wywiady / o książce

Dywersja, schizma, herezja

Jerzy Jarniewicz

Zuzanna Sala

Rozmowa Zuzanny Sali z Jerzym Jarniewiczem, towarzysząca premierze książki Mondo cane, która ukazała się w Biurze Literackim 28 czerwca 2021 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Zuzan­na Sala: Wybacz, że zacznę ogól­ni­ko­wo i dobit­nie, ale kusi mnie, by o to zapy­tać: jaka jest rela­cja mię­dzy maka­brą a prza­śno­ścią? Zaga­jam w ten spo­sób, bo mam wra­że­nie, że fascy­na­cja tymi dwo­ma tema­ta­mi czy dwie­ma este­ty­ka­mi udo­słow­nia się w Mon­do cane (tytu­ło­we nawią­za­nie może ją zresz­tą czy­tel­ni­ko­wi pod­po­wie­dzieć) w dość nie­ty­po­wy spo­sób. Jeste­śmy bowiem dys­kur­syw­nie przy­zwy­cza­je­ni do patrze­nia zarów­no na prze­moc, jak i na try­wial­ność jako na zja­wi­ska wyni­ka­ją­ce z pew­nych nie­do­stat­ków (wraż­li­wo­ści, reflek­syj­no­ści i tym podob­nych). W two­ich wier­szach jest jed­nak zgo­ła ina­czej: to nie są rysy na tkan­ce spo­łecz­nej, któ­re nale­ża­ło­by kory­go­wać – to raczej klu­czo­we ele­men­ty por­tre­tu tej tkan­ki.

Jerzy Jar­nie­wicz: Tytuł, jak się pew­nie zgo­dzisz, jest lek­ko zwod­ni­czy. Wier­sze nie nawią­zu­ją do poety­ki mon­do, nie ma tu prób eks­plo­ata­cji śmier­ci, okru­cień­stwa czy prze­mo­cy, choć tytu­ło­wa fra­za, czy­li „pie­ski świat”, w swo­im dosłow­nym zna­cze­niu, a jesz­cze bar­dziej jako tytuł zna­ne­go fil­mu doku­men­tal­ne­go, peł­ni w książ­ce funk­cję zwor­ni­ka. Mówisz „maka­bra”, a ja pró­bu­ję odna­leźć wier­sze, w któ­rych się ona ujaw­nia, i tak, jest wiersz o krwa­wią­cej, pocię­tej ostry­mi sko­ru­pa­mi dło­ni, jak­by echo sce­ny z Wichro­wych wzgórz, kie­dy to Loc­kwo­od trze nad­gar­stek wid­ma Cathe­ri­ne o popę­ka­ne szkło. Jest przy­wo­ła­nie zabój­stwa nauczy­ciel­ki, któ­re mia­ło miej­sce w zeszłym roku w łódz­kim Par­ku na Zdro­wiu, są obra­zy szwan­ku­ją­ce­go cia­ła. I chy­ba nie­wie­le wię­cej. Dużo wię­cej jest tego, co nazwa­łaś prza­śno­ścią. Ale, zgódź­my się, fak­ty nie są same z sie­bie ani maka­brycz­ne, ani prza­śne. Wolał­bym widzieć obie te kate­go­rie jako spo­so­by mówie­nia o świe­cie czy jego postrze­ga­nia. Oba sło­wa są zresz­tą sil­nie nace­cho­wa­ne, oba, co cie­ka­we, nega­tyw­nie. Na przy­kład w prza­śno­ści, czy­li w bra­ku wyra­fi­no­wa­nia, odzy­wa­ją się nam uprze­dze­nia kla­so­we. To jest mniej wię­cej to samo, co sły­chać w sło­wach „ordy­nar­ny” albo „wul­gar­ny” – wyż­szo­ścio­we prze­ko­na­nie, że jeśli coś nale­ży do porząd­ku codzien­ne­go życia i jest zwy­czaj­ne, a takie jest prze­cież ety­mo­lo­gicz­ne zna­cze­nie sło­wa „ordy­nar­ny”, to nie ma war­to­ści. I że to, co „ludo­we”, czy­li „wul­gar­ne” (od łaciń­skie­go vul­gus, lud), jest plu­ga­we, brud­ne, pozba­wio­ne sma­ku. To, co nazy­wasz „prza­śnym”, defi­niu­je two­ją pozy­cję spo­łecz­ną nie mniej niż two­ja zamoż­ność czy rodzaj wyko­ny­wa­nej pra­cy.

