
Moje likwidacje
dzwieki / WYDARZENIA Krzysztof Siwczyk Marta Podgórnik Roman HonetZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Romana Honeta, Marty Podgórnik i Krzysztof Siwczyk podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejWiersz, jak pięknie piszesz, "opowiada pewien zbiór historii". Jest układem otwartym. Układy sprzedawane jako zamknięte, zaprojektowane jako samowystarczalne, nie mają racji bytu w rozumianej przeze mnie literaturze; to lipa.
Marcin Jagodziński: Ta reinkarnacja tomików, nawet coś więcej niż reinkarnacja; zmartwychwstanie – to jest Twoje święto, na które poczułem się jakoś zaproszony. I to miłe bardzo. Ale usiądę z boku, jeśli pozwolisz. I będę mówił o sobie; przecież nawet mówiąc o Twoich wierszach, mówię o sobie…
Marta Podgórnik: Kurtuazyjnie, swoim zwyczajem, odpowiem, że – ja także, jedynie mówiąc o sobie, mogę przemówić do Ciebie. I Ty, tylko mówiąc o sobie, możesz mi powiedzieć cokolwiek o mnie, oczywiście… etc. Więc proszę. Panowie siadajcie, jak chcecie.
Szczepan Kopyt: Muszę przyznać, że nie oczekiwałem. Nie oczekiwałem tego, co w Próbach negocjacji przed chwilą kopnęło mnie najbardziej (jako że wcześniej znałem tylko Długi maj, oraz – nie wiadomo było jak na serio, a jak nie na serio – pisanie Marty Podgórnik w internecie, pod pseudonimami?). Miałbym w tym miejscu ochotę na rozprawienie się z pewnymi tendencyjnymi (ale oczywiście w pewnej mierze potrzebnymi) mitami, jednak spróbuję od razu przejść do sedna, uprzedzając, że na poezji od strony formalnej nie znam się, i moje słowa będą raczej legitymizowane pewnym popularnym – demokratycznym spojrzeniem czytelnika (na ile bezstronnego – nie należy już do mnie rozsądzanie tego).
To siadajże w środku [tu należy się PT Czytelnikom zarys sytuacji, czy nie? …TAK ]; strasznie się odżegnujecie od ‘formuły czytelnictwa’ (recenzji, wypowiedzi, etc.), co wydaje mi się symptomatyczne dla łączącego nas rozumienia owej ‘funkcji’. Kiedy zdarza mi się mówić o Legendarnym Czytelniku, jest on dla mnie nieco jak Latający Holender, istotniejszy jest zaś w moim pisaniu mit odbioru, jako część składowa procesu, gdzie nie przekłada się ów wewnętrzny, nieupostaciowiony czytelnik, na człowieka z krwi i kości (ten realny czytelnik pojawia mi się dopiero na etapie wydawania książki, spotkań autorskich, czytania recenzji)…
Dominik Bielicki: Jest taki truizm, że czytelnicy są współautorami; i to nawet nie w sensie różnych modnych akrobacji epistemologicznych, prościej: autor pisze, czytelnik reaguje, autor uwzględnia odbiór czytelnika w kolejnych tekstach, w ten sposób z tekstu na tekst konstruuje czytelnika modelowego, takie ucho, do którego zwraca się pisząc, nawet jeśli pisze do szuflady, jeśli swoich tekstów nikomu nie pokazuje: mówić, to mówić do kogoś, kto przynajmniej mógłby słuchać, najlepszy dowód, że posługuje się językiem mniej więcej publicznym. Ameryki tu nie odkrywam.
Istotnie, nie odkrywasz; szczęściem nie jest to celem naszej rozmowy. Żarty żartami, sprawa jest istotna. Faktycznie, o ile w procesie pisania poszczególnych tekstów korelacja pomiędzy czytelnikiem wewnętrznym a tym osobnym, powiedzmy-że-bardziej-realnym (mającym niekontrolowane „własne zdanie”), wydaje się niezauważalną, to w przestrzeni, np. wydawniczej, zachodzi, i stanowi integralną składową ewolucji przyjmowanych formuł komunikacji (oczywiście nie odbywa się to na zasadzie prostania lub negowania).
Dominik Bielicki: Schody zaczynają się, kiedy za sprawą takich czy innych reakcji (bądź ich w ogóle braku), wytwarza się w autorze poczucie nieżyczliwości czytelnika, złej woli, poczucie, że czytelnik jest przeciwko mu. Nie wiem, na ile to powszechne zjawisko. Wydaje mi się, że nierzadkie. Wtedy jest kilka dróg: obrazić się, odwrócić, wycofać, przynajmniej przez jakiś czas mówić bardziej do siebie, czyli bardziej mamrotać, niż mówić – to pierwsza droga, druga – zabiegać, zjednywać; trzecia – odpowiedzieć atakiem, tzn. iść pod prąd na zasadzie: „nie podoba ci się metafora dopełniaczowa? To ja cię zasypię metaforami dopełniaczowymi”, „jestem płytki? ja ci pokaże co to znaczy być płytkim”, oczywiście ta walka, żeby nie była kamikadze, potrzebuje przebiegłości, ironii, asekuracji itd… ta walka jest prowokacją, graniem na nosie, ale jednak graniem. Co wybrać? A jeżeli wszystkiego po trochu, to jak to podzielić – jak podzielić, żeby nie poczuć się oszukanym: ubezwłasnowolnionym na skutek nadmiernej akceptacji bądź – przeciwnie – negacji oczekiwań czytelnika.
