Aleksandra Byrska: Cześć. Do kogo tak śnisz?
Zofia Kiljańska: Olu, hej, hej! Dopiero po przeczytaniu czwarty raz tego zdania zrozumiałam, że to cytat. Widzisz, myślę, że lepiej wychodzi mi zadawanie pytań niż odpowiadanie… bo jeszcze nie wiem. Najprawdopodobniej ta osoba w ogóle nie istnieje.
Cytat i to z Twojego wiersza :). Słowo „sen” pojawia się zresztą u Ciebie nieustannie w najróżniejszych konfiguracjach. Dlaczego sny? Do czego są Ci potrzebne? Dawniej używano w literaturze snów trochę jako usprawiedliwienia – na zasadzie „to dziwne obrazy, ale to tylko sen”, jestem pewna, że Ty czegoś takiego nie potrzebujesz. Kim jest Twój „człowiek, który śpi”?
Wiesz, nigdy nie sądziłam, że temat snów będzie dla mnie kluczowy. Dopiero niedawno zauważyłam, że tak jest. [śmiech]
Moja przygoda z przyglądaniem się snom w ogóle (nie pod kątem źródła inspiracji, a życia po prostu) zaczęła się dwa lata temu, kiedy nagle zaczęłam śnić inaczej niż wcześniej. Jakby moja głowa nagle została zaabordowana przez statek mózgowych piratów, którzy postanowili zrobić srogą imprezę. Bo rzeczywiście – w moich snach bywa srogo! – wszystko jest strasznie intensywne, głośne, silne, groźne.
Chyba to, co mnie przeraża, to poziom złożoności tych nowych snów. Na przykład na poziomie struktur czasowych: przemykają mi w narracjach o mnie (śniącej Zosi) postacie, którymi „żyłam” przez ostatnie tygodnie – wiedziałam, co i kiedy jadły, jak się czuły, po prostu nimi byłam, no i śniąc Zosią, to pamiętam. Pamiętam, jak się żyło, gdy mieszkałam w tych osobach.
To skomplikowanie zupełnie mnie przytłacza. Bo śnią mi się też gigantyczne światy z innymi prawami fizyki. Albo wielkie maszyny-miasta, miasta-gigamrowiska. Raz miałam sen, w którym przed moimi oczami mijały kolejne światy, rozumiesz, rzeczywistość za rzeczywistością – a widziałam je jakby z bliska, w szczegółach (koła samochodów, litery w książkach, ruch przechodniów).
Czuję, że to we mnie zostaje, no i że wpływa na moją codzienność. Chcąc nie chcąc: muszę to z siebie wyrzucić. Bo to jest za dużo. Bo nie daję rady już tego wszystkiego w głowie pomieścić, rozumiesz – czasami budzę się bardziej zmęczona niż przy kładzeniu się do łóżka. To pierwszy powód, dla którego o tym piszę.
Drugi powód jest całkiem niechlubny. Bo – choć to przemiłe, że nie podejrzewasz mnie o literackie machlojki – nieobca mi jest taktyka nadrabiania pewnych braków poprzez pisanie o zjawiskach, które mnie dotyczą, na poziomie czysto abstrakcyjnym. Myślę, że niestety nazywanie czegoś snem… no cóż, może nie zawsze, ale zdarza się, że jest rodzajem wymówki, ucieczki od odkrycia w wierszu Zosi (tej prawdziwej).
Pomyślałam, że Twoje wiersze są trochę krzykiem osoby przebudzonej z koszmaru lub w koszmarze zagubionej, niemogącej się obudzić. Podmiot Twoich wierszy jest zmęczony i bezradny, wciąż jakby zagubiony w kolejnych labiryntach lub tonący. Woła o pomoc czy jest już za późno?
Ciężko powiedzieć. Myślę, że na pewno woła, bo nie daje rady inaczej. Ale czy wierzy, że jeszcze da się zmienić świat?
To trochę tak jak z katastrofą ekologiczną. Czy ja w swoim prywatnym życiu wierzę, że da się ją zatrzymać? Nie wiem. Że da się przywrócić życie ludziom, którzy już z jej powodu zginęli? Pewnie, że nie, ale może właśnie trzeba o tym krzyczeć, wołać o pamięć, już nawet nie o pomoc.
Twoje wiersze noszą żałobę – kogo lub co straciły?
Nigdy nie myślałam tak o moich wierszach. Ale masz rację, Olu, spojrzałam na mój zestaw połowowy, no i to się czuje.
Ciężko mi więc mówić o moich wierszach jako takich, a nie o moich prywatnych żałobach, bo szczerze – średnio pamiętam to, dlaczego coś napisałam i o co mi chodziło. Zakładałabym, że bohaterom i bohaterkom moich tekstów coś kiedyś odebrano, może nie tylko im, ale wszystkim ludziom. Było to coś pięknego – a one/oni nie mogą zrozumieć, jak ludzie dają radę normalnie żyć i nie usychać z tęsknoty.
Ale nie wiem, chyba łatwiej wypowiedzieć mi się o własnych doświadczeniach, które przelewam, często mimowolnie, w teksty. Ważne jest dla mnie to, że od dzieciństwa postrzegam życie tak, jakby było linią ciągłą tracenia tego, co kocham. Im bardziej kogoś lub coś (na przykład miejsce) kocham – a potrafię kochać jak dzika! – tym bardziej uderza mnie, że to nie jest na zawsze… Moje pierwsze wspomnienia dotyczą uczucia tęsknoty za tym, co było kiedyś.
O, no i był jeszcze Papież – śmierć Jana Pawła II. To jedno z moich pierwszych „mocnych” wspomnień. Siedzieliśmy u dziadków, cały ekran w kwiatach, i nagle ta wielka trumna, a ja w płacz, w ryk! Tego wieczoru zrozumiałam (trochę mnie to straumatyzowało, miałam w końcu cztery lata), że ludzie są śmiertelni i że moi rodzice umrą.
Co do rzeczywistej żałoby, którą nadal przeżywam, powiem tylko jedną rzecz, bo nie chcę się tutaj za bardzo odkrywać. W tym roku zmarła też jedna osoba, której nie znałam dobrze, ale jej śmierć ogromnie mną wstrząsnęła. Rozumiesz, to był pierwszy pogrzeb, na który pojechałam sama. Autobusem, nie rodzinnym samochodem. Zawsze chodziłam na pogrzeby, które były „rodzinne”, „wspólne”. Wtedy uświadomiłam sobie, że właśnie się zaczęło – że „moich” pogrzebów będzie coraz więcej. Coś się we mnie połamało tego dnia. I wiem, że tego z powrotem w kawałki nie ułożę.
Pisząc manifest, wypowiadasz się z perspektywy pewnego pokolenia, używasz formy „my”. O kim myślisz, gdy piszesz te słowa?
Urodziłam się w styczniu nowego tysiąclecia. Jestem jedną z pierwszych osób, których życie w całości ukształtował XXI wiek. To kiedy my byliśmy w podstawówce, dzieci dostały w swoje ręce pierwsze dotykowe telefony. Nikt nie uczył nas, jak się korzysta z internetu, czym to w ogóle jest. Myślę, że wielu z nas zapłaciło za to wysoką cenę. Zwalił się na nas – na bezbronne dzieciaki całkowicie nieprzygotowane na taki szok – cały ogromny świat. Tego nie dało się ogarnąć. Po prostu się nie dało.
No tak, ale wiadomo – z tą przewrotną formą „my” trzeba uważać. Nie mówię, że wiem, co myśli moje pokolenie, zdecydowanie nie. Jesteśmy tak różnorodni, że serio ciężko to ogarnąć (serio…). A ja zdecydowanie nie czuję się na tyle mądra, żeby próbować takie rzeczy określać.
Chyba mówiąc „my”, mam na myśli ludzi, właściwie głównie dzieci, które z tego głębokiego szoku nie wyszły. Niektóre z tych dzieci po prostu nie zdążyły się uniewrażliwić, przyzwyczaić do całej feerii atakujących nas bodźców.
A z dziećmi w jakimś sensie nadal się identyfikuję, bo spędzam z nimi dużo czasu (chyba mi zostało oglądanie dziecięcych filmów, czytanie dziecięcych książek, bawienie się w surykatki na trampolinie).
Mówię też o nas, młodych dorosłych i nastolatkach, którzy ze strachem, ale i z naiwną, dziecięcą wiarą w świat patrzą w przyszłość, w lata naznaczone piętnem ekologicznej katastrofy i związanych z nią konfliktów.
