Marcin Jurzysta: Nowy tom Dyckiego – co za gratka nie tylko dla najbardziej zagorzałych miłośników poezji. Zacznijmy może od motywu, który pojawia się już w samym tytule. W wielu kulturach prawdziwe imię człowieka, oddając jego istotę, esencję, jest tożsame z jego duchem, jest niejako symbolem osobistym, kluczem do osoby. Nadawać imię to w pewnym sensie stwarzać lub przywracać do życia. W „XLIV. Modlitwie za zmarłych” Tkaczyszyn-Dycki pisze: „od tego mamy poezję/ ażeby nie rozpadły się w proch dawne/ imiona których już nikt oprócz mnie/ nie wprowadzi do porannej i wieczornej/ modlitwy […]”.
Krzysztof Hoffmann: Wcinam się, by wrzucić taką frazę z wcześniejszej książki: „musisz mnie nazwać stosownie i zapamiętać/ moje imię po dzień w którym zacznie się/ ściemniać”.
Otóż to. Zatem poezja po raz kolejny okazuje się „miejscem na ziemi”, tym razem przede wszystkim miejscem pamięci, wskrzeszania zmarłych. Jak sądzisz, dlaczego Dycki jednocześnie parokrotnie dowodzi „nieprzydatności poezji”, tak jak w wierszu „II.” z cyklu „Gniazdo” („od lat bowiem widzę/ nadaremność poezji”), czy też w wierszu „IV.” z tego samego cyklu („niechaj wasze imiona zachowam // w wierszu i tym samym potwierdzę/ nadaremność poezji (…)”). W czym tkwi ta „nadaremność”?
Hmm… Powiedziałbym tak: jeżeli tkwi w tym paradoks, to nic dziwnego, bo liryka Dyckiego jest w końcu poezją paradoksów. Już sam tytuł o tym w pewnym stopniu mówi: Imię i znamię. Właśnie tak – nie samo imię, ale i znamię. Jeśli się zastanowić, to już tutaj mamy bardzo ciekawą figurę. Bo z jednej strony imię jest dzięki kulturze – jak mówisz – czymś bardzo własnym, ale jest też czymś, czym mogą rozporządzać inni (czyli trochę przestaje być moje, trochę mnie uśmierca), powtarzać je, przepisywać, parodiować, zdrabniać… i też Dycki od wielu lat to robi („Jasiejo, Jasiusio/ i Jasieczko”). Z drugiej strony, dopiero znamię (na przykład jako zmiana na skórze) jest naprawdę własne, ale też nie sposób go wypowiedzieć, bo wcześniej trzeba by je nazwać. Znamię sytuuje się zatem po stronie milczenia, a tego też, pomimo rozgadania tej poezji, w niej nie brakuje. Imię ma zatem w sobie coś ze śmierci, o której można mówić, znamię, coś z życia, które – nie wiem jak to lepiej powiedzieć – trzeba wypatrzeć. Być może w tym tkwi „dar” poezji Dyckiego zawarty w słowie „nadaremność”. Na uświadamianiu nieoczywistości, z którymi nadaremnie staramy się coś zrobić. Wiesz co z tym zrobić?
W wierszu „VII.” Dycki pisze: „[…] niechaj wasze // imiona (…)/ przejdą do poezji/ (…) // (…) (łącznie/ z moim niejednym imieniem znamieniem”. Mieć imię, być nazwanym, to istnieć, a istnieć to w tej poezji przede wszystkim mieć ciało – „świętą fizjologię”, „kroplę brudu, bez której nie byłoby się sobą”. Znamię jest nierozerwalnie związane z imieniem, jak rewers i awers tej samej monety. „Nadaremność” poezji może polegać właśnie na tym, że nie da się zachować, ocalić imienia, bez zachowania i ocalenia znamienia. Tym znamieniem jest chociażby choroba matki i kwestia jej pochodzenia. W wierszu „III.” z cyklu Gniazdo Dycki pisze przecież: „[…] od lat bowiem dostrzegam/ nadaremność poezji kiedy usiłuję sobie/ przypomnieć coś więcej aniżeli imię dziadka/ i coś więcej aniżeli imię mojej matki // banderówki które po raz pierwszy usłyszałem/ w Krowicy Hołodowskiej od krzyczących/ za nami kobiet: nigdy się nie pogodzę (po tym/ co się stało) z nieprzydatnością poezji”. „Wskrzeszając zmarłych” w poszczególnych wierszach, czyni się to z dobrodziejstwem i przekleństwem ich istnienia, ponieważ nie sposób wskrzesić imienia bez znamienia. Tych znamion w nowej książce i całej poezji Tkaczyszyna-Dyckiego jest zresztą bardzo wiele, z pewnością je dostrzegasz.
Oczywiście. Składają się one na idiom Dyckiego. Idiom niepowtarzalny, samotny w polszczyźnie (choć nie samorodny), bardzo wyrazisty, nie do pomylenia. W słowie „idiom” tkwi w greckie idios – prywatne, osobiste. Jest to zatem do pewnego stopnia idiom modelowy. Chyba odrobinę inaczej postrzegamy funkcję imienia w tej poezji, ale wydaje mi się że zgodzimy się co do tego, iż właśnie one stanowią część owego idiomu.
Zgodzimy.
A co jeszcze? Nie wiem, czy nazwanie tego, co dla mnie stanowi idiom Dyckiego, pewną „mowę Dyciową”, nie przesłoniłoby innym przyjemności lektury. Zapewne w tym, co mówię, jest jakaś egotyczna wiara w moc komentarza, ale odkrycie tego, co zasadniczo w tej poezji prywatne, należy do czytelnika. I dotychczasowa recepcja poety pokazuje, że odpowiedzi mogą być naprawdę przeróżne. Tu również tkwi moc tej liryki, w umiejętności uderzania w rozmaite rejestry czytelniczej wrażliwości. Czasem mam wrażenie, że czytając Tkaczyszynowe wiersze zgadzamy się co do oczywistości (że refreniczność, że śmierć, że matka), a potem się pięknie różnimy.
Nie mogę jednak nie zapytać Cię o Twoje zdanie na temat zamieszczonego przez Dyckiego „Przypisu”. Do tej pory autor Imienia i znamienia skutecznie unikał autokomentarzy, nie tłumaczył, nie dopowiadał. Przyznam, że ja mam uczucia mieszane. Boję się autokomentarzy, nie ufam im, sądzę, że często szkodzą zarówno autorowi jak i odbiorcy, którego w pewien sposób „okradają”.
Pełna zgoda, że jest to frapujący element tomu, na który od razu zwróciłem uwagę. Nie jestem natomiast pewien, czy uszczupla on możliwości lektury. Wskazuje na pewną genealogię tych tekstów, ale daje też zupełnie nową wskazówkę, której wcześniej jedynie się domyślaliśmy. Przypis jest „m.in. do cyklu siedmiu wierszy pod tytułem ŤGniazdoť”, zatem może być tak, że i inne wiersze bez tytułów wchodzą w skład pewnych – jednak zatytułowanych – cykli. To raczej wywrotowa komplikacja niż ułatwienie! Wiersz „XI.” ma urzekający tytuł „Pochwała poezji polskiej w warunkach zagrożenia”, czy razem z wierszami „XII.”, „XIII.”, „XIV.”, które tytułów nie mają, tworzą one cykl czy nie? Nie żebym nie miał własnej próby odpowiedzi, ale Dycki raczej nie ma w zwyczaju czegokolwiek ułatwiać. Tobie coś ułatwił?
Z pewnością ten „Przypis” nie uszczupla możliwości lektury. Nie czuję również, by mi ją ułatwiał, chociaż faktycznie skłania do pytań o obecność cykli w Imieniu i znamieniu. Mówiąc o tym, że autokomentarze potrafią „okradać” czytelnika i autora, chodziło mi raczej o pewną dozę tajemnicy, która moim zdaniem jest jednym z dodatkowych magnesów przysparzających Dyckiemu czytelników. Chodzi mi o takich czytelników, którzy oprócz samych wierszy (a często obok tych wierszy) szukają pewnej postawy (poety-outsidera), szukają mitu.
Ależ ten mit Dycki jak na tacy podsuwa! Chociażby w samym „Przypisie”, ale też w tych wierszach z najnowszego tomu, w którym jest tematyzowany język „chachłacki”. Nie jest sekretem, że autor prowadzi zeszyty, w których odnotowuje z zakamarków pamięci wszelkie niewątpliwej urody dziwolągi językowe, którymi charakteryzowały się okolice jego pochodzenia. Pozwól że przypomnę Ci zaklęcia, jakie zjawiają się w wierszach z 2000 roku: „kałakiczka, kryżałki, kuteń, żmenia”. Teraz po raz kolejny do skarbczyka sięga, wygrywa na tym kresowym rejestrze żałobną nutę, inkantuje mowę minioną. To wszystko wzmaga poczucie jakiejś niesamowitego wyobcowania podmiotu tych wierszy, ze wspólnoty żywych, z tożsamości. Nie, nie. Dla mnie rzeczony komentarz to element tej gry kreacyjnej, którą bohater wierszy prowadzi z czytelnikami. W niczym nie uszczupla przeczucia tajemnicy, sekretu, a wszak za podsuwane nieustannie zaledwie przeczucie, a nie obietnicę, wiersze Dyckiego tak bardzo podziwiamy.
Oj tak. Podziwiamy.