Schizofrenicznie nieco, tak teraz odczytałam Twoją tezę, autor stwarzałby czytelnika, który następnie stwarzałby autorowi bodźce; na pewno sprawdza się to względem czytelnika wewnętrznego, to oczywiste; natomiast ciekawe wydało mi się, czy rzeczywiście redagujemy w swojej świadomości odbioru – czytelnika rzeczywistego, czy nie naddajemy mu pożądanych dla naszego samopoczucia autorskiego cech, idealizując go lub demonizując. Jakkolwiek wydaje się to absurdalne (np. w kontekście naszej rozmowy, której punktem wyjścia jest reedycja dwóch moich książek), skłaniam się ku poglądowi, że pisanie jest jednak pasjansem, lub, być może, partią szachów rozgrywaną z samym sobą (w miarę możliwości bez oszukiwania). Czytelnik, także ten którego spotykamy na imprezach literackich, i na którego istnienie mamy dowody takie jak np. sprzedaż książek, dla autora pozostaje w przeważającej mierze Legendarny. Inna rzecz, kiedy spotykamy się na jawie całkiem z, za przeproszeniem, ‘biorcą’ literatury; ten nie ma nic wspólnego nawet z najgorszą autorską marą… Bo dyskutować możemy o metodach, koncepcji wiersza – ale nie oszukujmy się – z wrażliwością literacką jest jak ze słuchem muzycznym. Jeśli ktoś nie ma, nie napisze symfonii, a nawet piosenki; podobnie (przy najofiarniejszej pracy u podstaw) nie sposób mu będzie ‘do końca’ wytłumaczyć, „o czym” owa symfonia, i dlaczego jest lub nie jest dobra. „Ambicja”, z jednej strony „pisania dobrych (sic!) wierszy”, z drugiej „rozumienia, o co autorowi chodziło” (a po ki chuj ci ta wiedza, czytelniku?!) – to powszechne niestety dziś przypadłości.
Marcin Jagodziński: Trafiasz celnie, bardzo celnie, w to o czym myślę, albo myślałem, jeszcze nie tak dawno. Mianowicie na jakimś (nie ważne jakim) forum wrzuciłem swój wiersz, i poza różnymi głosami dostałem dwa takie:
Dopiero teraz przeczytałam ten wiersz… Od początku do końca… i tak 3 razy… potem od końca, bo pomyślałam, że może metodą raka jest zrozumiałe… potem na laufra… potem spróbowałem systemu OuLiPo… potem pomyślałam że jestem głupia… potem pomyślałam, że w kwestiach interpretacji poezji rok temu byłam No 1 wg Szanownej Komisji itd (panienka z MISH); i drugi: Niech się już okażę tą ignorantką niewrażliwą na poezję, ale o co Ci właściwie chodziło w tym wierszu? Powiedziałabym że dawno nie zetknęłam się z tak ciężką literaturą!
No, to myślę, że powinieneś się nad sobą zastanowić, drogi Marcinie.
Marcin Jagodziński: Myślisz, że się nie zacząłem zastanawiać? Zacząłem. Oczywiście można zlekceważyć te opinie, ale można i nie zlekceważyć. Zacząłem zastanawiać się, czy mogę ten wiersz „zinterpretować”. No w końcu, ja powinieniem wiedzieć o czym on jest. Przyznałem się przed sobą, że nie wiem.
To Ty też nie wiesz, o czym są te Twoje wiersze?! Uff. To dobrze.
Marcin Jagodziński: No dobrze. Nie wiem. Ale coś wiem. Czy dany wiersz wygląda na losowy? Lub na pseudolosowy? Moim zdaniem nie. Czy jest spójny? Moim zdaniem jest. Czy opowiada jakąś historię? Nie. Czy opowiada dowolną historię? Też nie. Opowiada pewien zbiór historii. Ma swój rytm, ma swoją mocno czerwoną barwę, ma swoją gęstość – nie ma tylko określonego kształtu, co nie znaczy, że każdy kształt może przyjąć. Tak jak ameba: nie ma kształtu, ale trudno zaprzeczyć jej osobniczemu istnieniu.
Dominik Bielicki: Czyżbyśmy właśnie dochodzili do tematu – na szczęście nie ja go podjąłem – ku któremu cały się rwę? Literatura w internecie. Czy to nie piorunujące, że reakcja na tekst (że wrócę do swojej cybernetycznej terminologii) pojawia się czasem nawet w kilka minut po jego zaprezentowaniu?! Jaki to ma wpływ na czytelnika wewnętrznego? Na jego stabliność? Na jego nerwy?
Ja bym tu, Dominiku, uogólniła sprawy mocno. Uogólniła bym po pierwsze pojęcie ‘reakcji na tekst’, zwłaszcza jeśli miałoby wystąpić w kontekście wyznacznika; acz możnaby tu śmiało przywołać oceaniczną demagogię teorii hipertekstu – tak ‘klasycznej’ (J. D. Bolter, M. Joyce, George Landow, R. Lanham)… jak i zacytować: Z jednej powieści czytelnik może w trakcie kolejnych sesji lekturowych wyciągnąć dziesiątki a nawet setki innych opowieści, bohaterowie, którzy przemawiają w poszczególnych fragmentach tekstu, wymieniają się głosami, w zależności od kontekstu, od tego, jakie leksje czytelnik odwiedził tuż przedtem. W płynnym i zmieniającym się kontekście innego znaczenia nabierają zdarzenia, na które już raz się natrafiło. W tym sensie, nawet nie dopisując do hipertekstualnego utworu ani linijki, czytelnik staję się twórcą. (…) Trzeba jednak pamiętać o podstawowym dla większości hipertekstów literackich fakcie – tory lektury czytelnika nadal są zdeterminowane przez autora. Ależ to wszystko bzdura nad bzdurami – z pewnego punktu widzenia, który jest mi jednak najbliższy. Kiedy ja pozwalam sobie na upublicznienie tekstu (i nie czynię tu rozróżnienia na publikacje czasopiśmiennicze, elektroniczne, książkowe, czy wystąpienia werbalne), legitymizuję go tym samym. Reakcje, z jakimi się spotykam zatem zawrą się bardziej w obszarze czysto poznawczym, w niedeterminującej próżności. Czytelnik wewnętrzny przebywa w czasie absorpcji owych reakcji na wyjeździe; spędza weekend w Aspen czy innej Pasadenie po dobrze wykonanej pracy… Także w przypadku autorów, hmm, zgubiłam słowo! – nazwijmy ich: ‘świadomymi’ – wymiar i jakość reakcji stanowi niejako atrakcję dodatkową, wtórną, zupełnie oderwaną przyczynowo-skutkowo od faktycznego aktu tworzenia, i faktycznego aktu odczytania.
Szczepan Kopyt: Ja np. widzę w znanej mi twórczości MP coś, co zauważa już Ortega y Gasset (choć ja bym nie waloryzował tego podobnie jak on – ze względów zdaje się wiadomych więc i nieistotnych dla mojej wypowiedzi…): mianowicie transpozycję kultury w sferę natury. Tło takie tworzą przestrzenie tekstualne (to raczej w Długim maju), miejskie (tramwaje, pociągi, autostrady, pejzaż miejski), po kubatury pokojów, łazienek i ubikacji – obserwacja ta może się wydać banalna – podmiot liryczny jednak przyjmuje to bez uzasadnień i pytań. Jest to zupełnie nieistotne, co w tym momencie skłania mnie jako czytelnika do sięgnięcia po inny klucz. Niech będzie to na przykład ujęcie egzystencjalne. Przyjmujemy pewne uwięzienie we wcześniej nakreślonej i odrzuconej przestrzeni. Są ludzie: menele z blokowisk, kumple od picia, poeci, kobiety jak miesięczne maszynki, ludzie połykający tabletki, integrujący się przy alkoholu (tutaj: różnica między piciem peela Wojaczka a peelem MP – bo MP nazywa się Wojaczkiem w spódnicy: Wojaczek to celebracja alienacji , poety upadlającego się etc – zwaloryzowanego jednym słowem; u MP alkohol funkcjonuje w podobny sposób rzadko – zazwyczaj jednak częściej integruje niż alienuje – wspomnieć o tym uważam za konieczne ze względu na to, że generalnie: rekwizyty u MP funkcjonują gdzieś poza granicą upodmiotowienia/przedmiotu, niejako wtórnie reifikowane, odmitologizowane (to dlaczego poezja Podgórnik jest i nie jest ‘mistyczna’) – alkohol w tym kontekście znów jest elementem rzeczywistości; jego pojawianie się (podobnie jak innych używek, chyba że źle odczytuję np. „awarię” i inne) to nie tylko znak czasów (stanowczo zbyt szumne sformułowanie, wiem) ale prowokacja wielości – wobec nie uwzględniających jej interpretacji=ludzi) funkcjonujących w jakichś wcześniejszych ujęciach normatywnych (czy też symoboliczno-normatywnych – przepraszam za mieszaninę poziomów)…
A popatrz, Szczepan (za chwilę Ci oczywiście odpowiem… innymi słowy;) – ja podczas warsztatów translatorskich w Krakowie po raz pierwszy w życiu zostałam postawiona wobec konieczności wyjaśniania (a zatem w pewnym sensie interpretowania) swoich wierszy. Przeżyłam szok poznawczy. Nigdy się nie zastanawiałam, o czym są te moje wiersze, bardziej zajmowała mnie odpowiedź na pytanie: czym są? Tymczasem chcąc je jak najlepiej przetłumaczyć moja partnerka w projekcie, Monika Rinck (zresztą etymolożka/komparatystka z wykształcenia), wypytała mnie podczas wielogodzinnego przesłuchania o wszelkie znaczenia, konteksty i aluzje w tekstach, co przede mną samą, ku memu zdumieniu, odsłoniło zupełnie przeze mnie niepodejrzewane treści.
Marcin Jagodziński: Powinni tego uczyć w szkołach? To takie intymne, że jeszcze o tym nikt nie pisze: jak czytać tomik wierszy? Jak Ty to robisz? Siadasz i czytasz? Cały? Wertujesz? Najpierw cały potem na wyrywki? Ile jesteś w stanie wytrzymać? Ile jesteś w stanie zapamiętać?
Dziwią mnie niepomiernie (już nawet nie smucą, dziwią właśnie!) dwie związane z kwestią odbioru (a i, pośrednio – pisania) sprawy – jeśli chodzi o tzw. piszących wiersze, i nie ma tu dla mnie specjalnego rozróżnienia na bywalców forów w rodzaju „Nieszuflady”, wychowanków gminnych domów kultury, studentów polonistyki, czy kogo tam jeszcze – oni wszyscy (czyli ok. 90% tzw. Środowiska) sprawiają wrażenie, jakby te wiersze za karę jakąś czytali i pisali. Kiedy ktoś mi wali, że ma w dupie sprawy warsztatowe, że ma gdzieś tak klasykę jak i współczesną mu poezję, że mu niepotrzebne żadne metrum, że go nie interesuje kim był Horacy czy kim jest Świetlicki, etc. – to jest dla mnie nie do pojęcia. Bo przecież powinno być tak, na zdrowy rozum, że jeśli zajmujesz się czymkolwiek z własnej woli, z pasji, to nie postrzegasz tej dziedziny jako niewartej uwagi. To cię właśnie wszystko z nią związane interesuje jak cholera! Wracając do meritum – dla mnie czytanie, rozmowa, te zagadnienia, formy, idee, koncepty etc. – to zawsze była czysta radocha, radocha, że tyle tego jest wszystkiego do odkrycia, zagospodarowania, dzielenia się, dyskutowania! Nigdy bym nie wpadła na to, żeby zakuwać regułki dotyczące ilości wersu w wersie i postrzegać jako swój obowiązek podobnego wyważania otwartych drzwi. Niepomiernie bawią mnie i rozczulają np. tacy nasi neolingwiści (a, wspomnimy tu też, lub nie, coś o Peiperze?!;) – nie tędy droga na srebrny ekran… a może właśnie tamtędy, ale im współczuję, że nie zaznali (co widać po tekstach) „radości pisania”. W moim życiu to jedyna sfera nieposkromionej wolności, przygody, emocji;
Marcin Jagodziński: A zatem, jakie są pozycje, w których można to robić i które dają najwięcej satysfakcji autorowi / czytelnikowi?
Tak rzecz by się miała z instynktownymi odczytaniami; krytyk akademicki vel pani od polskiego nazwie to bredzeniem, lecz ileż z tego bredzenia radości, ile właśnie elementu przygodowego, jakiż spływ Amazonką z zawiązanymi oczami! Bo czy i do końca można ograniczyć przestrzeń wiersza do fabuły, narracji, przekazu?! Czy moja interpretacja nie strywializowała go? Czy w ogóle jest potrzebna? Wątpię. (No, chyba, żeby był to tzw. ‘wiersz polski sredniej długości’, mainstreamowa wydmuszka zwyciężajaca w Turniejach Pustego Wnętrza; roi się wprost wokół od tej poklaskowej produkcji – wtedy to najpierw powstaje interpretacja, taka pre-konstrukcja, a na niej osadzane są oczywiste frazy (bo gdzie absurdalnie prosta teza, tam dowód przeprowadza się z hukiem armaty), w ramach zaś upoetyczniania – frazy przypadkowe (mające „robić grę”, ekhem, ekhem). Wiersze te stanowią skróty do tezy, w związku z czym o interpretacji, a już współodczuciu, nie może być mowy. Za to na pewno nie ma kłopotu z ich „rozumieniem”. O ile oczywiście autorzy/autorki odpowiednio jaskrawo oznaczyli jedynie słuszny link.).
Marcin Jagodziński: Inna kwestia, to moje przekonanie, którego nie staram się na razie uzasadnić, traktując je jako aksjomat, że teksty krytyczne nie mogą być mierzone tą miarą, że trzeba wymagać od nich czegoś więcej niż nieprzypadkowości. Niech umysł tłumaczy sercu, czy jakoś tak (w recenzjach), niech serce tłumaczy łbu (w wierszach).
To rozróżnijmy przynajmniej dwa rodzaje krytyki. Techniczna, która bywa przydatna (właściwie powinna się zwać redakcją, i tyle), oraz dialogująca (tej nam mocno brakuje), wchodząca z wierszami na poziom rozmowy, bo tylko z rozmowy można się czegoś dowiedzieć. Mówię rzecz jasna o wierszach wartych takiej rozmowy. Wtedy krytyka staje się integralną częścią przekazu zawartego w tekście, tak jak wszelkie odczytania. Przestrzeń wiersza zagarnia to wszystko, by sam wiersz mógł się w tym rozpłynąć. No i mamy zbiorową podświadomość i po-rozumienie poezji. Wiersz, jak pięknie piszesz, „opowiada pewien zbiór historii”. Jest układem otwartym. Układy sprzedawane jako zamknięte, zaprojektowane jako samowystarczalne, nie mają racji bytu w rozumianej przeze mnie literaturze; to lipa.
Marcin Jagodziński: Oczywiście, powinienem teraz zadać pytanie, czy bunt się ustatecznił?!… Ale czy był bunt?!
Ten bunt, Marcinie, jak słusznie podejrzewasz, to raczej bunt na wychodzącej „Mauretanii” (w kwestii niedostatecznej liczby łóżek do opalania na górnym tarasie), niż na „Bounty”, jeśli już… Patrząc z nieodległej tak znowu perspektywy dziesięciu lat, które upłynęły od „pisania” wierszy zawartych w książce „Próby negocjacji”, myślę, że – i tak i nie; tzn. oczywiście bunt w wymiarze oczywistym, sam przez się – tak, ale nie sam dla się. Miał miejsce. Ale, że ta książka dziś widzi mi się raczej jako dosyć przytomna deklaracja, czyniona po troszę wbrew sobie, gdzie wiersze następują w pewnej nie do końca wtedy przeze mnie uświadomionej, i nie do końca dziś przeze mnie lubianej, sekwencji – owo moje przesunięcie optyki stanowi, być może, naturalne ustatecznienie? Nie wiem. Bo jak jednak rozumieć „bunt”? Po artystowsku? Zewnętrznie, popowo, czy raczej mówimy tu o podstawowej, konstytuującej (‘ja’, etc.) niezgodzie na zastane? Zastane sensy?
Marcin Jagodziński: A czy ja wyglądam na faceta, który z buntu przeciw systemowi robi sobie sens życia i doi przez resztę tego życia ekologiczne kozy produkując ekologiczne sery w domu z ekologicznych bali w pozbawionej elektryczności miejscowości na Mazurach? Ja raczej buntuję się przeciwko konieczności posiadania sensu życia i myślę sobie: „a może da się bez? ile się przetrwa? dłużej niż bez jedzenia? wody? seksu?”
Wyglądasz mi na faceta, któremu odpowiem, w miarę swoich możliwości, szczerze; wiesz, który to mój ulubiony wiersz Roethke’go – What’s madness but nobility of soul / At odds with circumstance? I dalej: A man goes far to find out what he is– / Death of the self in a long, tearless night, / All natural shapes blazing unnatural light… („In The Dark Time”). Ten Sens, rozumiany jako motor i paliwo, sam się nam znajduje. Natomiast oczywiście, literatura jest generalnie formą buntu wobec sensów naddanych; jeżeli w Próbach negocjacji objawia się ów sprzeciw wobec zbyt oczywistego w pewnym przerysowaniu sytuacji lirycznej, w Paradiso ciężar „całej zgody albo niezgody” bierze na siebie język (w rozumieniu układu sprawdzeń, formuł; sankcji!) tymczasem rewidujący swoje struktury, a przede wszystkim obnażający znikomą skuteczność konwencjonalnej komunikacji.
Rafał Wawrzyńczyk: Są to kwestie, które mnie nurtują. Ostrze jest – w moim akurat przypadku – jednak stępione: bardzo silne jest we mnie przekonanie – to jest irracjonalne w pewnym stopniu – że aby zabierać głos (wierszami, powiedzmy), wcześniej wypadałoby dać dowód nie tyle sprawności, co zdolności poruszania się w dotychczasowych poetykach, no nie wiem, jak to nazwać – tzn. chodzi mi o to dziecinne na poły stanowisko, które nie pozwala zaakceptować obrazu abstrakcyjnego, jeśli nie mamy pewności, że twórca „umiałby, gdyby chciał, namalować klasyczny portret”. Ot, taki atawizm – a jednak nieusuwalny; stąd m.in. różnorodność (bałagan) w moich wierszach, o której kiedyś wspominałaś. I dlatego też mam świadomość, że gdy coś tam napisałem, to pozostaję za podwójną – ekhem – zasłoną; za wierszem jako wierszem i wierszem-w-konwencji. Chciałbym, żeby świadomość poruszania się w obrębie jakiejś konwencji była jakoś w wierszu wyczuwalna, choćby delikatnie, ale jednak.
Ależ, masz absolutną rację jeśli chodzi o „dowód sprawności”, choć sam przyznasz, że przywodzi to na myśl „dowody miłości”, a tych zarówno dawanie, jak egzekwowanie jest nieco nachalne. Oczywiście mówimy tu cały czas o udowadnianiu czegokolwiek sobie, bo przecież nie legendarnemu czytelnikowi, który po pierwsze (c.b.d.o., powyżej;) nie istnieje (nie ma w każdym razie na jego istnienie dowodów bardziej przekonywujących niż na istnienie latających statków;), po drugie tak czy owak nie stanowi(łby) żadnego punktu odniesienia, bo i niby jakim sposobem? Więc tak: załóżmy, że jestem w stanie wyprodukować wiersze dla każdego typu czytelnika, cool; ale po co? I co to w ogóle, wybaczcie, za problem, napisać sonet, eklożkę czy villanellkę? Formuły porządkowe (nie – porządkujące!) są tylko jeszcze jednym narzędziem naszej pracy. Nie są jednak pierwotne, przecież!, wobec pisania – czy też nos miałby być dla tabakiery?!
Dominik Bielicki: Dowód sprawności, o którym mówi Rafał, wydaje się, że ma jeszcze inną ważną funkcję (a może to ta sama, tylko w innym przebraniu). Bo dlaczego wymagamy od abstrakcjonisty, kompetencji w malarstwie klasycznym? Może po to, żeby mieć pewność, że użyte przez niego środki, były konieczne, że jego obraz musi być właśnie taki, a nie inny? Jakby zgodnie z zasadą najprostszej drogi do celu (bądź co bądź nie lubimy wierszy taplających się w redundancji, jak przesłodzony deser w kremie); pytanie tylko – dlaczego formy klasyczne miałyby być ową prostszą drogą?
Rafał Wawrzyńczyk: To może jakoś bezdusznie brzmi, ale sztuką jest upchać w to to, co chciałoby się powiedzieć… (mimo wszystko), ta sprawa jest subtelna, tj. ciągle żywe jest we mnie pragnienie, aby były to wiersze, pod którymi mogę się w jakiś tam sposób podpisać, a nie jakieś ‘głosy’ czy ‘ćwiczenia’. Może to wynika z braku jakiegoś własnego języka, itp. Hm.
