Katarzyna Szaulińska: Jednym z zarzutów wobec twojej pierwszej książki (wejście w las) była otoczka radykalnej czułości i kruchości, która stawia namysł krytyczny w pozycji agresora. Jak ty zniosłaś jej odbiór?
Paulina Pidzik: Czułam, że wydanie książki to moment, w którym nie tylko oddaję ją innym, ale zapraszam do wejścia w (wejście w las), że ten (las) nie będzie już dalej tylko mój. I otworzył się, czuję z trzaskiem gałęzi, a we mnie pełno było emocji o bardzo różnych barwach. Słowo „czułość” po wydaniu (wejścia w las), nie za sprawą mojego tomu, ale w ogóle, przeszło przez wszystkie możliwe pasma i krwioobiegi, było używane w prawie każdej przestrzeni. Mam poczucie, że to słowo: traciło znaczenie, powszedniało, zbierało kurz, nabierało nowych odniesień i kontekstów, konstruowało i dekonstruowało różne mikroświaty. Ale przecież jednak, niezależnie od tego, chodziło mi o czułość i kruchość. To wciąż tkliwe miejsce we mnie. Nie w znaczeniu czegoś, co boli, ale jakiegoś niepokoju w czytaniu, tworzeniu, może nawet szerzej w byciu, który budzi, ścisza głos.
Kiedy mówisz: „wciąż tkliwe miejsce we mnie” masz na myśli twoją relację z pierwszą książką czy ze słowem „czułość”?
Relację z książką, choć słowo „czułość” też tu się wplata. Czuję, że trzeba się ciągle budzić i w sobie, i w słowach.
To słowo bywało używane też przez Olgę Tokarczuk w kontekście „czułego narratora”. Blisko ci do noblistki w jakimkolwiek sensie?
Czuję, że przestrzeń, w której jesteśmy blisko, to poczucie bycia niekonieczną częścią ziemi, jedną pośród wielu różnych istot, uważności we współbyciu w tym ze sobą, także świadomość wagi języka i opowieści. To jednocześnie jakieś podstawy, zakorzenienie w byciu w ziemi, ale z tych miejsc wyrastamy pewnie zupełnie inaczej.
W czym widzisz różnicę?
To moje przeczucie, a więc coś subiektywnego i trudno uchwytnego w słowach. Chyba też nie bardzo czuję się kompetentna do udzielenia odpowiedzi. Ja piszę wiersze w moim mikroświecie, o nim, z jego perspektywy. Moje podmiotki są mi bardzo bliskie, skóra przy skórze, ta sama ziemia pod stopami. Jeśli kogoś znam, to je, a wszystko i wszystkich wokół mogę jedynie próbować współodczuwać, być obok, blisko, ale zawsze na jakąś odległość. Chciałabym umieć bardziej ściszać głos niż mieć pewność, więcej słuchać, mniej wypowiadać. Może więc chodzi o te punkty w przestrzeni, z których zapisujemy?
Jesteś w (miejsca ich jesiony) bardziej dosadna niż w pierwszej książce. Leją się solumedrole, kłębią granulocyty, podmiotka ma wkłucie centralne w żyle szyjnej i pieluchę. Z czego wynika ta zmiana?
Podmiotka jest naga. Nie może odsłonić się już bardziej (albo przynajmniej tak jej się wydaje) przez samo wypowiadanie, przez odpamiętywanie. W takiej przestrzeni inaczej układają się wersy wiersze. Jest w niej blisko, czasem duszno, odległości są krótkie, ale i jednocześnie często nie do pokonania, jest w niej zależna. Nie ścisza się głosu, który z trudem się wydobywa.
To bardzo konkretne miejsca, jesiony, krople substancji, krwinki, milimetry. Chciałam dotknąć ich bez rękawiczek klisz przesłon, przyłożyć do tego dłonie, wsłuchać się, a nawet wkłuć. Wejść w to, bez przenoszenia w inną przestrzeń.
Pisząc tę książkę nie miałam też w sobie (wejścia w las) jako świadomego punktu odniesienia, czułam, jakby to było pierwsze, w języku, którego na nowo się uczę.
Wiem, że mówisz teraz też o prawdziwej, medycznie spowodowanej utracie mowy. Jak to było, uczyć się słów na nowo?
Pierwsze było poczucie fizycznego bólu, łyżeczki jedzenia okruszki bełkotliwych słów jak żwir, małe kamienie o ostrych krawędziach. Osobno oddech, osobno próba poruszenia tkanek i wydobycia dźwięku. Chropowatość tego. Powolność, powtarzanie, ćwiczenia z powtarzania.
