Agata Puwalska: Klaudio, w Biurze Literackim ukazała się właśnie Twoja debiutancka książka, zatytułowana ruń. Pierwsze pytanie, które nasunęło mi się po jej przeczytaniu, to kto w tej książce żyje, a kto wegetuje? Rośliny czy ludzie?
Klaudia Pieszczoch: Podobne pytanie nasunęło mi się kiedyś po lekturze Tropizmów Nathalie Sarraute, które w niesamowity sposób pokazują przenikanie się tego, co roślinne, z ludzkim. Ciekawe, że zwykle stawiamy wegetację w opozycji do życia, podczas gdy dla roślin to akurat czas najintensywniejszego wzrostu. Ale tak się chyba składa, że rośliny tworzą światy w dużej mierze przez nas ignorowane, funkcjonujące gdzieś na uboczu, choć ich uprawa dała przecież początek cywilizacjom, a osiedlanie się na terenach trawiastych pozwalało ludziom na wczesne dostrzeganie zagrożeń.
Wydaje mi się, że procesy i zjawiska typowe dla flory – w tym wegetacja – zachodzą również na wielu poziomach ludzkiego bycia w świecie. Pod różnymi względami przypominamy rośliny, a nasze bliskie związki z trawami wydają mi się nieprzypadkowe. Trawy są delikatne, pospolite, ale też uparte i mocne – ścinanie tylko pobudza ich wzrost. Rosną w grupie, powiązane mocnym systemem korzeniowym, i często bywają ekspansywne.
W swojej odpowiedzi poruszyłaś kilka bardzo ciekawych wątków i na pewno do nich wrócimy, ale może zacznę od tej dwuznaczności wegetacji i „zroślinnienia” ludzi. W książce często piszesz o ludziach jak o roślinach, ten zabieg ogromnie mi się podoba, takie frazy jak: „łodygom bambusa zdarza się rosnąć przez ciało” czy „trawa wrasta nam w kostki linia/ najmniejszego oporu” – zupełnie odwracają perspektywę. A jednocześnie powiedziałaś, że wegetacja w przypadku roślin to czas najintensywniejszego wzrostu, z kolei w przypadku ludzi kojarzy nam się z czymś zupełnie przeciwnym, raczej z takim biernym trwaniem niż życiem.
Co Ci daje ten zabieg, to „zroślinnienie” ludzi? Czy żeby uciec od tej „ludzkiej wegetacji”, potrzebujemy właśnie tej roślinnej – intensywnego wzrostu, ale w zupełnie innym wymiarze?
Zabieg ten ma dla mnie dwa wymiary. Na początku „zroślinniałam” ludzi dla uzyskania nowej perspektywy poznawczej, ale szybko stało się dla mnie jasne, że „roślinnienie” jest po prostu częścią ludzkiego doświadczenia, jego podszewką, ukrytym trybem. Dlatego, jak często powtarzam, ruń nie jest książką o roślinach, trawach, czy zbożach. Chodzi w niej raczej o splątania, o rdzenne, wpisane w świat przenikanie się różnych porządków.
Ma to „zroślinnienie” również aspekt performatywny, zaklinający. Chciałabym wierzyć, że odsłonięcie roślinnego rewersu tego, co ludzkie, może prowadzić do zmiany perspektywy na wiele spraw. Tak jak sugerujesz w swoim pytaniu, w ucieczce od „ludzkiej wegetacji”, od automatyzmu działań i monokultur wyobraźni, przydatne mogą być roślinne sposoby bycia.
Przykładowo: rośliny już dawno zrozumiały, że postęp rozumiany jako nieustający wzrost często nie jest najlepszą strategią. Takie niepozorne organizmy jak porosty w prehistorii bywały naprawdę olbrzymie. Jednak w którymś momencie znacząco zmniejszyły swoje rozmiary, bo w zmienionych warunkach tylko tak mogły przetrwać. Zresztą porost to przecież żaden organizm, a kooperatywa grzyba z glonem. I właśnie tej współpracy zawdzięcza swoje możliwości wegetacyjne. To, co jako ludzie określilibyśmy „cofnięciem się w rozwoju”, pozwala dziś porostom żyć w bardzo nieprzyjaznych miejscach, takich jak jaskinie, góry, stepy czy pustynie.
Fascynują mnie roślinne strategie przetrwania, ich zdolność do adaptacji, dostosowywania swoich rozmiarów, budowy i trybu życia do warunków środowiska. Niektóre drzewa, na przykład grab, nie wykształcają wcale najbardziej odpornego rodzaju drewna, jakim jest twardziel. Są wytrzymałe dzięki temu, że ich rdzeń – środek pnia – jest pusty, co pozwala na większą elastyczność.
Czyli odchodzę od automatyzmu i monokultur wyobraźni, a potem „przyglądam się rozkwitowi blaszek przejmowaniu mózgu/ przez struktury typowe dla grzybów”?
Haha, tak, choć właściwie poszłabym dalej – nie chodzi chyba tylko o to, by się przyglądać, ale by aktywnie „wystawiać mózg na pastwę” różnych dzikich form. Choć akurat blaszki niosą w sobie także złowieszczy kontekst, związany z chorobą Alzheimera.
To może w ten złowieszczy kontekst nie będziemy się zapuszczać [śmiech], ale chciałam Cię jeszcze o jedną rzecz dopytać. Powiedziałaś, że „postęp rozumiany jako nieustający wzrost często nie jest najlepszą strategią”. W runi oprócz „blaszek, zieleni, komórek” i całego „twórczego kambium”, jakby na przeciwnym biegunie mamy kalimę, pył, kurz, piasek, geoglify z Nazca, tworzone przez człowieka poprzez odarcie gleby z jej górnej warstwy – czerwonego żwiru i odsłonięcie żółtobiałej części.
Czy my, ludzie, zabiegając o nieustanny wzrost niesiemy ze sobą pył i kurz? A może to my się rozsypujemy?
Zdaje się, że jedno i drugie. Ludzka historia to poniekąd historia wzbijania kurzu: uprawa ziemi i wznoszenie miast, budowa dróg i spalanie surowców, wojny i emigracje… Domowy kurz jest z kolei trochę jak nasz przestrzenny podpis, bo przecież składa się z resztek skóry, skrawków ubrań i tego, co przynosimy na podeszwach z innych miejsc. Jest więc jednocześnie zapisem rozpadu i życia. W sumie działa trochę jak pamięć: przyrasta, ale też nieustannie zjada sam siebie, trawiony od środka przez mikroby.
W mojej książce pojawia się sporo motywów piaskowo-pyłowych, ponieważ ta suchość, jałowość jest konsekwencją wspomnianej w tytule jednego z wierszy „cywilizacji traw”, czyli zagarniania kolejnych, dzikich obszarów pod wielkie uprawy. W okresie tzw. Dust Bowl, czyli burz pyłowych, które w latach 30. dotknęły teren Wielkich Równin w USA, doszło do spustoszenia ogromnych obszarów przez pył i piasek unoszący się z wyjałowionej gleby. Teren ten, oryginalnie będący prerią, obsiano pszenicą i przez lata intensywnie eksploatowano, aż ziemia się „zbuntowała.”
Tak, burze pyłowe to bardzo ciekawy motyw, wydaje mi się, że obecny też u Steinbecka, mnie fascynowała związana z tym motywem postać „handlarzy deszczu”, czyli ludzi, którzy za opłatą mieli wywoływać opady – oczywiście z różnym skutkiem. A jeśli jesteśmy przy postaciach, to chciałabym Cię zapytać o kobiety w Twojej książce. Mamy dedykację dla „lady of lines”, czyli matematyczki i badaczki Marii Reiche, ale w książce pojawia się też kobieta szamanka. Mamy frazę „kobiety w kolbie ułożone są gęsto/ ściśle obok siebie”, ale pojawiają się też takie frazy jak „kobieta marabut”, „kobieta bonsai” „mięsista dziewczyna zbudowana z włókien: czy biegną przez nią łyka/ czy biegną światłowody?”
Rzeczywiście, w mojej książce dominują podmiotki i nie bardzo sobie wyobrażam, by mogło być inaczej. „Dzikie jest kobietą” jak mówił pewien slogan, choć od razu zaznaczę, że trzymam się z dala od haseł takich jak „matka ziemia” czy „matka natura.” Nie da się jednak ukryć, że ten sam patriarchalny, kapitalistyczny system, który pakuje swoje trepy w każde dzikie miejsce, niesie ze sobą misję ujarzmiania kobiet. Wspomniana przez Ciebie kukurydza jest w tym kontekście bardzo niejednoznaczna: z jednej strony była świętym zbożem Majów, którzy wierzyli, że zostali z niej ulepieni i używali jej w obrzędach jako symbolu obfitości i płodności. Z drugiej strony, nie da się oddzielić kukurydzy od problemu monokultur i eksploatacji. Uprawia się ją między innymi na pampie, dawniej dzikiej formacji trawiastej, dziś w dużej mierze zagarniętej pod uprawy. W przypadku kobiet też można powiedzieć, że oczekuje się od nich różnego rodzaju „uprawności”. Stąd moje nawiązanie do Marii Reiche, która zupełnie wymyka się tym trybom. Przyjechała do Peru jako guwernantka, ale ostatecznie zamieszkała w drewnianej chacie na pustkowiu w Nazca, by badać geoglify i chronić je przed intruzami. Stała się strażniczką tego dziwnego, pustynnego języka, sama wiodąc dość niezwykłe życie i nie dając się okiełznać niczemu poza swoją pasją.
Mnie z tą „uprawnością” kobiet kojarzy się Twoja „kobieta bonsai”, bo w końcu drzewko bonsai, żeby mogło uzyskać swój piękny kształt musi być odpowiednio formowane, przycinane, ograniczane, jego system korzeniowy nie może się prawidłowo rozwinąć.
A czytając ruń, miałam wrażenie, że zbudowana została na różnego rodzaju napięciach, a mianowicie soczysta zieleń roślin – kurz i pył, kobieta naukowiec – kobieta szamanka, linearność pór roku – zapętlenie czasu. Czy to jest właśnie to „rdzenne, wpisane w świat przenikanie się różnych porządków”, o którym wcześniej wspomniałaś? Co z tego przenikania wynika, Twoim zdaniem, dla współczesnego człowieka?
Dla mnie to przenikanie się pociąga za sobą przede wszystkim płynność i dynamiczną zmienność wszystkiego, co istnieje, czyli de facto brak możliwości kontrolowania rzeczywistości ani zastygnięcia w jednej formie. Ta wizja nastraja mnie raczej optymistycznie, jest czymś uwalniającym. Oznacza między innymi, że nigdy nie mamy całkowitej wiedzy na żaden temat i w tej niewiedzy można upatrywać pewnej nadziei.
Przenikanie się ma również wpływ na podmiotowość, którą ciężko chyba dzisiaj postrzegać w kategoriach oddzielnej i skończonej tożsamości. Oczywiście nie trzeba od razu popadać w ekstremum, czyli hasła o totalnym rozpłynięciu się podmiotu w otoczeniu; chodzi raczej o bezkompromisową otwartość, gotowość do ciągłego ruchu. O bycie trochę jak kurz, który powstaje zawsze na styku, wytrącając się z otoczenia, ale też ścierając się z nim.
Nie chciałabym, żeby te napięcia, o których mówisz, były odczytywane jedynie jako opozycje. Jest przynajmniej jedna rzecz, która łączy soczystą zieleń i pył, dziką roślinność i zboża, wzrost i unieruchomienie. Taką figurą jest dla mnie ziarno. Jest ono zarazem witalne i materialne – jak w przypadku nasion, ziaren zbóż czy drobin piasku i pyłu, ale może być też bardziej abstrakcyjne, jak w fotografii. Choć tak naprawdę na zdjęciach mamy przecież całkiem materialne ziarna srebra.
Ciekawa jest dla mnie relacja między ziarnem a światłem – ziarno na zdjęciach powstaje w warunkach niedoświetlenia, z kolei ziarna zbóż nie wykształciłyby się bez słońca.
Zabawne, że wspominasz o opozycjach – w pierwszej wersji mojego pytania użyłam właśnie tego słowa, a potem stwierdziłam, że nie są to żadne opozycje, że lepsze będzie słowo „napięcia”, bo w końcu świat opiera się na współistnieniu różnych elementów, często tylko pozornie sprzecznych.
A jeśli chodzi o figurę ziarna, to w książce piszesz tak „sypie się owies/ iskry na ekranie” albo „fragmenty naskórków wzbite z dna folderu/ mienią się w snopie światła i przechodzą w film”. Przed chwilą wspomniałaś o ziarnie na zdjęciach. Czy takie wydobywanie ziaren rzeczywistości i budowanie z nich poetyckich obrazów to Twoja technika? Czy ulubiona? Czy inspiracją bywa dla Ciebie wspomniana fotografia, film a może piksele [śmiech]?
Film i fotografia są dla mnie ważną inspiracją, a jeśli chodzi o metodę, to masz rację – lubię szukać w rzeczywistości ziaren. Mam przez to na myśli, że interesują mnie różne zaczątkowe stany i formy, potencjał każdej rzeczy do „plenienia się”, dawania początku innym rzeczom. To chyba kwestia wyobraźni: z okna mam widok na tyły budynków, ciągi kratek wentylacyjnych, ślady szpachli i rdzy, kołtuny kabli i krawędzie dachów najeżone kolcami na gołębie. Patrzę i myślę: ciekawe, co z tego wyrośnie? Albo: jakie inne miejsca biorą się z miejsc takich, jak to? Lubię wyobrażać sobie, że każda cząstka rzeczywistości, każde ziarno srebra na zdjęciu, ma potencjał do „wypuszczenia” z siebie czegoś nowego.
W szukaniu i wydobywaniu ziaren chodzi też chyba o próbę dotarcia do ukrytych budulców i struktur, wykrycia ich. Ostatecznie wszystko jest materialne, więc mamy tylko ruch materii bądź możliwość wyświetlania na tej materii różnych rzeczy. Ktoś mi kiedyś powiedział, że Salvador Dali wyświetlał jakieś obrazy na spadających czy rozsypanych ziarnach – nigdy nie znalazłam tego nagrania, ale ta wizja wciąż bardzo mocno na mnie działa.
„Ziarnistość” rzeczywistości jest pociągająca również w takim znaczeniu, że najciekawsze bywa w niej to, co szorstkie, niedoskonałe, dziwne i w czym często odsłaniają się zupełnie podstawowe elementy. Poza tym świat jest „ziarnisty”, bo po prostu nieustannie się „sypie” 🙂 I czasami nie można powiedzieć z całą pewnością, co jest rozsypywaniem (się), a co rozsiewaniem, oraz czy jedno i drugie to w gruncie rzeczy nie to samo.
Ale ziarno ma też kontekst systemowy, ekonomiczno-społeczny. Podobnie jak zboża, obrazy łatwo zamienić w produkt czy walutę.
Wydaje mi się, że w tym miejscu nie mogę nie zapytać o przedostatni wiersz w książce „wyjście robotników z fabryki”, którego tytuł jest jednocześnie tytułem pierwszego filmu w historii, nakręconego przez braci Lumière. W filmie mamy ziarnisty obraz, ludzi „wysypujących” się z bramy, a w wierszu frazy „jaśmin znaczy popchnij nasiona w świat” i „dmuchnij/ popchnij nasiona z czego się da wyrastaj”.
Czy ten film był dla Ciebie inspiracją? O co chodzi w „wyrastaniu z czego się da”? I jaką funkcję pełni jaśmin?
Jaśmin ma w sobie zarówno lekkość, jak i intensywność, o których połączenie chodziło mi w tym wierszu. Poza tym jest dla mnie synonimem bujności i siły; potrafi pnąć się i rozrastać jak oszalały. Jest też arabska legenda o żyjącej na pustyni kobiecie o imieniu Jaśmin, która w ochronie przed ostrym słońcem zawsze zakrywa twarz. Oczywiście w którymś momencie pojawia się książę i zabiera ją do swojego pałacu. Jaśmin nie wytrzymuje jednak zbyt długo otoczona murami, więc z tęsknoty za wolnością znów ucieka na pustynię, wyplątując się po drodze ze zwojów tkanin, a słońce zamienia ją w kwiat.
Co do filmu braci Lumière, to szczerze go uwielbiam! Ten ruch ludzi wysypujących się z bramy jest bardzo żwawy, wartki, ale nie niespokojny. Kojarzy mi się ze swobodą osypujących się na wietrze płatków. Jest to ruch rozgałęziający się, choć nie możemy wiedzieć, w jakie strony. I chyba o to chodzi w wyrastaniu „z czego się da” – żeby nie kalkulować, w jakim miejscu, warunkach i przy okazji czego ten wzrost nastąpi, ale żeby zawsze być w gotowości do ruchu. Choć oczywiście „wyrastanie z” można interpretować dwojako: jako rozsiewanie się, wyrastanie na dowolnej glebie, albo jako ciągłe wywijanie się z siebie, zrzucanie kolejnych skór, wyrastanie z form (również tych „filmowych”– stąd w wierszu bezpośrednio po „film” pojawia się „dmuchnij”). Moim zdaniem obie interpretacje nie wykluczają się, a raczej wzajemnie napędzają, są ze sobą sprzężone.
