuacja z Trojanowskim.
Co masz na myśli?
Wydaje mi się, że są to rzeczy w pewien sposób domknięte i być może to po nich spodziewałbym się najrychlejszego debiutu. Być może nawet w tym roku, być może w przyszłym. Ja jednak jestem ze szkoły Bohdana Zadury ‒ zadebiutować należy, kiedy zna się dalszy ciąg. Tutaj ten dalszy ciąg widzę. Zresztą, oczywiście nie tylko w tych zestawach. Intuicyjnie wydaje mi się jednak, że tutaj jest najbliżej. A Ty co wyczytałeś z zestawów Pierzchlińskiego albo Szaulińskiej?
Powiedziałbym też, iż Twój tytuł laudacji do zestawu Pierzchlińskiego – Nouvelles impressions de Białogard– mimo że jest trochę żartem, pasuje idealnie. Pokazuje i blaski, i cienie tego pisania na etapie, na którym chyba teraz jest: echa poematów prozą Sosnowskiego, podobne operowanie językiem, wzorowanie się na metaforyce marynistycznej i świetlnej, te apostrofy…
No, to jest ciekawa kwestia, bo widziałem również zdecydowanie inne wiersze Pierzchlińskiego, wiersze, w których w nieco odmienny sposób eksperymentował z semantyką, i bardzo jestem ciekaw, co by się stało, gdyby te dwie metody w jakiś sposób połączył. A jeżeli chodzi o Szaulińską – nie jestem tego tropu pewien – moczy kostki w tej samej wodzie, co Roman Honet? Chociaż nie, nie wodzie – rzece. Rzeka to może jest ta sama, ale przecież woda już nie.
Bardzo mi się podoba jej wiersz „late bloomers”, jakiś taki wyobraźniowo-afirmatywny tryb jej pisania, który spotykam trochę u Fiedorczuk, trochę u Klickiej, a trochę u Janickiego. Też bym chętnie zobaczył u tej dwójki te połączenia, o którym wspominasz, ale na razie widzę wzorce, jakieś modele, ale nie wiem, czego od tych modeli oczekiwać. Dużo w tej antologii – co odnotowujesz zresztą w komentarzach – poszukiwań, które mają dokądś zaprowadzić, w których czuć przebytą drogę, tylko nie widać jeszcze celu.
Ale widzisz, gdybyśmy się spodziewali jakiegoś końca tych dróg, to powinniśmy rozmawiać o debiutanckich książkach. Natomiast o zeszłorocznej antologii Połowu sam pisałeś, że wyprzedza o 2, 3 lata realny ruch w literackim świecie.
No, bo wyprzedzała, pisałem szczerze, zresztą, zaraz będziemy z niej mieli ileś tam debiutów. Co do tej nie mam na razie takiego przekonania. A co powiesz o tym, że wszyscy autorzy tym razem rzeczywiście należą do jednego pokolenia – przełomu lat 80. i 90., Antonina Tosiek jest najmłodsza (’96), ale w tym przypadku nie czuć różnicy względem reszty propozycji. Pytam o to, bo poprzedni Połów to były właściwie wczesne roczniki 80., jeśli dobrze pamiętam?
To zdecydowanie, mimo różnicy niemal dekady między najstarszymi i najmłodszymi laureatami, wydaje się, że prezentują oni jednak pewną spójność światopoglądową i literacką. Ale wydaje mi się też, że chodzi o bardzo podobny moment wejścia w literaturę, który (powtarzam to jak zacięta płyta, wiem), jest moim zdaniem dużo ważniejszy niż rocznik urodzenia. Jeżeli już musielibyśmy posługiwać się tym rocznikiem, to kluczem rzeczywiście jest rok 1990. Ta antologia jest zbiorem poetów, w których uwydatniają się najważniejsze tendencje w poezji polskiej autorów drugiej połowy lat 80. i pierwszej lat 90.
„Świadomość wspólnoty”, „troska o budowanie wspólnego świata” (to z materiału na zakładkę) ‒ to chyba najmocniejsze tezy, jakie sformułowałeś względem tych młodych autorów jako grupy. Tezy wynikające z jakiegoś przeświadczenia, obserwacji, czy raczej napisane w trybie życzeniowym: tacy macie być, to macie zmienić względem poezji początku wieku i wcześniejszej?
Mam wielką nadzieję, że to nie jest tryb życzeniowy. Miałem okazję wszystkich laureatów mniej lub bardziej poznać, znany jest mi ich stosunek do pojęcia wspólnotowości i ‒ co może nawet ważniejsze ‒ stosunek do nich samych jako grupy. Pomimo tego, że na różnych pozycjach, z różnymi atutami, wszyscy wydają się grać do tej samej bramki. Mamy mocną ławkę rezerwowych i jesteśmy gotowi na dogrywkę, a nawet rzuty karne.
Czyli – jak pisał Krzysiek Szeremeta w „Próbie ewangelii”, kiedyś też przecież debiutant z arkusza w BL i krakus – „Panie, daj bramkowy remis na wyjeździe”. Dzięki za rozmowę.
Autorom i autorkom podziękujmy, ja tu tylko sprzątam.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury