wywiady / o pisaniu

Jaskółka pozytywnej dezintegracji (fragmenty)

Marta Podgórnik

Wiersz, jak pięknie piszesz, "opowiada pewien zbiór historii". Jest układem otwartym. Układy sprzedawane jako zamknięte, zaprojektowane jako samowystarczalne, nie mają racji bytu w rozumianej przeze mnie literaturze; to lipa.

Mar­cin Jago­dziń­ski: Ta rein­kar­na­cja tomi­ków, nawet coś wię­cej niż rein­kar­na­cja; zmar­twych­wsta­nie – to jest Two­je świę­to, na któ­re poczu­łem się jakoś zapro­szo­ny. I to miłe bar­dzo. Ale usią­dę z boku, jeśli pozwo­lisz. I będę mówił o sobie; prze­cież nawet mówiąc o Two­ich wier­szach, mówię o sobie…

Mar­ta Pod­gór­nik: Kur­tu­azyj­nie, swo­im zwy­cza­jem, odpo­wiem, że – ja tak­że, jedy­nie mówiąc o sobie, mogę prze­mó­wić do Cie­bie. I Ty, tyl­ko mówiąc o sobie, możesz mi powie­dzieć cokol­wiek o mnie, oczy­wi­ście… etc. Więc pro­szę. Pano­wie sia­daj­cie, jak chce­cie.

Szcze­pan Kopyt: Muszę przy­znać, że nie ocze­ki­wa­łem. Nie ocze­ki­wa­łem tego, co w Pró­bach nego­cja­cji przed chwi­lą kop­nę­ło mnie naj­bar­dziej (jako że wcze­śniej zna­łem tyl­ko Dłu­gi maj, oraz – nie wia­do­mo było jak na serio, a jak nie na serio – pisa­nie Mar­ty Pod­gór­nik w inter­ne­cie, pod pseu­do­ni­ma­mi?). Miał­bym w tym miej­scu ocho­tę na roz­pra­wie­nie się z pew­ny­mi ten­den­cyj­ny­mi (ale oczy­wi­ście w pew­nej mie­rze potrzeb­ny­mi) mita­mi, jed­nak spró­bu­ję od razu przejść do sed­na, uprze­dza­jąc, że na poezji od stro­ny for­mal­nej nie znam się, i moje sło­wa będą raczej legi­ty­mi­zo­wa­ne pew­nym popu­lar­nym – demo­kra­tycz­nym spoj­rze­niem czy­tel­ni­ka (na ile bez­stron­ne­go – nie nale­ży już do mnie roz­są­dza­nie tego).

To sia­daj­że w środ­ku [tu nale­ży się PT Czy­tel­ni­kom zarys sytu­acji, czy nie? …TAK ]; strasz­nie się odże­gnu­je­cie od ‘for­mu­ły czy­tel­nic­twa’ (recen­zji, wypo­wie­dzi, etc.), co wyda­je mi się symp­to­ma­tycz­ne dla łączą­ce­go nas rozu­mie­nia owej ‘funk­cji’. Kie­dy zda­rza mi się mówić o Legen­dar­nym Czy­tel­ni­ku, jest on dla mnie nie­co jak Lata­ją­cy Holen­der, istot­niej­szy jest zaś w moim pisa­niu mit odbio­ru, jako część skła­do­wa pro­ce­su, gdzie nie prze­kła­da się ów wewnętrz­ny, nie­upo­sta­cio­wio­ny czy­tel­nik, na czło­wie­ka z krwi i kości (ten real­ny czy­tel­nik poja­wia mi się dopie­ro na eta­pie wyda­wa­nia książ­ki, spo­tkań autor­skich, czy­ta­nia recen­zji)…

Domi­nik Bie­lic­ki: Jest taki tru­izm, że czy­tel­ni­cy są współ­au­to­ra­mi; i to nawet nie w sen­sie róż­nych mod­nych akro­ba­cji epi­ste­mo­lo­gicz­nych, pro­ściej: autor pisze, czy­tel­nik reagu­je, autor uwzględ­nia odbiór czy­tel­ni­ka w kolej­nych tek­stach, w ten spo­sób z tek­stu na tekst kon­stru­uje czy­tel­ni­ka mode­lo­we­go, takie ucho, do któ­re­go zwra­ca się pisząc, nawet jeśli pisze do szu­fla­dy, jeśli swo­ich tek­stów niko­mu nie poka­zu­je: mówić, to mówić do kogoś, kto przy­naj­mniej mógł­by słu­chać, naj­lep­szy dowód, że posłu­gu­je się języ­kiem mniej wię­cej publicz­nym. Ame­ry­ki tu nie odkry­wam.

Istot­nie, nie odkry­wasz; szczę­ściem nie jest to celem naszej roz­mo­wy. Żar­ty żar­ta­mi, spra­wa jest istot­na. Fak­tycz­nie, o ile w pro­ce­sie pisa­nia poszcze­gól­nych tek­stów kore­la­cja pomię­dzy czy­tel­ni­kiem wewnętrz­nym a tym osob­nym, powiedz­my-że-bar­dziej-real­nym (mają­cym nie­kon­tro­lo­wa­ne „wła­sne zda­nie”), wyda­je się nie­zau­wa­żal­ną, to w prze­strze­ni, np. wydaw­ni­czej, zacho­dzi, i sta­no­wi inte­gral­ną skła­do­wą ewo­lu­cji przyj­mo­wa­nych for­muł komu­ni­ka­cji (oczy­wi­ście nie odby­wa się to na zasa­dzie pro­sta­nia lub nego­wa­nia).