„[Z]naczy zdmuchnij/ siebie z powierzchni do których przylegasz” [śmiech].
Wydaje mi się, że to „wyrastanie z form”, jak i wyrastanie jako rozsiewanie jest widoczne we frazach (autocytatach?), które dzielą ruń na trzy części. Pierwsza z nich poświęcona jest lady of lines, której życie – jak opowiedziałaś – jest ciągłą ucieczką od form i szufladek, druga brzmi „wróżyła i wróżyła/ aż z wróżby wyłonił się wosk” i również jest pewnym odwróceniem formy, odkształceniem procesu zaklinania. Z kolei trzecia – „gdy puszczą zapory z ziaren/ przez szparę pod drzwiami głośno wsypie się światło” kojarzy mi się właśnie z rozsiewaniem.
Czy mogłabyś opowiedzieć coś więcej o tych frazach/autocytatach? Czy w tym ostatnim zawarta jest właśnie strategia roślinna, o której wcześniej wspominałaś, a której my ludzie moglibyśmy się od roślin nauczyć?
Chciałam, żeby te frazy stanowiły coś w rodzaju równoległej opowieści, ale splatającej się z wątkami rozwijanymi na przestrzeni całej książki. Żeby z jednej strony ℗odbijały te wątki czy motywy, były wariacją na ich temat, a z drugiej otwierały jakąś nową przestrzeń. Pomysł, by przepleść książkę takimi luźnymi, nieco zagadkowymi frazami, przyszedł mi do głowy, kiedy pierwszy raz usłyszałam o rzece Hamza. Hamza to podziemne odbicie Amazonki – właściwie pokrywa się z jej biegiem, ale płynie na głębokości około 4 km pod powierzchnią. Płynie też o wiele bardziej leniwie.
Zależało mi, by każdy z trzech dwuwersów, które zostały wplecione w ruń, mógł być traktowany jako osobny element, odrębna historia, ale żeby jednocześnie mogły być one czytane jako jedna opowieść, przebłyski pewnej całości. Teoretycznie Maria Reiche mogła przecież próbować wróżyć z wosku w swojej chacie na pustyni w Nazca 🙂.
Co do ostatniego dwuwersu, to rzeczywiście chciałam, żeby nawiązywał właśnie do rozsiewania, ale też do niejednoznaczności samych ziaren. Dlatego tym, co ma się ostatecznie rozsiać, jest samo światło, a ziarna stoją mu niejako na przeszkodzie, tamują je. Światło w przeciwieństwie do ziaren jest zupełnie wolne, nieujarzmione, nie da się go uprawiać i dzielić na łany.
Ale oczywiście samo rozsiewanie się to strategia roślinna, która jest ogromnie inspirująca. W końcu rośliny rozsiewają się na tyle sposobów, czasem używając do tego również ludzi! Wśród swoich metod mają też mikroeksplozje, przyczepianie się do sierści zwierząt czy zwyczajne poleganie na ruchach powietrza… Myślę, że te roślinne strategie mogą być dla ludzi pod wieloma względami pouczające i mają potencjał do wywoływania zmian w naszym myśleniu i działaniach.
Tak się przypadkiem, ale i szczęśliwie złożyło [śmiech], że przeczytałam niedawno esej „Fitografia: literatura jako pisanie roślin”, autorstwa Patrícii Vieiry w tłumaczeniu Łukasza Kraja. W tym eseju autorka przeprowadza analogię pomiędzy fitografią (pisaniem roślin) a fotografią (pisaniem światła) i ta analogia od razu skojarzyła mi się z Twoją książką.
Pada w nim również pytanie: „Czy Amazonia potrafi pisać?”, a ja chciałabym Cię zapytać, czy według Ciebie rośliny potrafią pisać? W jakim stopniu ruń opowiada historię roślin, a w jakim stopniu ludzi?
I może w tym miejscu zapytam też o tytuł książki – pamiętam, że najpierw były amazonie, potem cywilizacja traw, a finalnie jest ruń. Z czym te zmiany tytułu były związane?
Wydaje mi się – a przynajmniej taką mam nadzieję – że ruń jest opowieścią o roślinno-ludzkich splątaniach, choć siłą rzeczy to zawsze będzie bardziej „ludzka” historia. Źródłem wszelkiej opowieści jest dla mnie język, a ta została napisana w jego jak najbardziej ludzkiej odmianie, a może z tej odmiany wyłuskana.
Ale esej, o którym mówisz, brzmi bardzo ciekawie! W jakimś sensie rośliny, podobnie jak fotografia, są pisaniem światła, bo przecież szukają go swoimi ciałami i przyjmują określone formy w zależności od jego ilości i kąta padania. Pewnie skamieniałości roślinne też można by metaforycznie uznać za rodzaj pisma. Ale chyba wolę unikać takich antropomorfizacji i myśleć o tym, co robią rośliny, szerzej – na przykład jako o sposobach ekspresji.
Co do ewolucji tytułu, to zarówno amazonie, jak i cywilizacja traw były mi jakoś potrzebne na różnych etapach pisania tej książki. Z każdego coś sobie wzięłam:) amazonie dały mi językowy rozpęd i impuls do namysłu o dzikości i jej brakach; cywilizacja traw pozwoliła mi lepiej ułożyć sobie książkę w głowie i pomyśleć o związkach roślinno-ludzkich w bardziej systemowych, historycznych, ale też „ziarnistych” kontekstach.
A ruń to tytuł, który pojawił się w ostatniej chwili, dosłownie za pięć dwunasta. Miałam wątpliwości co do cywilizacji traw, przede wszystkim z uwagi na pierwszy człon tego tytułu. „Cywilizacja” wydała mi się w pewnym momencie zbyt ciężkim, za dużym słowem, ale nie miałam pomysłu na alternatywny tytuł. Aż w końcu przyszedł listopadowy wieczór, kiedy czytając o trawach, trafiłam przypadkiem na słowo ruń i to było jak olśnienie. Jakby ten tytuł zawsze tam był, gdzieś między wersami. Poczułam, że to jest to (śmiech). Podoba mi się wieloznaczność słowa „ruń” i jego energia – jest dynamiczne, rozwibrowane, ale też jakoś zadziorne. Można myśleć o nim tropem roślinnym – jako o gęstej, zwartej formacji złożonej głównie z traw. Można też czytać go jako rozkaźnikową formę czasownika „runąć”, który sam rozgałęzia się w bardzo różnych kierunkach. „Runąć” to z jednej strony zawalić się, rozpaść; z drugiej – gwałtownie ruszyć, rzucić się na kogoś. Albo w coś:)
Ze słowem „ruń” skojarzyło mi się od razu kilka innych intrygująco brzmiących słów, które też związane są ze światem roślin, a których używasz jako tytułów wierszy, a mianowicie: „kambium”, „kalima”, „mlewo”, „hilum”. Jaką rolę odgrywają? Czy tylko chodzi o brzmienie, czy może o coś więcej?
Bardzo lubię brzmienie tych słów, bo samo w sobie wydaje mi się roślinne, organiczne, jakby coś się w nich płożyło. Ale nie chodzi tylko o brzmienie. Zdarza się, że pewne obrazy, stany czy sytuacje nie dają spokoju i szuka się dla nich odpowiedniego języka, ale sama często mam na odwrót – trafiam na jakieś słowo i to ono staje się siłą napędową wyobraźni. Wywołuje serie skojarzeń, określone wizje czy nastrój, a czasem mieści w sobie – w swoich znaczeniach, ale i w brzmieniu – wręcz całą historię, gotowy pomysł na wiersz.
A jeśli jesteśmy przy pomysłach, to czy mogłabyś zdradzić, co po runi? Czy nad czymś już może pracujesz?
Trudno powiedzieć, bym pracowała już nad jakąś przemyślaną całością, ale na pewno dużo pracuje we mnie ostatnio wizja rozpadu jako siły witalnej, twórczego żywiołu. Często wracam też do słowa „uskok” i mielę je w głowie na różne sposoby. Podsumowując, myślę sobie o różnych takich, bo oczywiście wolę myśleć niż pisać, ale chyba nie zadeklaruję się z żadnym konkretem (śmiech).
Wielkie dzięki za rozmowę!
To ja dziękuję, super było z Tobą rozmawiać!