W plecaku, który miałam ze sobą w szpitalu znalazłam zbiór opowiadań Ogród japońskiej autorki Hiroko Oyamady, pierwsze z nich miało tytuł „Wróżeganie”. Przez tydzień uczyłam się tej nazwy, by weszła w pamięć tak, bym nazajutrz potrafiła ją powtórzyć. Potem ćwiczenie z opowiadania tej samej historii mojej choroby studentom medycyny. Czytanie czytanie, choć długo bez zrozumienia, słowa rozsypujące się, niesklejające się ze sobą w sensy. Po wielu tygodniach zaczęły przychodzić jak olśnienia: fizycznie wypowiadałam słowa i czułam ich ciężar smak znaczenie rytm na języku. Wtedy zaczęłam zapisywać pierwsze strzępki wersów, nie wychodziłam jednak w myślach poza nie. Nie wiedziałam, czy nauczę się nowego języka na tyle, by być w stanie pisać (może pojawiło się też pytanie: czy wciąż jestem poetką?). Miałam wtedy poczucie, że do „tamtego” nie ma powrotu.
Myślałam dużo o tym, co mogłam czuć, gdy po raz pierwszy uczyłam się mówić jako dziecko. Doświadczanie tego od nowa w dorosłej części życia było graniczne: bardzo trudne i bardzo poruszające. Wciąż jest.
Skoro mówimy o doświadczeniu, to dla mnie twoje (miejsca ich jesiony) są raportem z pobytu pomiędzy życiem a śmiercią. Chorujesz – w tej książce jeszcze bardziej niż w pierwszej. Jak te pobyty w „pomiędzy” – w szpitalu, na ojomie, w ciele, które straciło funkcje, zmieniają twoje podejście do życia i pisania?
Czuję, że wciąż jestem w tym miejscu, w „pomiędzy”, w różnych jego intensywnościach, odcieniach, ale w nim (może tu się zostaje?).
Nigdy wcześniej nie czułam takiego spokoju jak w tamtych chwilach, gdy leżałam na ojomie (tych, które pamiętam i tak jak je pamiętam), choć widziałam rozmazane kolorowe plamy, ciało było bezwładne i nie znałam jeszcze na to słów. Ten spokój jest dla mnie nowy, byłam raczej z drżenia, chciałabym go nie zgubić.
Czuję, że bardzo się zmieniałam, i wciąż pytam siebie o relacje z tamtą mną, choć jednocześnie wiem, że bardzo wiele jest między nami połączeń, tych samych tkanek duszy i ciała. Nie pamiętam wielu miejsc z siebie i wokół, wiele ma rozmyte kontury i kształty. Trudno mi oddzielić, wypowiedzieć, jak zmieniło się moje podejście do życia czy pisania – mam poczucie, że w jakiś sposób wszystko jest inaczej. Może najbliższą odpowiedź znajduję w słowach Krystyny Miłobędzkiej „jestem do znikania”: czuję, że jestem w tym nieustannym zanikaniu, które jest zarazem z pięknej i też trudnej gęstości tej chwili, i spokoju, że ta chwila zaniknie i nie wiadomo, co przyjdzie po niej, czy przyjdzie.
Mówisz o tym ze spokojem. Zawsze byłaś taka pogodzona, ty i twoje wiersze?
Te wiersze i ja, wtedy, gdy je pisałam, jesteśmy ze spokoju. Powraca to w naszej rozmowie w różnych miejscach –mam poczucie, że bardzo dużo się w moim życiu i we mnie zmieniło (były i są chwile, gdy myślę „wszystko”). Ta książka jest z tego nowego rytmu. Kiedyś było we mnie dużo drżenia, tlącego się pod, kakofonicznego, które chciało odwracać biegi. Teraz coraz mocniej dotykam po prostu, tego, co płynie, tak jak płynie.
Ta akceptacja kojarzy mi się z buddyzmem. Czy on albo inna religia jest ważny/ważna w twoim pisaniu?
Wychowałam się w pomieszaniu religii katolickiej i wierzeń ludowych. To przebijało się w mojej pierwszej książce, która sięga do dzieciństwa, tamtych miejsc i ich korzeni. Teraz świadomie jestem poza religiami i wyznaniami (albo przynajmniej tak mi się wydaje, że jestem), i w tym miejscu osobnym powstawała ta książka. Jednocześnie to był i wciąż jest czas zadawania sobie pytań o duchowość, o to, w co wierzę, co jest dla mnie ważne, o wartości (czuję też, że te pytania trzeba sobie zadawać ciągle). Jestem nasiąknięta różnymi cząstkami, które pewnie można znaleźć w wielu religiach, chłonę inne. Czuję, że są we mnie mocno obecne te z rytmu i płynięcia, bycia częścią, które kojarzą mi się z buddyzmem. Piszę o tym, co jest dla mnie ważne, dotykające i te przebiegające we mnie strumienie są pewnie w jakiś sposób możliwe do rozpoznania w wersach.
Byłam razem z tobą na zajęciach Pracowni Drugiej Książki, gdzie twoja książka poruszała niemal każdego uczestnika. Mnie przywołała wspomnienia leżenia na sali pooperacyjnej po cięciu cesarskim. To uczucie totalnej bierności, bycia terytorium działania maszyn i leków. Ktoś inny mówił o doświadczeniu towarzyszenia mamie w umieraniu. To świadome tworzenie wspólnot przez dzielenie się własną opowieścią, a może pisząc, byłaś raczej skupiona na sobie i swoim doświadczeniu?
Wiersze, które ułożyły się w książkę, zaczęły powstawać w przestrzeni pomiędzy: w czasie, gdy uczyłam się od nowa prawie wszystkiego, były takim odzyskiwaniem świadomości, ocalaniem jakiś fragmentów siebie pamięci cząstek słów języka. Choć może być to trudne do zrozumienia, dla mnie samej jest, ale nie myślałam wtedy o tych tekstach jako czymś dla mnie (bo nie wiedziałam nawet, co znaczyłoby dla mnie – to znaczy dla kogo?) czy o jakimś dalej tych wierszy.
Gdy drugiego dnia po napaści wojennej Rosji na Ukrainę, 25 lutego 2022 roku, w ostatni dzień terminu na wysłanie projektów do Pracowni Drugiej Książki, usiadłam w szpitalu w Lublinie na brzegu łóżka i zaczęłam czytać wiersze, a one zaczęły mi się układać w zalążek książki, poczułam, że to nie tylko moja opowieść, że jest w niej nie tylko mój głos i nie tylko dla siebie to wypowiadam. Że jestem częścią tych wielogłosowych wieloosobowych szpitalnych sal. W nich należy się do jakiejś wspólnoty – łóżka dzieli kilkanaście centymetrów, a jednocześnie na początku kilka centymetrów było dla mnie odległością nie do pokonania. Jednak to przede wszystkim opowieść, która zaczyna się w pytaniu: kim jestem teraz? Próbie połączenia siebie z tamtą sobą, siebie ze światem, światem w czasie wojny, wojną tuż obok, z granicami. To zapiski pomiędzy stanami przytomności i nieprzytomności świadomości i jej braku (też w sensie bardzo dosłownym). Okaleczone bolesne oddechy, ale moje moimi tkankami.
Ta książka w znacznej części powstawała przez ostatnich kilkanaście miesięcy, między różnymi miejscami, w drogach, w notatniku. W tym czasie nauczyłam się od nowa chodzić, fizycznie pisać i wypowiadać na głos. Przyjechałam do Kołobrzegu z niepewnością (naprawdę, gdy wysiadłam z autobusu, pytałam siebie: co Ty robisz pi w Pracowni Drugiej Książki), ale i otwartością. Poruszyliście mnie, cały czas mnie to porusza!
W trakcie TransPortu w Kołobrzegu stworzyła się wokół ciebie nieformalna grupa kąpiących się w morzu o świcie. Ja nie uczestniczyłam, żałuję. Jak to jest wchodzić do morza o świcie? Tak samo wchodzi się w ziemię, w las?
Wchodzenie do morza o świcie jest z jestem. Wprowadza w stan czujności wszystkie zmysły. Jest doświadczaniem jakiegoś łączenia (choć na początku przez sprzeczności) ciała i umysłu (dla mnie to ciągle w jakiś sposób pierwsze, że nie zawsze „umysł ponad ciało”), wolności, siły. Budzi. Poczułam w tych wrześniowych wodach Bałtyku, że jestem.
Wypowiedziałam na głos (próbowałam znaleźć dla tej gęstości słowa) tyle razy o tym, że ostatniego dnia stworzyła się grupa (dziękuję, Kasiu, Damianie i Bartku!) i razem weszliśmy do morza o świcie. To też w jakiś sposób inne doświadczenie, gdy jest się w tym chłodzie morza razem i się tym dzieli.
Jestem z miejsca, które było kiedyś morzem. Mój las wyrósł na wapieniach. Może dlatego w morze wchodzę bez drżenia?
Choć też zapisuję, że w las wchodzę już od jakiegoś czasu inaczej, odkąd przy polsko-białoruskiej granicy w lesie wydarza się niepojęte okrucieństwo i łamane są podstawowe prawa człowieka. Nie umiem tego oddzielić, nie chcę.
Nie wiem i czuję, że nie będę i nie mogę wiedzieć, jak wchodzi się w ziemię, ale mam w tym dużo spokoju. Jestem z zanikania.
Kiedy informujesz w mediach społecznościowych, że stałaś się ratowniczką, to co to znaczy? Domyślam się, że to nie tylko metafora.
Tak, to nie jest tylko metafora. Jestem ratowniczką kwalifikowanej pierwszej pomocy, zdałam egzamin i mam ustawowy tytuł ratowniczki, który łączy się z konkretnymi uprawnieniami. Od długiego czasu myślałam o zrobieniu rozszerzonego, rzetelnego kursu pierwszej pomocy. Kasiu, jesteś lekarką i czuję, że sama najlepiej wiesz, jak ważne jest, by spiąć całą wiedzę i umiejętności, które mamy, nauczyć się wytycznych i schematów, by w chwili, gdy nagle wydarza się sytuacja, która wymaga udzielenia pomocy, a której zaistnienie wywołuje najczęściej fale emocji, umieć jak najlepiej działać.
Kilka dni po rozpoczęciu wojny poczułam, że w tu i teraz potrzebne są takie właśnie bardzo konkretne umiejętności, że potrzeba wielu świadomych ruchów dłoni, że poza pomocą, której mogę udzielać, przygotowując śniadania dla dzieci czy udzielając porad prawnych, chcę móc mieć też umiejętności paramedyczne, bardzo potrzebne w czasie pokoju, w czasie wojny jeszcze mocniej. Przyznaję, że myślałam intensywnie o dłuższym wyjeździe do Ukrainy, ale przez stan chorobowy, w którym byłam, jeszcze nie pojechałam.
Tego samego dnia, w którym zdałam egzamin, udzielałam pierwszej pomocy. Potem pełniłam dyżury ratownicze w punkcie pomocy medycznej na dworcu głównym w Krakowie.
Czuję, że to ważne.
Kiedy o tym mówisz, to brzmi, jakby cudze cierpienie skłaniało cię do wyłaniania się z nicości.
Codzienne wyłanianie się z nicości, budzenie i znikanie dotyczy każdego, jesteśmy z zanikających podobnych tkanek. To własne, odczuwalne na skórze, pod skórą, jest dla mnie intuicyjne, naturalne i oswojone. Przyjęcie zanikania ze spokojem (czuję to ostatnio mocno), powiększa przestrzeń teraz i wyłania z tej nicości na dziś. Co przecież też nie oznacza, że nie podejmuję działań, by przyspieszone zanikanie spowalniać możliwie jak się da i ocalać: próbuję.
Jednak jednocześnie jest we mnie głęboka niezgoda na to, co się wydarza wokół i to przecież tak blisko, na celowe pozbawianie życia innych ludzi czy pozbawianie albo odmawianie koniecznych do niego podstaw, warunków, wbrew ich woli, co dla mnie także ważne – odmawianie realizacji prawa do decydowania o własnym życiu. Myślę, że ta granica pogodzenia przebiega we mnie w miejscu godności: jest cierpienie, które istnieje i będzie istnieć, można je łagodzić, być obok niego, szukać dróg pomocy, ale nie jest od nas w pełni zależne. Obok jednocześnie jest wiele cierpienia, które wynika z działań i zaniechań ludzi, cierpienia wywoływanego umyślnie, cały czas na nowo.
Zapisuję tu też, że w czasie, gdy odzyskiwałam oddech, czytałam książkę Mateusza Pakuły Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję, która poruszyła mnie bardzo głęboko. Jako pacjentka i prawniczka, po prostu jako człowiek, czuję, że wiele o tym zanikaniu, prawie do decydowania o nim jest do wypowiedzenia, do zmiany w prawie. Czuję, że każda istota ma prawo do godnej śmierci, że wyłanianie się z nicości i zanikanie jest nasze.
Tytuł tomu wzięty jest w nawias, podobnie jak tytuły wierszy. Ten nawias to dłonie, które ocalają, czy gest pokazujący daremność i nieistotność?
Jeśli to dłonie, to te, które próbują objąć coś, co zanika, ze świadomością tego, że ocalenie jest możliwe na tę chwilę, na dziś. To dłonie, które próbują dotknąć w „byciu do znikania”, z poczuciem, że ten gest jest ważny.
„[W]yszłam z dziś nie dalej” – brzmi twój wiersz zatytułowany właśnie zamkniętym nawiasem. Mówisz o bliskim horyzoncie, byciu w „teraz”. Co w tym „teraz” jest dla ciebie najważniejsze?
Czuję, że w tym wierszu wypowiedziałam wszystko – by być w takim tym „teraz”, jakim ono jest, takim, jakim się jest.