Ja już chyba się opowiedziałam w tej kwestii, powyżej i niejednokrotnie… Jak rozumiem wszyscy tu znamy odpowiedź; tzn. wszyscy zdajemy sobie sprawę z absurdalności postrzegania sankcji jako metody wyrazu, tym bardziej – rozwoju. Wydaje mi się, że poważne, wręcz naukowe podejście do pisania, nie wyklucza emocjonalnego zaangażowania, ale że jest wręcz przeciwnie! Jest – wszystko albo nic. A język, par ex. Język! – mamy wszyscy wspólny. Niezależnie od faktów (a fakty, jak pisał znakomity kolega, „są przeciwko nam”), wierzę w zbiorową podświadomość /językową/, i wierzę, że wiersz może stać się czymś w rodzaju esperanto; lecz musi wpierw sam się przekroczyć, chociażby poprzez katastrofę / renegactwo. Wiersz może być czarną skrzynką; odwróceniem wieży Babel. Jedyną póki co częstotliwością, na której można współdoświadczać, nienazywalnego. I może w końcu – poprzez nowo wynalezioną ‘poetykę’, nazywać!
Rafał Wawrzyńczyk: Kwestia poetyki (weźmy za przykład Andrzeja Sosnowskiego) i metody, jaką i Ty stosujesz w najnowszych wierszach, czyli, jak to odbieram, rozwarstwienia współczesnej poezji na – wybacz toporne sformułowania – poezję zajmującą się ‘światem bezpośrednio danym’ [‘tradycyjną’] oraz poezję eksplorującą narzędzie (nie?)poznania tego świata [język]) jest zbyt doniosła, żebym coś ciekawego na ten temat mógł na poczekaniu (a i w ogóle) wymyślić. Z jednej strony podejście takie to jak otwarcie okna, no wiesz, mówię tu o oszołomieniu bogactwem, możliwościami, przeczuciem tego ‘nowego’, o czym ‘dzwoni gdzieś tam’; z drugiej – wątpliwość, czy cała sprawa nie okaże się ślepą uliczką, ‘popiołem sztuk nieprawdopodobnych’ jak to powiedział gdzieś Cz. M. Chyba nie okaże się; efekty już widać, choćby w poszerzeniu wrażliwości tych, którzy poezję czytają, to „działa”, jest atrakcyjne, elastyczne, nie ma posmaku doktrynerstwa, jak miała I‑sza awangarda, Peiper i jego teorie, itd.
Nie wiem, na ile wolno mi mówić „za Andrzeja”…, jest dla mnie kimś ważnym; ale, jeśli można tak rzec, pewien rodzaj współodczucia, rozumienia literatury, kotwiczy w sferze idei. Metoda nie może występować jako sankcja. Nie zagwarantuje powodzenia, ani nie skaże na klęskę. Metoda nijak nie przekłada się na jakość. To jeszcze mnie jakoś pociesza – że o ile można nas, tzw. „autorów”, kojarzyć towarzysko czy formalnie, to każdy ma ze światem i z pisarstwem swoją własną bajkę. Łączy poważne podejście do tego co robimy, i trochę więcej luzu poza, niż powinien prezentować tzw. modelowy polski pisarz. Ale, najzupełniej poważnie – nie metoda czyni pisanie. Całe okrucieństwo w tym, że karty rozdaje tzw. Talent (a na to wpływu nie mamy), rozgrywają zaś predyspozycje – bo pisanie, tak ja to widzę oczywiście, mówię cały czas ze swojego punktu widzenia! – to żmudna praca, ryzyko emocjonalne i światopoglądowa dywersja. Paradoksalnie chodzi tu jednak o scalenie, górnolotnie mówiąc, świata (i czemuż by nie poprzez rozbiór!). To tak jak w każdej odysei – jest świetnie, chociaż bardziej strasznie.
Rafał Wawrzyńczyk: Myślę, że z pewnych względów lepiej jest debiutować od razu drugą książką; napisałaś od razu „tę drugą”? Wg mnie można tak powiedzieć. Jaki jest dzisiaj, patrząc pod tym kątem, Twój stosunek do Prób negocjacji?
Mam ten komfort, że odpowiadam na to pytanie po wydaniu trzech regularnych książek, i do tego wznowienia dwóch pierwszych; staram się słuchać recenzentów – lecz co słyszę? Slogany. Największego wroga poezji. Jakiś czas temu jeszcze powiedziałabym Ci, Rafale, że Próby negocjacji są rodzajem fundamentu, vel odskoczni, dla obecnych projektów; teraz mam nieodpartą ochotą powiedzieć, że są względem reszty tomików równouprawnione.
Marcin Jagodziński: Wycofuję się z tego, że Próby… robią mocniejsze wrażenie niż późniejsze książki. Po prostu czytam je teraz. Muszę do Paradiso wrócić, bo ostatnio Długi Maj na tapecie miałem. (A w Paradiso mniej bałaś się czułości. Miałaś już 20 lat, prawda?)
Słuszna uwaga. Mimo osobistego sprzeciwu, teksty układają się w budowle o wątpliwej, moim skromnym zdaniem, proweniencji; muszę to ścierpieć. Paradiso miało być książką „o czymś”, tym bardziej okazało się zbiorem „czegoś”, czy też – „ku czemuś”. Jest to skądinąd zachwycające, znajdywać swoje wiersze głosicielami tez, o których miało się mgliste pojęcie. No, i że każdy z osobna…
Szczepan Kopyt: Ja np. „Rocznik” uważałem zawsze za wiersz świetny (i przy tym nakreślający pewne płaszczyzny, o których już wyżej po trosze wspomniałem), programowy, i początkowo od niego zamierzałem zacząć tok mojej narracji. Kilka poziomów na jakich funkcjonują znaczenia – niech napisze o tym fachowo jakiś polonista bo ja nie umiem – to dość rozległy i silny dysonans, a jednocześnie manifest, ukazanie rytuału przejścia.… Autobiograficzny ton – po zignorowaniu pewnych formalnych ograniczeń (o czym pisać nie wolno, ale co zawsze się czyni – w końcu „poeta w moim kraju…” (Miłosz) itp.) każe zrewidować pierwszy tomik („prawdziwe niebezpieczeństwo dopiero ma nadejść”). I jeśli wziąć to na poważnie (a jakie mam wyjście?), to o ile wobec proroków egzystencjalizmu pe-el legitymizował swoją 1‑osobową narrację na sposób a‑teistycznej i a‑gnostyckiej(?) ‘modlitwy’, tutaj klucz do ‘ja’ jest już inny – na pozór lub na serio powraca do ‘naiwnej’ dykcji (to bardzo szerokie spektrum nader często wykorzystywane, również w rozwiązaniach formy).
Może chciałam podówczas przydać temu tonowi basu rozpaczy? Jasne, że się teraz bynajmniej z tego nie śmieję; nikomu z nas nie do śmiechu przecież; jednak chcąc nie tyle odpowiedzieć, co ustosunkować się do Twojego pytania, muszę nieco zejść ze szlaku. „Autobiograficzny ton”, tu zgodzę się, nawet jako kreacja, pozostaje rodzajem klucza. Lecz klucza do składzika. Lub piwniczki z narzędziami. Ponieważnienie nie zasadza bowiem swoich „kleszczyków” na „naiwności” dykcji. Metrum odmierza się w pakamerze pisarskiej nomen-konwekcji, bowiem, bardziej, niż w traktach zapomnianego dla niej dyskursu.
Rafał Wawrzyńczyk: „Teraz się czuję, jakbym nauczyła się pływać lub jeździć na rowerze” – wydaje mi się, że to rozumiem; jedyne co potrafię Ci powiedzieć to chyba to, żeby pisać-jak-się-samo-pisze, pewnie wiesz o tym tysiąc razy lepiej niż ja. Jeśli Twoje pisanie weszło w taką fazę, że podkopuje swoje fundamenty, to przecież nie robi tego dla zabawy, a dla – no, szczerości jakiejś maksymalnej, a różne są drogi dochodzenia do niej, także przez autoparodię (wspomniałaś o tym, nota bene, onegdaj w dyskusji pod wierszem M.J.).
Już mogę tylko zacytować ukochanego Fryderyka N.: „Dom na mieszkanie własny mam / W niczym nie biegłem w cudzy ślad. // Każdegom mistrza wyśmiał rad / który nie wyśmiał siebie sam.”…
Szczepan Kopyt: To o czym na początku było – że mały szok przeżyłem – to było porównanie najnowszych – awangardowych (to słowo jak najbardziej na serio! – ultramoderna) wierszy do „DM” i urobienie sobie jakiegoś poglądu na przeszłe wiersze: szokiem było dla mnie podejmowanie tych samych tematów, dalsza ‘konstrukcja’ własnej mitologii i NIEUCHWYTNA W SŁOWACH PRZEMIANA (nie boję się tak napisać), która nie daje się uchwycić właśnie z podstaw takiej prostej interpretacji jaką zdeklarowałem na początku. Może wymienię tylko to, co uważam za znamienne (spektrum które nie uległo zmianie (darując sobie, przy takich słowach-szerokich worach, pole do uzasadnionych interpretacji filozoficznych)): peela związek/związki? z partnerem/partnerami jako kanwa tomiku (pseudo-metanarracja); rzeczy (ciało, używki, teksty, miasto, kumple od picia,-.…; samobójstwo, dystans, poszukiwanie wartości(?) (tu można oczywiście powiedzieć że ostro przegiąłem, ‘kiedy stworzona jesteś mówić, nie odmawiać)), miłość…
Cała rzecz w tym, że od łona matki (ekhem) jesteśmy indoktrynowani. Nasze myślenie o wierszu, tak jak nasze myślenie o miłości, wojnie i margarynie, opiera się na zainstalowanych nam „windowsach”. I to nie jest myślenie, to jest „znamionowanie”, „pseudonimowanie”, w najlepszym wypadku „rozszerzanie definicji”. I choć wydaje się to awykonalne – to w końcu powstał Linux, w końcu funkcjonuje Apple, a więc, analogicznie – Świat Przedstawiony nie musi, nie może, nie powinien być nie tyle nawet bazą, co punktem odniesienia!
No bo jak to by miało wyglądać w języku, będącym – no właśnie, jakby zdefiniować język? – nośnikiem? Medium? Ekstrapolem? A być może wszystkim, co łączy nas z materialnym aspektem istnienia? Przecież istnieje tylko to, co można nazwać. Nie widzimy tego, czego „nie ma” – „nie ma dla tego nazwy”. Rozszerzenia pamieci, updejty, owszem, raz na jakiś czas się przydarzają, ale czy nie zauważamy luk systemu? W funkcji obrazowania? Mówimy „miłość”, bo nas skonfigurowano, że kiedy to i to i tamto, to znaczy, że „miłość”. Itd. Itp. Porządkowanie dziedzińca ze słowniczkiem minimum. Żółty krawat nie pasuje do pomarańczowej koszuli. A kto tak powiedział? A kto widział „żółty”? A kto widział „pomarańczowy”? No, chyba tylko klasycyści;)
Diabelska, czy wiktoriańska arytmetyka. Księżycowa, czy oparta na cyklofrenii gramatyka. Zawsze to układ sprawdzeń, mniej lub bardziej skomplikowany, ale do rozpisania. Język sam się więzi w definicjach. Wszelkie rewolty ma wliczone. Kardioida, i tyle.