„Maka­bra” też jest sło­wem podej­rza­nym, nace­cho­wa­nym, per­swa­zyj­nym, to prze­moc, gwałt, okru­cień­stwo, ale takie, od któ­rych odwra­ca­my – bo po co nam ten dys­kom­fort? – wzrok. Nazwa­nie cze­goś „maka­brą” odbie­ra nam rację dzia­ła­nia, bo to, co maka­brycz­ne, pod­le­ga wyklu­cze­niu. Maka­bra i prza­śność inte­re­su­ją mnie wła­śnie jako zapro­gra­mo­wa­ne, a tym samym podej­rza­ne sche­ma­ty poznaw­cze pozwa­la­ją­ce nam lek­ce­wa­żyć pew­ne nie­wy­god­ne zja­wi­ska. Uży­łaś też sło­wa „prze­moc” jako syno­ni­mu „maka­bry”, ale z taką syno­ni­mi­za­cją się nie zga­dzam. Prze­moc jest fak­tem obiek­tyw­nym – spo­łecz­nym, poli­tycz­nym czy psy­cho­lo­gicz­nym. W Mon­do cane odzy­wa się, w prze­ci­wień­stwie do maka­bry, chy­ba czę­sto. Cza­sem ta prze­moc, choć­by same­mu sobie zada­wa­na, jest odpo­wie­dzią na bra­ki w komu­ni­ka­cji. Sta­no­wi pró­bę wydo­by­cia się z pułap­ki nija­kie­go, bez­kr­wi­ste­go języ­ka. Ste­ryl­ny język kon­tra ból cia­ła, któ­rym goto­wi byli­by­śmy pła­cić za moż­li­wość auten­tycz­ne­go poro­zu­mie­nia. Albo prze­moc jako reak­cja na wyklu­cze­nie, w obu odmia­nach: jako reak­cja wyklu­cza­ją­cych i wyklu­czo­nych. Bądź też prze­moc jako zapo­wiedź czy impuls zmia­ny. Ale to tro­chę na mar­gi­ne­sie two­je­go pyta­nia, do któ­re­go chcę jesz­cze wró­cić. W cza­sach, gdy wszyst­kim się wyda­je, że wie­dzą, że to i to jest prza­śne, a to i to znów maka­brycz­ne, może nie od rze­czy jest pisać tak, by tę stad­ną pew­ność, tę bez­pre­ce­den­so­wą zgo­dę na poły­ka­nie goto­wych for­muł i krą­żą­cych w naszej bań­ce ocen zakłó­cić.

Słusz­na wąt­pli­wość: maka­bra i prze­moc nie są tym samym, cho­ciaż to pierw­sze bywa nie­kie­dy este­tycz­ną ilu­stra­cją tego dru­gie­go. Co do prza­śno­ści z kolei: jeśli fak­tycz­nie jest spo­so­bem postrze­ga­nia – czy­li jakimś fil­trem w per­cep­cji rze­czy­wi­sto­ści – to wte­dy swo­im ładun­kiem emo­cjo­nal­nym bez wąt­pie­nia zwią­za­na jest (jak sam wska­zu­jesz) z pogar­dą kla­so­wą. Co nam wte­dy zosta­je? Może­my pró­bo­wać afir­mo­wać „pro­sto­tę” czy wspo­mnia­ną przez cie­bie „ludo­wość”, ale jest w tym rodzaj innej wyż­szo­ści: infan­ty­li­zu­ją­cej, zależ­no­ścio­wej. W two­ich este­tycz­nych fascy­na­cjach i wybo­rach zosta­je jed­nak otwar­ta nie­co inna furt­ka: eks­plo­ro­wa­nie sytu­acji spo­łecz­nie nie­kom­for­to­wych, przyj­mo­wa­nie pozy­cji postron­ne­go obser­wa­to­ra tam, gdzie domyśl­na jest raczej pozy­cja sędzie­go. Być może wła­śnie dla­te­go wcią­gasz do wier­szy medial­ne histo­rie: pła­czą­cej posłan­ki, sena­to­ra w sukien­ce, nagich zdjęć na twit­te­rze posła? Czy mają one roz­sz­czel­niać per­spek­ty­wę tego, kto mówi? Ana­li­zo­wać este­ty­kę tych scen bez ich reduk­cji do este­ty­za­cji?

Sytu­acje, któ­re wymie­ni­łaś, to rze­czy­wi­ście „histo­rie medial­ne”, czy­li sytu­acje już sfor­ma­to­wa­ne. Dosta­je­my je na tale­rzu. Jeśli piszę o pew­nym sędzi, któ­ry naćpa­ny o czwar­tej nad ranem wycho­dzi z domu swo­je­go kochan­ka i idzie w piża­mie uli­ca­mi War­sza­wy, to dla­te­go, że ta histo­ria ma już wer­dykt, ma już ten filtr, przez któ­ry ją postrze­ga­my. Już zna­leź­li się komen­ta­to­rzy, któ­rzy nam powie­dzie­li, jak nale­ży tego gościa oce­niać i na co w jego histo­rii zwra­cać uwa­gę. A na co? Na to, z jaką par­tią jest zwią­za­ny. To dopie­ro reduk­cjo­nizm! A mnie inte­re­su­je to, co media pomi­ja­ją, histo­ria nie­ła­twej, bo napięt­no­wa­nej lub wręcz zaka­za­nej namięt­no­ści, któ­ra nadal, jak tysią­ce innych, musi pozo­sta­wać w ukry­ciu. Podob­nie jest z histo­rią o sena­to­rze, zna­nym sce­na­rzy­ście, prze­bra­nym w kobie­ce ciusz­ki i przy­ła­pa­nym na zaży­wa­niu koka­iny. Już mamy goto­wą per­spek­ty­wę patrze­nia, któ­ra wyklu­cza roz­mo­wę na przy­kład o naszym sto­sun­ku do tego, co nazy­wa­my trans­gre­sją. Już wia­do­mo, że jak w sukien­ce, to dewiant, i dobrze mu tak. Już wia­do­mo, że jak wcią­ga koks, to ćpun, i zamknąć go, niech sie­dzi. Pro­po­nu­ję zawie­sić tę wie­dzę i te oce­ny, dla­te­go w żad­nym z tych wier­szy nie poda­ję nazwisk, choć są łatwe do ziden­ty­fi­ko­wa­nia. Pro­po­nu­ję spoj­rzeć na jed­ne­go czy dru­gie­go gościa z zawie­sze­niem naszej wie­dzy o tym, kim oni byli, jak są poli­tycz­nie nazna­cze­ni, do jakich celów wyko­rzy­sta­no ich wpad­ki. Nie po to, żeby ich rato­wać, oni sobie dadzą radę, to gru­be ryby, ale żeby sie­bie rato­wać przed zapro­gra­mo­wa­ny­mi reak­cja­mi. Przed przy­ję­ciem per­spek­ty­wy sfor­ma­to­wa­nej przez media, par­tie poli­tycz­ne, spo­łecz­ne nawy­ki. Wiersz pozwa­la mi na te sytu­acje spoj­rzeć ina­czej. Choć Mon­do cane nie jest zbio­rem tak sil­nie ste­ma­ty­zo­wa­nym jak Puste noce, w któ­rym wier­sze spi­nał motyw woj­ny, to jed­nak patrze­nie, zarów­no to świe­że, poszu­ku­ją­ce, wię­zio­twór­cze, jak i to bier­ne, medial­ne, woje­ry­stycz­ne, jest tu powra­ca­ją­cym tema­tem.

Nie­zwy­kle intry­gu­je mnie per­spek­ty­wa cza­so­wa zawar­ta w two­ich nowych wier­szach. Z jed­nej bowiem stro­ny peł­no w nich prze­szło­ści (rów­nież tej bole­śnie zre­wi­do­wa­nej) odtwa­rza­nej w try­bie wspo­mnie­nia, inspi­ra­cji i tak dalej – z dru­giej zaś stro­nisz od nostal­gii. Wyda­je mi się, że zbyt łatwe­go mito­lo­gi­zo­wa­nia wspo­mnień uni­kasz mię­dzy inny­mi dzię­ki sku­pie­niu się na por­tre­to­wa­niu chwi­li, a nie jej kon­se­kwen­cji (cel­nie zresz­tą zwró­cił na to uwa­gę Łukasz Żurek, komen­tu­jąc wiersz „Sena­tor w sukien­ce”). Jest w tym jakaś swo­bod­na bez­tro­ska, a może nawet dzie­cię­cość: świa­do­me bra­nie w nawias tego, co nad­cho­dzi póź­niej; nie­zgo­da na oce­nę czy­nów przez pry­zmat ich kon­se­kwen­cji.

To ma tro­chę zwią­zek z tym, o czym przed chwi­lą roz­ma­wia­li­śmy. Mdli mnie, gdy patrzę, z jaką żar­li­wo­ścią, a do tego w pęka­ją­cym od samo­za­do­wo­le­nia poczu­ciu, że słu­ży­my słusz­nej spra­wie, zgo­dzi­li­śmy się zre­zy­gno­wać z pra­wa do samo­dziel­ne­go myśle­nia, zgo­dzi­li­śmy się mówić chó­rem, a jed­no­cze­śnie zagłu­sza­my tych, któ­rzy z nami naszych pie­śni śpie­wać nie chcą. Cza­sy takie, że spo­dzie­wał­bym się przede wszyst­kim gło­sów odręb­nych, pro­ble­ma­ty­zu­ją­cych, nie­za­leż­nych. Potrzeb­ne są nam dziś jak nigdy dywer­sja, schi­zma, here­zja. Potrzeb­ne są nam jak nigdy wcze­śniej solist­ki. I soli­ści. Jeśli tysią­ce ludzi mówi: „bia­łe”, a dwa gło­sy, że „sza­re”, to skła­niał­bym się do słu­cha­nia tych dwóch gło­sów i te dwa gło­sy innym bym powta­rzał. A żyje­my w cza­sach, gdy wszy­scy krzy­czą: „bia­łe, bia­łe!”. Jeśli sku­piam się na por­tre­to­wa­niu chwi­li i zawie­szam kwe­stię jej kon­se­kwen­cji, to być może dla­te­go, że kon­se­kwen­cja już jest inter­pre­ta­cją, już jest oswo­je­niem tej chwi­li. Taka kon­se­kwen­cja zamy­ka nam usta – bo po co mówić? Po co przy­glą­dać się ponow­nie chwi­li, sko­ro wie­my, co z niej wyni­kło? Tym­cza­sem kon­se­kwen­cji zawsze jest las, czę­sto ze sobą sprzecz­nych. Jesz­cze wię­cej mamy kon­se­kwen­cji uro­jo­nych, albo – z uwa­gi na czy­jeś tak­tycz­ne inte­re­sy – kon­fa­bu­lo­wa­nych. Pró­bu­ję kon­se­kwen­cje zosta­wiać poza wier­sza­mi, pozo­sta­wiam je nam samym do odkry­wa­nia. Pró­bu­ję wyłu­skać chwi­lę z jej gniaz­da, z oswo­jo­ne­go poznaw­czo kon­tek­stu, któ­ry wokół niej narósł, aby poka­za­ła mi się w swo­jej nie­jed­no­znacz­no­ści. Chwi­la bez kon­se­kwen­cji jest chwi­lą do obrób­ki, a poezji nie inte­re­su­ją obro­bio­ne zja­wi­ska.

Mam wra­że­nie, że temu kom­pli­ko­wa­niu obra­zu rze­czy­wi­sto­ści, tej nie­zgo­dzie na pro­ste odpo­wie­dzi towa­rzy­szy testo­wa­nie gra­nic dys­kur­sów (coś, o czym pisał mię­dzy inny­mi Jakub Skur­tys w kon­tek­ście two­ich ero­ty­ków). W Pustych nocach miłość flir­to­wa­ła z woj­ną, w Mon­do cane zakres tego kola­żu jest chy­ba jesz­cze szer­szy: medycz­ne skrę­po­wa­nie cia­łem towa­rzy­szy wsty­do­wi upu­blicz­nio­nych nude­sów, czu­łość pod­pie­ra­na jest przez fizjo­lo­gię, iro­nia zbi­ja­na jest przez powa­gę (co cie­ka­we, czę­sto w tę stro­nę) i tak dalej. Zasta­na­wiam się, czy te zesta­wie­nia, juk­sta­po­zy­cje i wza­jem­ne uzu­peł­nie­nia trak­tu­jesz jako warsz­ta­to­wy wybór czy raczej jako koniecz­ność? Czy bez takie­go skom­pli­ko­wa­nia obra­zu moż­na było­by dziś, w roku 2021, powie­dzieć coś jesz­cze na poważ­nie choć­by o miło­ści?

Nie­oczy­wi­ste pyta­nie. Bo wyobra­żam sobie, że ktoś jed­nak daje w wier­szu nie­skom­pli­ko­wa­ny obraz miło­ści – i takie ofen­syw­ne odrzu­ce­nie ocze­ki­wań, taka bez­czel­ność sta­je się zasad­nym ele­men­tem poety­ki wier­sza, współ­two­rzy jego zna­cze­nie. Choć wiersz jest nie­skom­pli­ko­wa­ny, to kom­pli­ku­je go kon­tekst. Ale to skraj­ny przy­pa­dek, przy­wo­łał­bym tu nie­któ­re „oczy­wi­ste” wier­sze Róże­wi­cza. On mógł napi­sać, i napi­sał, że „czło­wiek nie ma ser­ca”, i to zagra­ło. Mógł, pięć lat przed śmier­cią, napi­sać: „uśmiech na two­jej twarzy/ roz­ja­śnia nasz dom/ i moje życie”, i u nie­go to się bro­ni. Mógł napi­sać naj­pro­ściej, jak to tyl­ko moż­li­we, czym jest życie wobec defi­ni­tyw­no­ści śmier­ci, i powstał wiersz cyto­wa­ny dziś przez wszyst­kich na okrą­gło i na kola­nach, przy akom­pa­nia­men­cie wzde­chów: „Och, jakie pięk­ne! Ach, jakie praw­dzi­we!”. Zasta­na­wiam się jed­nak nad zasu­ge­ro­wa­ną w two­im pyta­niu opo­zy­cją: warsz­ta­to­wy wybór czy koniecz­ność. Tra­fio­ny wybór jest chy­ba zawsze koniecz­no­ścią. A może ina­czej, bo nie chcę mówić w imie­niu wszyst­kich: moje wybo­ry warsz­ta­to­we mają walor koniecz­no­ści. Wybie­ram, ale jestem do tych wybo­rów zmu­szo­ny, jeże­li chcę, by wiersz był wia­ry­god­ny. A jeśli się pisze o miło­ści, o czymś tak przez kul­tu­rę obro­bio­nym, to trze­ba wiersz nie­ustan­nie uwia­ry­gad­niać, nie­ustan­nie uza­sad­niać jego potrze­bę, na przy­kład poprzez osa­dza­nie go w języ­kach pozor­nie odle­głych, jak język eko­no­mii, pra­wa, rewo­lu­cji czy popkul­tu­ry. Albo przez wsta­wia­nie w cudzy­słów, a tego cudzy­sło­wu w cudzy­słów kolej­ny. Ina­czej banał, patos, kle­pa­nie zdro­wa­siek.

