Aleksandra Olszewska: Twoja debiutancka powieść Niebo w jeżynach przyniosła Ci wiele wyróżnień i nagród w tym prestiżową Nagrodę Literacką Unii Europejskiej. Wydaje się, że w książce silnie rezonuje kontekst pochodzenia, Twoje słoweńskie korzenie. W jaki sposób to kulturowe dziedzictwo wpłynęło na kształt książki?
Nataša Kramberger: Wydaje mi się, że na Niebo w jeżynach większy wpływ miała tak naprawdę moja wioska, w której się wychowałam. Pochodzę z bardzo małej miejscowości Jurovski Dol, liczącej mniej niż 1000 mieszkańców. Ta mała społeczność żyje swoim wyjątkowym życiem, czasem zabawnym, czasem trudnym, i to chyba odbija się w książce. Na to doświadczenie rodzinnego miejsca nałożyły się moje podróże do innych miast, bo kiedy rodzisz się w tak małym mikrokosmosie (a mieszkałam tam przez większość mojego życia, zresztą nadal często tam wracam), gdziekolwiek się przemieszczasz, nawet do szkoły czy do sklepu, jest to podróż do większego miasta. Najpierw do szkoły podstawowej, potem do liceum czy wreszcie na studia w Lublanie – tak rozszerza się twój horyzont i w końcu zaczyna się patrzeć na tę małą społeczność z różnych perspektyw.
Czy nagroda sprawiła, że zostałaś lokalną gwiazdą?
W takiej małej społeczności taka nagroda to spore wyróżnienie, które przeżywane jest – jak wszystko – kolegialnie. Ludzie często przystawali, by mi pogratulować. Muszę przyznać, że kontekst tego wyróżnienia jest jednak dlatego szczególny, ponieważ po raz pierwszy poczułam, że jako autorka nie reprezentuję tylko siebie, ale także swój kraj. W publikacji zbierającej fragmenty nagrodzonych książek znalazłam swój tekst pod literką „S” (od Słowenia), a nie pod „K” (od Kramberger) jak to zwykle bywało. To bardzo dziwne uczucie, zdajesz sobie sprawę, że to coś ważnego, ale też zaczynasz postrzegać siebie w nowych kategoriach „słoweńskiej autorki”, dla której pisanie jest nie tylko czymś, co robię wieczorami, po godzinach, ale także realną pracą.
A czym było to wyróżnienia dla Ciebie osobiście?
Kiedy pracowałam nad Niebem w jeżynach, a więc moją pierwszą książką, wiedziałem już, że pisanie mnie definiuje, ale było to bardziej osobiste doświadczenie. Z wyróżnieniami przyszło pewne otrzeźwienie: pisanie to nie tylko ryczałt, to także odpowiedzialność – wobec własnego świata wewnętrznego i wobec środowiska kulturowego, z którego się pochodzi i do którego należy. Do tego czasu nie byłam do końca przekonana, czy historie, które chciałam opowiedzieć, są w ogóle istotne, a co dopiero istotne w kontekście europejskim, w innym języku, w innym środowisku.
Za sprawą nagrody Twoja twórczość dotarła dalej, poza granice Słowenii.
Tak, to wspaniałe uczucie, gdy dla autora otwierają się drzwi do kolejnych czytelników, kiedy przychodzą pytania od zagranicznych wydawców. To zawsze niesamowity moment, zobaczyć pierwsze strony własnej książki przetłumaczone na język, o którym nie masz pojęcia, na zupełnie nową tkankę semantyczno-brzmieniową. W samym procesie pisania liczy się dla mnie każde słowo, każde brzmienie jest ważne. A w przekładzie jest to jednak często na drugim planie, ustępuje miejsca znaczeniu, pewnemu nadrzędnemu przesłaniu. W ten sposób tworzy się jednak pewien wyższy poziom sensu, taki, który niesie w sobie przekaz nie tylko dla mieszkańców mojej małej społeczności, ale także dla zagranicznego czytelnika. Czytanie własnych opowiadań w tłumaczeniu, wywracanie ich do góry nogami czy kwestionowanie niektórych rozwiązań przez tłumaczy oraz przenoszenie w inne ramy językowe i kulturowe – to niezwykły przywilej dla młodego pisarza, przywilej, który cię z jednej strony unosi, ale działa też otrzeźwiająco.
Gdzie teraz tworzysz?
Moje główne biurko do pracy jest w Berlinie, w moim mieszkaniu przy Rosa-Luxemburg-Platz, z oknami wychodzącymi na park. Mam więc widok na sporą część miasta, widzę, że Berlin to de facto Europa w miniaturce, więc żyję tu w gąszczu różnorodności, wśród wielu przekazywanych historii. Sporo podróżuję po Europie, mam więc swoje biurka w różnych miejscach. Kiedy jadę do domu, dzielę pokój z bratem (w tym także biurko), więc jest to zupełnie inne pisanie, inne historie. Wydaje mi się, że to, co piszę, w dużym stopniu zależy od tego, gdzie piszę. W Berlinie mogę pozwolić sobie na dłuższą formę, a w domu mam wrażenie, że muszę walczyć o każde zdanie (tak jak o kawałek stołu z bratem), więc i moje historie są wtedy bardziej żywe, rozedrgane.
Dlaczego zdecydowałeś się zamieszkać w Berlinie?
Berlin po prostu mi się przydarzył, to nie był żaden plan. Tak wyszło, że mieszkałam tam stopniowo coraz więcej. Teraz pewnie będzie to około 150 dni w roku. Pozostały czas to wyjazdy, głównie do Słowenii. Chyba czasem tak się po prostu dzieje: chcesz odejść, ale jednocześnie nie możesz przestać ciągle wracać. Ostatecznie to, co przydarzyło się wielu ludziom, spotkało i mnie: nie ma miasta ani regionu, w którym nie byłabym imigrantką. Zawsze znajdzie się ktoś, kto poprawi cudzoziemca, nawet gdy mówi płynnie w kilku językach. Z drugiej strony sama świadomie uznałam wiele miast za swoje domy i oswoiłam wiele miejsc. Noszę teraz wszystkie te porozrzucane „domowe kominki” w torbach tam i z powrotem. I często wydaje mi się, że moja osobowość, ale też to, jak piszę, zmienia się wraz z miejscem, w którym się w danej chwili znajduję, z językiem, a nawet z dialektem, w którym się wyrażam czy który mnie otacza. Berlin to dla mnie to przestrzeń absolutnej wolności i to wydaje mi się w tym miejscu kluczowe. Mam tu też dystans do spraw, które są dla mnie najważniejsze – do domu, języka i do kultury, z której myślę, że pochodzę, czyli do Słowenii i tej części świata. Poza tym w Berlinie nigdy nie wydajesz się zbyt ważny dla siebie, co dla pisarza naprawdę nie jest złe.
Niebo w jeżynach dedykujesz jednak właśnie „Korzeniom”.
Tak. Nie byłabym dzisiaj taką osobą, gdybym przez całe dzieciństwo nie miała blisko siebie kilku bardzo ważnych osób, wśród których oczywiście „numerem jeden” jest mama, która „wyposażyła” mnie w upór i wytrwałość, a przede wszystkim w odwagę do pracy. Mama nauczyła mnie, że trzeba mówić zawsze uczciwie, zgodnie z prawdą, ale przede wszystkim głośno. Dziadek Pep to z kolei lekcja humoru, zdrowej ciekawości. W znacznym stopniu wychowywał mnie mój dziadek Slavko, któremu zawdzięczam krytyczne myślenie oraz zamiłowanie do sztuki i piękna, pod którym rozumie się przede wszystkim dobry chleb i wino. Babcia Kristina była i będzie moją najbardziej lojalną czytelniczką, można wręcz powiedzieć „moją cheerleaderką”. Wydaje mi się, że to wszystko znajduje odzwierciedlenie w tym, co piszę, w szczególności w Niebie w jeżynach.
Dzięki Twojej książce historie z Jurovskiego Dolu stały się nie mniej interesujące niż te z Amsterdamu, co jest szczególnie ciekawe właśnie z perspektywy Słowenii, gdzie powszechnie uważa się, że to gdzieś indziej życie jest lepsze i piękniejsze, ale przede wszystkim ciekawsze.
Zawsze pociągało mnie wszystko, co marginalne, peryferyjne. Czy to w wymiarze współrzędnych geograficznych, działań artystycznych, kwestii intelektualnych i emocjonalnych. Interesują mnie miejsca i zjawiska, które nie są w świetle reflektorów. Wolę takie, w których migają małe światełka, są one tym bardziej oszałamiające, gdy odkryjesz, co w sobie ukrywają. Jestem przekonana, że wszystkie środowiska są równie ciekawe i równie ważne. W Niebie w jeżynach chciałam przedstawić słoweńskie wiejskie kobiety, czułam jednak, że tej historii czegoś brakuje, że trzeba coś dodać, i tu akurat Amsterdam wydawał mi się bardzo wygodny. Od tamtej pory trzymam się tej koncepcji, właściwie nie mogę już nawet pisać inaczej. Lubię otwarte możliwości budowania tekstu, zakładające współistnienie różnych miejsc, krajobrazów, melodii, dźwięków i rytmów, które nieustannie wywołują różne skojarzenia i wymagają jedynie literackiej interpretacji. Jeśli przeanalizujemy nasz styl życia, szybko stwierdzimy, że jest on pełen absurdów, które często są tragiczne, ale często też zabawne. Skojarzenia wydają mi się najbardziej naturalnym sposobem postrzegania świata. Takie fragmenty są dużo bardziej intensywne, empiryczne, zmysłowe, bo są krótkie, nie wymagają wyjaśnień.
Czytając Niebo w jeżynach wyraźnie widać, jak ważne są dla Ciebie zagadnienia związane z ekologią, troską o środowisko. Co to jest Green Central?
To inicjatywa, którą założyłam w moim rodzinnym mieście Jurovski Dol, w gospodarstwie kupionym jakiś czas temu przez moją matkę. To nasz rodzinny kolektyw wolnych duchów, który w zapomnianej przez Boga wiosce, moim miejscu na ziemi, eksperymentuje na pograniczu ekologii i sztuki. My jako mieszkańcy jesteśmy zasadniczo rolnikami. Mamy kilka akrów ziemi i staramy się wytwarzać jak najwięcej sami, budujemy gliniane domy, sadzimy winnice, sady, zbieramy pszenicę i opowiadamy przy tym historie. Oficjalnym celem stowarzyszenia jest zrównoważony rozwój wsi oraz jakościowe, zdrowe i szczęśliwe życie codzienne dla każdego. W ramach Green Central powstał m.in. cały program odnawiania stajni według starej, prawie zapomnianej metody budowania ścian z mieszanki gliny i słomy. Nieoczekiwanie projekt przyciągał ekspertów i amatorów z różnych stron świata. Oprócz interesującej pracy to świetny sposób na włączenie społeczne oraz na zachowanie lokalnego kunsztu i dorobku, a przede wszystkim uchronienie ducha zbiorowości. Poczucie wspólnoty jest najcenniejszą rzeczą, jaka istnieje tylko na wsi, i musimy je za wszelką cenę uchronić.
W swojej twórczości podejmujesz ważne społecznie tematy, ale nie popadasz w często obecną dzisiaj ostrożność czy poprawność polityczną.
Każdy tekst, który piszę, jest dla mnie rodzajem manifestu, intuicyjnie czuję potrzebę, by siadając przy komputerze, wskazać na konkretny problem. Natomiast alergicznie reaguję, kiedy ktoś mówi np. o „obiektywnym dziennikarstwie”. Coś takiego nie istnieje. Dziennikarstwo i literatura są zawsze subiektywne, zawsze „dzieją się” z perspektywy i z punkt widzenia autora. Istotne są oczywiście autentyczne i zweryfikowane informacje, ale sposób ich prezentacji to już coś innego. Jeśli jesteśmy zbyt ostrożni i staramy się być neutralni czy „gdzieś po środku”, lądujemy w lodowatej i pustej rutynie, ponieważ nie wiemy tak naprawdę, co chcielibyśmy przekazać światu. Dla mnie niedopuszczalne jest również to, że piszemy o rzeczach, które nas nie dotknęły lub – co jest dziś coraz częstszym przypadkiem – w ogóle ich nie doświadczyliśmy.
Traktujesz dziennikarstwo i literaturę jako równorzędne gatunki. Wielu krytyków patrzy na to z niepokojem…
Moim ulubionym gatunkiem jest przeplatanie się dziennikarstwa, eseistyki i literatury, bez względu na to, które historie są prawdziwe, a które narodziły się w mojej głowie. Czasem najlepiej jest przedstawić coś dokumentalnie, czasem w klasycznej formie literackiej, czasem w formie otwartej, wyraźnie poetyckiej, a czasem jako syntezę wszystkiego. Jako dziennikarka mogłam określić się w bardzo młodym wieku, bo mając siedemnaście lat. Publikowałam w krajowej gazecie i miałam okazję współpracować z Mirko Lorencim, który był człowiekiem wyjątkowym i – oprócz przekazania mi wielu cennych rad – obdarzył mnie wielkim zaufaniem. A właśnie tego potrzebuje młody człowiek. Mogę powiedzieć, że szczęście mi sprzyja, bo w odpowiednim momencie spotykam odpowiednich ludzi, którzy są najpierw moimi nauczycielami i mentorami, a potem stają się sprzymierzeńcami i przyjaciółmi.
Publicznie przyznajesz, że jesteś rozczarowana dzisiejszym dziennikarstwem, dlaczego?
Trudno się pogodzić z faktem, że w wieku siedemnastu lat miało się możliwość publikować długie teksty literackie na dwóch, trzech, a nawet czterech stronach gazety, a po piętnastu latach „kariery” wystarczy, że dasz podpis do zdjęcia, bo podobno „czytelnicy nie mają już czasu na czytanie”. Wszyscy inteligentni, światowej klasy redaktorzy „starej kuźni”, którzy myśleli inaczej, którzy mnie wychowali i byli dla mnie wzorem do naśladowania, albo już nie żyją, albo zostali zwolnieni. Na ich miejsce przyszli bardzo wykształcone, ale jakoś dziwnie… puste osoby, z którymi trudno nawet pójść na kawę, z którymi po pięciu minutach nie masz o czym rozmawiać. W gruncie rzeczy pozostaję człowiekiem gazet, nie mogę się bez nich obejść. Siła słowa prasowego różni się od siły literackiej. Musi trafić w samo sedno, urozmaicić chwilę, ale też pozostać na zawsze. Dlatego z dużą melancholią śledzę losy mediów drukowanych w Słowenii i w innych częściach Europy.
Melancholia towarzyszy Ci również w sztuce?
Dla mnie sztuka to przede wszystkim eksperyment i skok w nieznane. Dlatego przy pracy twórczej moje myśli rzadko koncentrują się na przeszłości. Ważne jest tu i teraz, więc czasami na pierwszym planie pojawia się jakiś problem intymny czy społeczny, a za chwilę myślę tylko o mojej lawendzie, gryce, winorośli i jabłoniach…