Mogliśmy mieć swoje romanse z, dajmy na to, Młodzieżowym Strajkiem Klimatycznym czy po prostu z aktywizmem – i przejechaliśmy się na tym, jak bardzo bezsensowne wydają się jednostkowe wysiłki przeciwstawiania się światu wobec ogromnej, niekontrolowanej maszynerii polityki.
Ja nikogo w to „my” nie będę na siłę wciskać. Myślę po prostu, że to, co piszę, ma szansę zarezonować z tymi dziećmi i z tymi dorosłymi, którymi kieruje naiwna ciekawość świata, tak silna, że nie potrafią już zamknąć oczu.
W Twoich tekstach zaskoczył mnie ich w pewnym sensie wojenny rys, na przykład w wierszu „Raport”. Żyjemy w czasie wojny, której staramy się nie dostrzegać? Budujemy swoje życie na polu walki i udajemy, że jest ogrodem?
Tak, wciąż udajemy. Wolimy nie skupiać się na tym, że ludzie umierają z pragnienia „na sąsiednim podwórku”. A wojen, małych i wielkich, są moim zdaniem tysiące.
Chce mi się krzyczeć, kiedy o tym myślę – na granicy polsko-białoruskiej, co powinno być dla wszystkich Polaków oczywiste (nie mam pojęcia, czemu tak nie jest), cierpią bezbronni, Bogu ducha winni ludzie. Razem ze znajomymi postanowiliśmy zaangażować się w pomoc uchodźcom – ja jeszcze czekam, żeby móc pojechać pomagać na miejscu, ale paru moich znajomych już stamtąd wróciło. Wszyscy byli straumatyzowani, przerażeni tym, co zobaczyli. Widzieli grupy ludzi z małymi dziećmi, ludzi, którzy nie mieli nic w ustach przez cały tydzień. Widzieli osoby okrutnie pobite przez białoruską straż graniczną. Rozmawiali z uchodźcami, którzy zmuszeni byli grzebać swoich bliskich (zmarłych z zimna, pragnienia, głodu czy wycieńczenia) w lesie.
Najgorsze jest to, że chyba taka będzie nasza europejska przyszłość. Ten motyw wojenny wiąże się dla mnie ogółem z prognozami tego, jak mają wyglądać migracje klimatyczne. Nie sposób wyobrazić sobie ich pokojowego przebiegu. Raczej czarne mam wizje tego, jak to wszystko będzie wyglądało.
No i co. Pisanie jest śmieszne. Pisanie to jest nic, to cholernie mało.
Ale jeżeli już piszę (a nie potrafię inaczej), to nie udaje mi się omijać tematów, które do głębi mnie poruszają, martwią. Które bolą jak nie wiem, wiercą ciemną dziurę w moim sercu.
Okopy, podziemne korytarze, krecie nory… i znowu sny. To „miejsca” bezpieczne, drogi ucieczki, sposoby, by się schować?
Mhm, owszem. Trzeba jakoś w tej dziczy przetrwać, jakoś się sobą zaopiekować. Ja wyobrażam sobie miejsca – na przykład taki biały pokój, w którym niczego nie słychać, nie widać, nie czujesz tam własnego ciała. Chyba odpowiednią sztuką przetrwania w naszych czasach jest znajdowanie bezpiecznych i STAŁYCH przestrzeni, tych wyobrażonych lub nie. W których nie czujesz się odpowiedzialna i winna temu, czemu nie zawiniłaś.
To może być przysłowiowe pielenie własnego ogródka. Niektórzy odnajdują to miejsce w rozmowie z Bogiem. Niektórzy oddają się bez reszty wychowywaniu dzieci. Niektórzy zasadzili wymyślony las. Inni zakopują się w książkach. Jeszcze innych ratuje jakaś magma międzyludzka, w którą daje się nura, kiedy się kogoś pokocha. Moim zdaniem dla każdego TO gdzieś jest.
Opowiesz mi o ogrodzie w Twojej głowie? Czy niesie Ci on mimo wszystko jakąś pociechę?
Jest w nim mnóstwo pięknych rzeczy i spokojnej przestrzeni, która nie przytłacza. No ale naprawdę niełatwo tłumaczy się ogrody [wirtualny uśmiech].
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego