Przemysław Suchanecki: Adamie, w 2015 roku na łamach „biBLioteki” Dawid Kujawa konstatuje, że Twoje pisanie nie mieści się absolutnie w żadnych „foremkach”, które krytyka lat 90. wbiła sobie do głów. Fast-forward do roku 2018 – wtedy to w jednym z numerów „Wakatu” ten sam Kujawa mówi o powrocie czy raczej ekspansji dykcji „ekstatycznych”, w tym także Twojej, w polu literackim. Powstają pisma, takie jak „Stoner Polski”, różne oddolne inicjatywy, m.in. w Krakowie i Wrocławiu, które kładą nacisk na wspólnotowy i spontaniczny wymiar działań literackich. Jak myślisz, skąd ewolucja w takim kierunku, zarówno twojej „widzialności”, jak i samego krajobrazu literackiego? I czym by w ogóle była dla Ciebie „ekstatyczność”?
Adam Kaczanowski: Chyba dla mnie to są jednak dwa różne pytania i dwie różne odpowiedzi. Bo jeśli chodzi o ekstatyczność, to w moim własnym odczuciu musiałby to być jakiś jej niszowy odłam, nazwałbym go „chłodną ekstatycznością”, będącą na drugim biegunie „spontanicznej ekstatyczności”. U mnie to jest jednak wykalkulowana figura, nie postawa. Zresztą nie jedyna, po jaką sięgam. Odpowiadając w kawałkach: nie wiem, skąd ewolucja mojej percepcji, z ledwo widzialności do widzialności, zakładam, że to też jest tylko jakiś etap, że prędzej czy później wrócę do poprzedniego stanu albo do kompletnego zniknięcia. Raczej staram się tym nie przejmować, tylko pisać swoje. Natomiast reanimacja literatury, która ostatnio nastąpiła i to w pełnej chyba skali, od „Stonera” aż po „Kontent”, to wspaniała rzecz, z której się cieszę. Myślę, że to odżyło, bo trafili się literaturze żywi ludzie. Jeśli pięć lat temu zapytałbyś mnie, ile jeszcze literatura pożyje, rzuciłbym przedział: tydzień, parę miesięcy. Teraz jest pięknie.
Podoba mi się to o „żywych ludziach”. Zapytam zatem, zahaczając już wprost o Zbawienne i zabawne: czy „zabawy” z pierwszej części książki to zabawy żywych ludzi?
Tak. Biorę kawałki rzeczywistości i tak je obrabiam, by wyglądały na abstrakcję. Wychylam rzeczywistość o jeden stopień. Materiał do badań pobieram od żywego człowieka.
I ten jeden stopień doskonale wystarczy, żeby zdzielić czytelnika po łbie. Bo te krótkie historie wydają się bardzo smutne i dramatyczne, dlatego też pytając o „ekstatyczność”, sam się trochę zawahałem, bo w tej pierwszej części jeszcze aż tak jej nie widać, mimo że to w końcu „zabawy”. Ta nić dramatyczności, niepokoju, który przenika wiele sytuacji w Twoich książkach, to jest coś, co mnie jako czytelnika szalenie fascynuje. Szczególnie, jak się wydaje, ta dramatyczność ujawnia się w momencie konfrontacji z systemem: w pracy, w szkołach, w kościele (albo przed). Możesz coś więcej o tym powiedzieć? Czy zabawa to faktycznie rzecz bezcelowa?
Kończąc jeszcze z tą „ekstatycznością” – zawsze miałem kawałki grające na tej nucie, taki był np. poemat Stany, taka była cała książka Co jest nie tak z tymi ludźmi?, ale już „Cele”, te właściwe, w środku książki, były zdecydowanie nie-ekstatyczne. W Zabawnych i zbawiennych bliżej mi właśnie do tej środkowej części „Celi”. Czym są dla mnie te zabawy? One są chyba najbardziej tikiem nerwowym. Kolega opowiadał mi ostatnio o kobiecie, którą spotyka na polu golfowym. Przyjeżdża drogim autem, jest doskonale ubrana. Bierze kij i z wielką nienawiścią, jakby chciała zabić, jakby chciała coś wykrzyczeć, napiernicza w te piłeczki, jakby bombardowała nimi wszechświat. Bawi się tak przez pół godziny i wraca do auta. I teraz – albo odbierzemy tym ludziom w drogich kostiumach podmiotowość i uczucia, zbędziemy ich istnienie wzruszeniem ramion, albo jednak spróbujemy zajrzeć do tego pięknego piekła, które oni noszą w sobie. Kiedyś, podczas innej rozmowy, opowiadałem (zresztą wspomnianemu przez Ciebie Dawidowi) scenę, którą widziałem, wracając z pracy. W nocy, na osiedlowym parkingu, płonęło BMW. Ludzie, którzy nie muszą martwić się jakoś szczególnie o jutrzejszy obiad, mogą pozwolić sobie w życiu na zabawę. Ale te gierki niekoniecznie ugaszą pożar, który może tam wybuchnąć. Nie wiem, coś pociąga mnie właśnie w takiej sytuacji – kiedy wygrałeś życie na loterii, a i tak stajesz przed murem z wielkim napisem: nic ci to nie da.
W takim razie, czy to nie jest trochę znęcanie się nad tymi ludźmi? Bo nie jestem pewien, czy obserwatorem kieruje współczucie dla obserwowanych, czy jakaś sadystyczna żądza, aby spłonęli ze swoimi „Celami”, „Cenami”, Cebulami” i ze wszystkim tym, co mają „w środku”?
Może nazwijmy to „empatycznym sadyzmem” czy coś? To w ogóle byłaby nazwa bardziej mnie kręcąca niż „ekstatyczność”. Ludzie trzymają pochowane po szafkach ogromne zapasy puszek pandory, ja odwiedzam ich z otwieraczem do konserw w kieszeni. Zmierzyć się ze swoimi koszmarami to jedna z najpiękniejszych przygód, jakie możemy sobie zaserwować. I żeby nie było, że zabawiam się ich kosztem. Ja jestem z nimi w jednej ekipie. Są takie miejsca, w których sięgam do zasobów przechowywanych w mojej własnej piwniczce.
Dobrze, w takim razie przejdźmy do bohatera tej książki, który próbował się ze swoimi koszmarami zmierzyć, ale tę walkę przegrał. Chodzi mi o Jokera, tego ukazanego w ostatnim filmie Todda Phillipsa (nota bene będącego jakiegoś rodzaju sztandarową postacią dla protestującej na świecie młodzieży, chociażby ostatnio w Hongkongu), o którym mówisz w eseistycznych prozach w ostatniej części, jak również postaci z przeszłości literatury w pewien sposób Jokerowi podobne: Charlie Chaplin z powieści Roberta Coovera i Człowiek śmiechu Wiktora Hugo. Jak dużo znaczy dla Ciebie Joker, jego wchodzenie po schodach, jego schodzenie po schodach tanecznym krokiem, czy jego taniec na masce samochodu? Aż wreszcie taniec poematu na koniec?
Joker od bardzo dawna był jedną z głównych figur na mojej planszy, na wielu poziomach. Pierwszą książkę poetycką napisałem o Batmanie. Od dłuższego już czasu, i nie jest to żadne krygowanie, próbuję skończyć z pisaniem wierszy, żeby dały mi spokój, żebym mógł skupić się na tych kilku powieściach, które chcę napisać. W końcu sięgnąłem po najmocniejsze zaklęcie, po klamrę, zacząć od Batmana, skończyć na Jokerze. Może to zadziała. Temat śmiechu, smutnego żartu to też mój temat. Ta alergiczna reakcja na rzeczywistość, ten drink, w którym ktoś komedię zmiksował nam z dramatem. Ostatnio, podczas rozmowy z panem, który był pierwowzorem „Zabaw z panem sprzątającym biuro”, wyszło, że on zbiera karty do gry, nie wszystkie, właśnie same jokery. U mnie jokery są zakładkami do książek. Wydaje mi się, że żaden Joker nie ma mocy uratowania świata i to chyba jest najpiękniejsze w tym superbohaterze.
Ani świata, ani siebie. Mówisz o tym zerwaniu z wierszami i skupieniu na prozie: czy w prozie chcesz poruszyć jakieś nowe tematy, których wcześniej nie ruszałeś? Czy po prostu chodzi o to, że ta forma bardziej ci „leży”? Bo konflikt prozy i poezji zaznacza się w Twoich książkach dość wyraźnie w ciągu przynajmniej 10 lat.
Jeśli chodzi o formę – najbardziej pasuje mi skażanie poezji prozą, balansowanie na tej płynnej obecnie granicy. To, o czym powiedziałem, to jest raczej kwestia bardzo konkretna, życiowa. Radzenie sobie w życiu nie zostawia mi zbyt wiele czasu na pisanie. Poezja w moim przypadku to jest takie półgodzinne bombardowanie piłeczkami golfowymi, nie na oślep, ale na takim zrywie. Powieść to przejście wszystkich dołków. Wkurza mnie, że w ostatnich latach zacząłem trzy takie rozgrywki i żadnej jeszcze nie skończyłem. Nowe tematy – w dwóch z tych trzech przypadków, tak. Może nie tyle nowe, co mniej na pierwszym planie. Calineczka. Tunel skupia się na kobiecie i jej walce z tłamszącą ją męską dominacją. O tym dotąd w moim pisaniu był jedynie Szept. Utrata to będzie prozatorska wersja kilku moich ostatnich książek poetyckich. Za trzecią rzecz zabiorę się po tych dwóch, chcę rzucić się na dokończenie Ameryki Kafki (lub jak kto woli Zaginionego, zależnie od wydania). Przedstawiłem Ci plan na moje późne wieczory i noce na najbliższe 15 lat.
Dobrze wiedzieć, będę pamiętał. Skoro tak, to powiedz jeszcze na koniec: czy po tym wszystkim, co wyżej powiedzieliśmy, wolałbyś, żeby życie było dramatem, czy komedią?
Komedia bez kryjącego się w jej głębi dramatu to straszne gówno.