Wspo­mnia­łeś na począt­ku o zwod­ni­czym cha­rak­te­rze tytu­łu Mon­do cane. Jeśli ode­rwie­my go od fil­mo­we­go kon­tek­stu (poja­wia­ją­ce­go się zresz­tą wprost w wier­szu „Nie­któ­re sce­ny mogą budzić nie­smak”), to zosta­nie nam wła­śnie „pie­ski świat”. I tego świa­ta – w dosłow­nym uję­ciu – jest w two­ich nowych wier­szach cał­kiem dużo. Psy zazwy­czaj poja­wia­ją się w kon­tek­ście poże­gna­nia: w „Ele­gii na odej­ście” „pies odpro­wa­dza do drzwi”, w „Zoba­czyć zna­czy uwie­rzyć zna­czy zoba­czyć” – „wier­ne, pie­skie oczy” są ele­men­tem wyglą­du mło­de­go męż­czy­zny tuż po roz­sta­niu, w wier­szu „W Par­ku na Zdro­wiu nie ma dziś tłu­mów” przy­to­czo­na zosta­je histo­ria nauczy­ciel­ki, któ­rej pies – po spa­ce­rze zakoń­czo­nym zamor­do­wa­niem jej – wra­ca samot­nie do domu. A to tyl­ko kil­ka przy­kła­dów. Na okład­ce z kolei mamy zdję­cie wyko­na­ne przez auto­ra Psiej książ­ki, Pio­tra Janic­kie­go – boha­te­rem tego zdję­cia jest zarów­no sam pies, jak i ruch, w któ­rym się znaj­du­je. Chcia­ła­bym cię zapy­tać o gene­zę tych psich nawią­zań w nowych wier­szach – nie chcę o nich raczej myśleć jako o pro­stej figu­rze wier­no­ści, od któ­rej zawsze ktoś się w two­ich tek­stach odbi­ja lub ją negu­je. („Zwod­ni­czy” cha­rak­ter tytu­łu nie pozwa­la mi też o nich tak myśleć).

Moja odpo­wiedź na to pyta­nie może cię roz­cza­ro­wać, bo ujaw­ni rolę przy­pad­ku w pisa­niu, pew­ną arbi­tral­ność powią­zań czy nie­prze­wi­dy­wal­ność w spo­so­bach roz­ple­nia­nia się sen­sów. Inny­mi sło­wy: psie nawią­za­nia nie były przed­usta­no­wio­ne. Zda­rzy­ły się. Pamięć o fil­mie Mon­do cane, a ona była na począt­ku, dość dłu­go mnie męczy­ła. Powstał wiersz, potem dopra­co­wa­ny tak, by zamy­kał tom, kie­dy zmie­ni­łem pier­wot­ny tytuł książ­ki wła­śnie na Mon­do cane. To był mój pierw­szy pies. Potem zosta­łem zapro­szo­ny do udzia­łu w akcji cha­ry­ta­tyw­nej na rzecz schro­ni­ska dla psów. Powstał kalen­darz z dwu­na­sto­ma wier­sza­mi o psach autor­stwa róż­nych poetów i poetek, od Mar­ty Pod­gór­nik i Edwar­da Pase­wi­cza po Justy­nę Bar­giel­ską i Mał­go­rza­tę Leb­dę. Napi­sa­łem do nie­go wiersz, „Pie­ską miłość”, i to był mój dru­gi pies. Potem przy­szły kolej­ne psy, każ­dy z innej baj­ki i w innej roli obsa­dzo­ny. Za nie­któ­ry­mi wier­sza­mi sto­ją kon­kret­ne wyda­rze­nia, pry­wat­ne, jak scen­ka z beagla­mi, i publicz­ne, jak to przy­wo­ła­ne przez cie­bie zabój­stwo nauczy­ciel­ki, do któ­rej cia­ła dopro­wa­dził poli­cję jej pies. Czy nie­daw­na śmierć zna­ne­go poli­ty­ka i dzia­ła­cza spo­łecz­ne­go, któ­ry uto­pił się w Narwi, ratu­jąc psa. Nie ukła­da­łem sobie psie­go pasjan­sa. Nie musia­łem scen z psa­mi szu­kać. Dzie­li­my z nimi ten świat. A to, że w wier­szu zaczę­ły zna­czyć coś wię­cej, że zaczę­ły poja­wiać się kolej­ne wier­sze z nimi, pozwo­li­ło mi – w fazie opra­co­wy­wa­nia tomu jako cało­ści – jakoś je połą­czyć, wydo­być na plan, nie tyle pierw­szy, ile dobrze widocz­ny. Tak­że dzię­ki temu, że w naszej kul­tu­rze, w naszej fra­ze­olo­gii, psy są tak boga­te w zna­cze­nia, tak nie­jed­no­znacz­ne i sprzecz­ne: z jed­nej stro­ny mówi­my „pie­skie życie” czy „pogo­da pod psem”, z dru­giej jest wspo­mnia­na przez cie­bie „psia wier­ność”. Chciał­bym, żeby ta „psia wier­ność”, w któ­rej „pie­skość” jest walo­ry­zo­wa­na dodat­nio, w kon­tek­ście cało­ści współ­brz­mia­ła z fra­zą nazna­czo­ną nega­tyw­nie, z „pie­skim życiem”. Jed­no dru­gie uzu­peł­nia. Sko­ja­rze­nia czy kono­ta­cje cza­sem się wspie­ra­ją, cza­sem zno­szą, dzię­ki cze­mu pies nie ma tu jed­ne­go, łatwo uchwyt­ne­go zna­cze­nia.

Mia­łem też to szczę­ście, że tra­fi­łem na zna­ko­mi­te zdję­cie Pio­tra Janic­kie­go i że Piotr pozwo­lił mi je wyko­rzy­stać na okład­ce, z cze­go byłem rad tak­że z powo­dów czy­sto pry­wat­nych – pro­sto­wa­ły mi się ścież­ki. Ten pies na jego zdję­ciu jest nie­oczy­wi­sty, roz­ma­za­ny, wytrą­co­ny z rów­no­wa­gi, ale tyl­ko pozor­nie, bo kame­ra uchwy­ci­ła go w bie­gu, i to, co nam się może wyda­wać sta­nem zabu­rze­nia, tu jest obra­zem cał­ko­wi­te­go pano­wa­nia bie­gną­ce­go zwie­rzę­cia nad cia­łem. Ory­gi­nal­ne zdję­cie Pio­tra jest zresz­tą rady­kal­niej ska­dro­wa­ne, pies jest pra­wie na mar­gi­ne­sie, a pole zdję­cia wypeł­nia pusty bruk – tu już nie tyl­ko pies wyda­je się chwiać, chwie­je się cały obraz, a z obra­zem i my.

Pozwo­lę sobie na pyta­nie w obec­nych cza­sach nie­mal rytu­al­ne, ale chy­ba jed­nak uza­sad­nio­ne w roz­mo­wie o two­jej nowej książ­ce: jak na jej powsta­wa­nie wpły­nę­ła pan­de­mia? Koro­na­wi­rus pozo­sta­wił śla­dy w two­ich wier­szach w cał­kiem dosłow­ny spo­sób (choć­by wspo­mnia­ny lock­down w „Codzien­nym spi­sie lud­no­ści”), zasta­na­wia mnie jed­nak, czy korze­ni dys­kret­ne­go kata­stro­fi­zmu rów­nież czę­ścio­wo moż­na dopa­try­wać się w doświad­cze­niu pisa­nia książ­ki w cza­sie glo­bal­nej pan­de­mii.

Wszyst­kie wier­sze z tej książ­ki powsta­ły mię­dzy grud­niem 2020 a kwiet­niem 2021 roku, a więc w cią­gu zale­d­wie czte­rech mie­się­cy. Był to czas powro­tu pan­de­mii i trud­no, żeby wier­sze jakoś nią nie prze­sią­kły. Myśle­nie o pan­de­mii w kate­go­riach kata­stro­ficz­nych czy, gorzej, apo­ka­lip­tycz­nych jest mi jed­nak obce, budzi mój opór. Dla mnie pan­de­mia to śmierć Aśki, kole­żan­ki, z któ­rą przy­jaź­ni­łem się od cza­sów stu­denc­kich, a któ­ra zmar­ła mie­siąc temu, dokład­nie w dniu moich uro­dzin. Dla mnie pan­de­mia to Lid­ka, inna kole­żan­ka w moim wie­ku, któ­ra z powo­du powi­kłań poco­vi­do­wych leży już trze­ci mie­siąc w szpi­ta­lu –

respi­ra­tor, ECMO, kar­mie­nie doje­li­to­we, tra­che­oto­mia. Dla mnie pan­de­mia to śmierć zię­cia moich bli­skich przy­ja­ciół, któ­ry osie­ro­cił dwo­je małych dzie­ci, umie­ra­jąc na COVID po uda­nym prze­szcze­pie płuc. To jest dla mnie pan­de­mia, a mówie­nie o jakiejś apo­ka­lip­sie uwa­żam za prze­rzu­ca­nie kon­kret­nych tra­ge­dii za płot, byle od nas dalej, na uwznio­śla­ją­cy obszar mitu, wizji i pato­su.

Kie­dy pisa­łem Mon­do cane, pró­bo­wa­łem nie wpusz­czać pan­de­mii do poezji, bro­ni­łem się przed tym. Jeśli jed­nak wci­snę­ła mi się do wier­szy, a rze­czy­wi­ście się wci­snę­ła, to tyl­ko na tyle, na ile jest to nie­unik­nio­ne w przy­pad­ku kogoś, kto pisze swo­ją książ­kę w mie­sią­cach zara­zy, a nie jest głu­chy ani nie­wi­do­my, i utrzy­mu­je jakiś kon­takt ze świa­tem. W wier­szach jest, jak zauwa­ży­łaś, lock­down, są tria­żo­wa­nie, kory­tarz po dezyn­fek­cji, straż miej­ska w masecz­kach, butik w likwi­da­cji. Sygna­ły cza­su, w któ­rych przy­szło mi pisać. Tło dla kon­kret­nych zda­rzeń i prze­żyć, zako­twi­cza­ją­ce wiersz w okre­ślo­nym świe­cie. Pisa­łem o tym tak, by nie popaść w powta­rza­nie tego, o czym kle­pią od ponad roku wszy­scy: apo­ka­lip­sa, kata­stro­fa, stan zawie­sze­nia, samot­ność, koniecz­na zmia­na opty­ki, już nigdy nie będzie, jak było. Moż­na dziś powie­dzieć coś napraw­dę nowe­go o pan­de­mii? Tak, by nie dać się ponieść fali pustej reto­ry­ki? W moim uni­ku jest tak­że nie­zgo­da na to, by uznać pan­de­mię za żywioł cał­ko­wi­cie wypeł­nia­ją­cy nam dziś życie – otóż tak nie jest, żyje­my w wie­lu mia­stach, mówi­my wie­lo­ma języ­ka­mi, mamy odmien­ne cia­ła. Nie chciał­bym do suk­ce­sów pan­de­mii dopi­sać i tego, że dali­śmy jej zglajch­szal­to­wać nasze umy­sły.