Dominik Bielicki: Ta rozmowa staje się dla mnie jedną z tych, po których wraca budujące wrażenie, że jeszcze nie dość się w swoim pisaniu wyluzowałem, że jeszcze, że tak powiem, nie pojechałem na całego, że jeszcze jest kawał przestrzeni, w którą można by „pojechać”. Świetnie, bo jest co robić. Ale istnieje daimonion, który w pewnym momencie pisania mówi „STOP, dalej to już nie będą twoje słowa.” Odnoszę wrażenie, że moment absolutnej wolności w pisaniu, jest momentem absolutnego zniewolenia – choćby przez cudze poetyki: jeżeli puszczam ster, przejmuje go za mnie ktoś inny. Dlatego największa wolność dla mnie to zawsze trochę poniżej absolutnej, trochę nie-do-wolność – i tak robi się jej powoli więcej z wiersza na wiersz. Czy można się poważyć na bardziej śmiały skok, zignorowanie rytmu rozwoju? A może trzeba? A może nie wolno? Pytam, bo patrząc wstecz, mam mimo wszystko poczucie, że bywały okresy w moim pisaniu, kiedy za bardzo się pieściłem, kiedy to nie daimonion mnie hamował, ale zwykły strach. Wolałbym tego roztropnie unikać w przyszłości.
Piękne pytanie. I wiesz co, Dominiku? Chciałoby się odpowiedzieć banalnie – wyznacznikiem jakiejkolwiek wolności są jej indywidualne definicje. Gdy nagle spojrzy się na nie jak na (nieracjonalnie zgoła nałożone!) sankcje. Bohdan Zadura pisze w poemacie „Cisza”: „Piszę co myślę i co czuję / nawet jeżeli się rymuje.”… Myślę, podążając za Twoimi wątpliwościami, że owo ‘uwolnienie’ (np.) pisarstwa odbywa się być może na poziomie unieobecnienia (sic!) mitu ‘ja – autonomicznego – w – wyrazie’ /a wszak zanurzonego w konwencji, chociażby tak obszernej, jak kulturowa/. … Między nami mówiąc, skłaniam się stanowczo ku intuicyjnym wyborom; nazwijmy je, dla uproszczenia, formalnymi i stylistycznymi – w istocie idzie przecież nie o ‘wolność’ w pojęciu ‘rozwojowości’, a – o elementarną uczciwość. Czasem oznaczającą, rzecz jasna, trudne z punktu widzenia drukującego, jakoś tam obecnego w przestrzeni odbioru publicznego autora, wybory.
Marcin Jagodziński: No i czytam teraz Paradiso, i znowu się czuję bez szans. Gdyby można było stać się autorem dopiero w momencie oddawania do druku! Wiesz, na takiej zasadzie, że wydawca pyta: „To jak zatytułujemy? I kto jest autorem?” I wtedy dopiero zaczyna mieć się coś wspólnego z wierszami (krótko mówiąc, spija się śmietankę, która może być czasem kwaśna, ale nie trująca) – nie wolałabyś? To jest to pytanie. Głupie i chyba niejasne.
Ani głupie, ani niejasne… Nie wolałabym. Albo inaczej – wokół czego niniejsza rozmowa się kręci – dla mnie współistnieją sobie dwie przestrzenie aktywności związanej z pisaniem: pisanie (ten ‘pasjans’), i jest to sfera absolutnie intymna, znaczona najsilniejszymi wzruszeniami; oraz krzesana poprzez upublicznienie wypowiedzi sfera uwspólnienia /nie dopasowania! i nie demonstracji!/ owego pisarskiego doświadczenia, siłą rzeczy wpisana w pewne, naddane nam formuły komunikacji. To dwie różne bajki. Czytanie – to jeszcze coś (tak i nie;) innego (…).
Marcin Jagodziński: Tutaj kończymy część dla prasy?
Tak. Zdecydowanie. Pośmialiśmy się, jak sądzę, już naddto, z siebie, z tej biednej poezji, z formuły jaką przyjmuje rozmowa, kiedy nie toczymy jej przy winiaku klubowym w bardziej sprzyjających okolicznościach… Jako skromny protokolant, pozwolę sobie na podsumowanie: mieliśmy pogadać o życiu, ale o życiu nie da się gadać przez mejle; przez wiersze. A zresztą, przecież zdarzało nam się już rozmawiać o wszystkim i o niczym, na różne sposoby… Cenię to, że chcieliście ze mną tutaj wymienić kilka piłek z pogranicza szczerośći koleżeńskiej i prześmiewczo sugestywnej nowomowy…
Rafał Wawrzyńczyk: „Zamiast lornetki dostałam mikroskop” („widokówka w kopercie”). Gdyby można, wymieniłabyś prezent?
Nigdy. Po pierwsze dlatego, że prezentów się nie oddaje, i nie poddaje w wątpliwość. Po drugie dlatego, że nie znoszę otwierać okien.
Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.