Ta nie­chęć do wpusz­cza­nia pan­de­mii do wier­szy jest kolej­ną odsło­ną nie­chę­ci do wiel­kich kwan­ty­fi­ka­to­rów. W roz­mo­wie z Anną Ada­mo­wicz przed czte­re­ma laty sam mówi­łeś, że lubisz, gdy „wiersz jest bli­sko cza­su, w któ­rym powsta­je”, mia­łeś jed­nak na myśli te par­ty­ku­lar­ne, drob­ne histo­rie, któ­re wybie­rasz do uchwy­ce­nia. Z kolei jeden z bar­dziej prze­wrot­nych – a zara­zem poru­sza­ją­cych – wier­szy w two­jej nowej książ­ce jest gło­sem w dys­ku­sji o kon­fe­syj­no­ści poezji. Piszesz tam: „O tym się w wier­szu, jeśli ma być wierszem,/ nie pisze? A znasz coś intymniejszego/ po tej stro­nie Odry?” („Łabę­dzi śpiew poezji kon­fe­syj­nej w Euro­pie Wschod­niej”). Mam przy tej oka­zji nie­oczy­wi­ste pyta­nie: czy ist­nie­ją two­im zda­niem takie tema­ty, o któ­rych w wier­szu napi­sać nie moż­na? Lub nie powin­no się? Lub sam nigdy byś nie napi­sał?

Na to jest krót­ka odpo­wiedź: nie ma. Ale roz­wi­nę ją nie­co. Nie wyobra­żam sobie, by jaki­kol­wiek temat – z góry, z defi­ni­cji, z zało­że­nia – miał pozo­sta­wać poza zasię­giem wier­sza. Miłosz w swo­jej nie­szczę­snej pole­mi­ce z Lar­ki­nem napi­sał wiersz, któ­re­go wymo­wa jest mniej wię­cej taka: poeta nie powi­nien pisać o roz­pa­czy i nie­uchron­no­ści śmier­ci, bo nie są one tema­tem „ani dla ody, ani dla ele­gii”. Nie da się tej tezy obro­nić, a pod­wa­ża­nie jej, przy­po­mnie­nie choć­by ele­gij­nej tra­dy­cji w lite­ra­tu­rze czy twór­czo­ści Bec­ket­ta, było­by tu stra­tą cza­su. Kwe­stią w lite­ra­tu­rze pozo­sta­je, wybacz banał, nie „co”, a „jak”.

A czy ja bym sam o czymś nigdy nie napi­sał? Tak, nie napi­sał­bym wier­sza o wio­śnie. Ani nicze­go na temat, o któ­rym wszy­scy aktu­al­nie mają coś do powie­dze­nia. Ale to odpo­wiedź tyl­ko w poło­wie poważ­na, bo wyobra­żam sobie, że z prze­ko­ry, zna­la­zł­szy jakąś nową per­spek­ty­wę, taki wiersz o wio­śnie, o mile­nium czy o zagro­żo­nej demo­kra­cji mógł­bym krop­nąć.

Zatem już cał­kiem serio: nie, nie ma takich tema­tów, któ­rych wiem, że bym nie ruszył, a zwłasz­cza zabro­nio­nych z uwa­gi na ich spo­łecz­ne, oby­cza­jo­we sta­bu­izo­wa­nie. Co zabro­nio­ne w publicz­nym dys­kur­sie, prę­dzej czy póź­niej w poezji wypły­nie. W jed­nym z sone­tów miło­snych, „Le son­net du trou du cul”, Ver­la­ine wespół z Rim­bau­dem opie­wa­ją uro­dę odby­tu. I to jest bar­dzo dobry wiersz. Jasne, napi­sa­ny ze świa­do­mo­ścią trans­gre­sji, na gra­ni­cy paro­dii, ale bro­nią­cy się jako wiersz. Z tym, że napi­sać wiersz o odby­cie nie jest już dziś dowo­dem odwa­gi ani prze­kra­cza­niem gra­nic. Może trud­niej – pomy­śla­łem – napi­sać o ultra­so­no­gra­fii jąder, o krwi w nasie­niu, o spo­łecz­nie nie­ak­cep­to­wa­nej fascy­na­cji, o lęku przed taką fascy­na­cją, o prze­gra­nym roman­sie i wień­czą­cej go dez­i­lu­zji. Spró­bo­wa­łem. Nie ma tema­tów, któ­rym zaka­zał­bym wstę­pu do wier­sza. Inna rzecz, że nie­któ­rych wier­szy nie prze­czy­tał­bym publicz­nie – ale to zgo­ła inne zagad­nie­nie, praw­da?

Tak. Przy­znam się, że o wier­szu „Łabę­dzi śpiew…” zdą­ży­łam już roz­ma­wiać z dwo­ma męż­czy­zna­mi, któ­rzy przy tej oka­zji się otwie­ra­li i opo­wia­da­li o swo­im doświad­cze­niu z ultra­so­no­gra­fią jąder. I choć nie sądzę, żeby isto­tą two­jej – lub jakiej­kol­wiek innej – poezji była jej kon­fe­syj­na pre­tek­sto­wość, to na pew­no nie pod­wa­ża­ła­bym w niej roli intym­no­ści. Mimo bowiem uzbro­je­nia się w reflek­sję na temat oczy­wi­stej kon­wen­cyj­no­ści lite­ra­tu­ry, mimo podejrz­li­wo­ści wobec dekla­ro­wa­nych lub ocze­ki­wa­nych auten­ty­zmów czy świa­do­mo­ści kon­se­kwen­cji, jakie wno­si do tego tema­tu for­ma wier­szo­wa ubra­na w obra­zo­wa­nie, o któ­rym przed chwi­lą roz­ma­wia­li­śmy – wciąż nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że odsła­niasz („czy­tasz publicz­nie”) bar­dzo dużo. I to zarów­no z pozio­mu lęków, jak i fascy­na­cji. Dla­te­go chcia­ła­bym zapy­tać: jak się z tym odsła­nia­niem czu­jesz? Wyobra­żam sobie bowiem – bio­rąc pod uwa­gę spe­cy­fi­kę nasze­go małe­go polet­ka – śro­do­wi­sko­we docie­ka­nia fak­to­gra­ficz­ne doty­czą­ce naj­in­tym­niej­szych warstw tych utwo­rów.

Szyb­ko prze­szłaś do porząd­ku dzien­ne­go nad tym, co obo­je prze­cież wie­my o pisa­niu, zwłasz­cza wier­szy. Że żaden wiersz, choć­by wystro­jo­ny naj­bar­dziej kon­fe­syj­nie, nie jest odzwier­cie­dle­niem rze­czy­wi­sto­ści. Raz, bo się nie da. Sło­wa nie są lustrem. Dwa, bo wiersz ma swo­je pra­wa, wymu­sza na nas, piszą­cych, inne roz­wią­za­nia, któ­re sto­ją w sprzecz­no­ści z jego fak­to­gra­ficz­nym pod­ło­żem, a któ­re są wier­szo­wi, z uwa­gi na coś choć­by tak ele­men­tar­ne­go jak rytm, potrzeb­ne. I wte­dy zmie­niasz sobo­tę na wto­rek, a Paryż na Wło­cła­wek. Śro­do­wi­sko­we docie­ka­nia fak­to­gra­ficz­ne na pod­sta­wie lek­tu­ry wier­sza to wró­że­nie z fusów – powo­dze­nia! Nie dbam o nie. Ale jest tu jesz­cze coś, cze­go two­je pyta­nie zasad­nie doty­ka. To, co ty nazy­wasz „odsła­nia­niem się”, może dzia­łać jako motor napę­do­wy wier­sza, jest goto­wo­ścią do ryzy­ka, daje poczu­cie, że wią­żesz utwór poetyc­ki z czymś egzy­sten­cjal­nie waż­nym, że pisa­nie sta­je się doświad­cze­niem, kon­fron­ta­cją z sobą samym i swo­im ulo­ko­wa­niem w naj­bliż­szym ci świe­cie. Wiersz nigdy do tego się nie spro­wa­dza ani temu nie słu­ży, to oczy­wi­ste, ale sprzę­że­nie, o któ­rym mowa, uwia­ry­gad­nia wiersz – jako wiersz, nie jako wyzna­nie. To odsła­nia­nie się to nie tyl­ko kwe­stia ener­ge­ty­zu­ją­cej tekst poetyc­ki intym­no­ści, ale też goto­wość do pod­ję­cia ryzy­ka inne­go rodza­ju – że się powie coś absur­dal­ne­go czy nie­umyśl­nie śmiesz­ne­go, że się potem czło­wiek nie wybro­ni, gdy pad­ną pyta­nia o wymo­wę tego, co się tu czy tam napi­sa­ło. Według Coleridge’a poezja wyma­ga od czy­tel­ni­ka „a wil­ful suspen­sion of dis­be­lief”, czy­li świa­do­me­go zawie­sze­nia nie­wia­ry. Myślę, że w wier­szu, nie zawsze, ale też nie­rzad­ko, cho­dzi, po stro­nie auto­ra, o coś tak­że inne­go: o zawie­sze­nie wsty­du, wsty­du przed intym­no­ścią, nie­wie­dzą, lękiem, poraż­ką. Wstyd to – uwa­ga: powiem coś, z cze­go może już jutro będę chciał się wyco­fać – inhi­bi­tor poezji.

 

O autorach i autorkach

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Zuzanna Sala

Ur. 1994, doktorantka Szkoły Doktorskiej Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w ramach programu literaturoznawstwo. Wiceredaktorka naczelna kwartalnika literackiego „KONTENT”, kieruje wydawnictwem poetyckim o tej samej nazwie. Publikowała teksty krytyczne m.in. w „Czasie Kultury”, „Odrze”, „Stonerze Polskim”, „Nowej Dekadzie Krakowskiej” czy „Wakacie”. Pochodzi z Bierutowa.

Powiązania