Domi­nik Bie­lic­ki: Scho­dy zaczy­na­ją się, kie­dy za spra­wą takich czy innych reak­cji (bądź ich w ogó­le bra­ku), wytwa­rza się w auto­rze poczu­cie nie­życz­li­wo­ści czy­tel­ni­ka, złej woli, poczu­cie, że czy­tel­nik jest prze­ciw­ko mu. Nie wiem, na ile to powszech­ne zja­wi­sko. Wyda­je mi się, że nie­rzad­kie. Wte­dy jest kil­ka dróg: obra­zić się, odwró­cić, wyco­fać, przy­naj­mniej przez jakiś czas mówić bar­dziej do sie­bie, czy­li bar­dziej mam­ro­tać, niż mówić – to pierw­sza dro­ga, dru­ga – zabie­gać, zjed­ny­wać; trze­cia – odpo­wie­dzieć ata­kiem, tzn. iść pod prąd na zasa­dzie: „nie podo­ba ci się meta­fo­ra dopeł­nia­czo­wa? To ja cię zasy­pię meta­fo­ra­mi dopeł­nia­czo­wy­mi”, „jestem płyt­ki? ja ci poka­że co to zna­czy być płyt­kim”, oczy­wi­ście ta wal­ka, żeby nie była kami­ka­dze, potrze­bu­je prze­bie­gło­ści, iro­nii, ase­ku­ra­cji itd… ta wal­ka jest pro­wo­ka­cją, gra­niem na nosie, ale jed­nak gra­niem. Co wybrać? A jeże­li wszyst­kie­go po tro­chu, to jak to podzie­lić – jak podzie­lić, żeby nie poczuć się oszu­ka­nym: ubez­wła­sno­wol­nio­nym na sku­tek nad­mier­nej akcep­ta­cji bądź – prze­ciw­nie – nega­cji ocze­ki­wań czy­tel­ni­ka.

Schi­zo­fre­nicz­nie nie­co, tak teraz odczy­ta­łam Two­ją tezę, autor stwa­rzał­by czy­tel­ni­ka, któ­ry następ­nie stwa­rzał­by auto­ro­wi bodź­ce; na pew­no spraw­dza się to wzglę­dem czy­tel­ni­ka wewnętrz­ne­go, to oczy­wi­ste; nato­miast cie­ka­we wyda­ło mi się, czy rze­czy­wi­ście reda­gu­je­my w swo­jej świa­do­mo­ści odbio­ru – czy­tel­ni­ka rze­czy­wi­ste­go, czy nie nad­da­je­my mu pożą­da­nych dla nasze­go samo­po­czu­cia autor­skie­go cech, ide­ali­zu­jąc go lub demo­ni­zu­jąc. Jak­kol­wiek wyda­je się to absur­dal­ne (np. w kon­tek­ście naszej roz­mo­wy, któ­rej punk­tem wyj­ścia jest reedy­cja dwóch moich ksią­żek), skła­niam się ku poglą­do­wi, że pisa­nie jest jed­nak pasjan­sem, lub, być może, par­tią sza­chów roz­gry­wa­ną z samym sobą (w mia­rę moż­li­wo­ści bez oszu­ki­wa­nia). Czy­tel­nik, tak­że ten któ­re­go spo­ty­ka­my na impre­zach lite­rac­kich, i na któ­re­go ist­nie­nie mamy dowo­dy takie jak np. sprze­daż ksią­żek, dla auto­ra pozo­sta­je w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze Legen­dar­ny. Inna rzecz, kie­dy spo­ty­ka­my się na jawie cał­kiem z, za prze­pro­sze­niem, ‘bior­cą’ lite­ra­tu­ry; ten nie ma nic wspól­ne­go nawet z naj­gor­szą autor­ską marą… Bo dys­ku­to­wać może­my o meto­dach, kon­cep­cji wier­sza – ale nie oszu­kuj­my się – z wraż­li­wo­ścią lite­rac­ką jest jak ze słu­chem muzycz­nym. Jeśli ktoś nie ma, nie napi­sze sym­fo­nii, a nawet pio­sen­ki; podob­nie (przy naj­ofiar­niej­szej pra­cy u pod­staw) nie spo­sób mu będzie ‘do koń­ca’ wytłu­ma­czyć, „o czym” owa sym­fo­nia, i dla­cze­go jest lub nie jest dobra. „Ambi­cja”, z jed­nej stro­ny „pisa­nia dobrych (sic!) wier­szy”, z dru­giej „rozu­mie­nia, o co auto­ro­wi cho­dzi­ło” (a po ki chuj ci ta wie­dza, czy­tel­ni­ku?!) – to powszech­ne nie­ste­ty dziś przy­pa­dło­ści.

Mar­cin Jago­dziń­ski: Tra­fiasz cel­nie, bar­dzo cel­nie, w to o czym myślę, albo myśla­łem, jesz­cze nie tak daw­no. Mia­no­wi­cie na jakimś (nie waż­ne jakim) forum wrzu­ci­łem swój wiersz, i poza róż­ny­mi gło­sa­mi dosta­łem dwa takie:

Dopie­ro teraz prze­czy­ta­łam ten wiersz… Od począt­ku do koń­ca… i tak 3 razy… potem od koń­ca, bo pomy­śla­łam, że może meto­dą raka jest zro­zu­mia­łe… potem na lau­fra… potem spró­bo­wa­łem sys­te­mu OuLi­Po… potem pomy­śla­łam że jestem głu­pia… potem pomy­śla­łam, że w kwe­stiach inter­pre­ta­cji poezji rok temu byłam No 1 wg Sza­now­nej Komi­sji itd (panien­ka z MISH); i dru­gi: Niech się już oka­żę tą igno­rant­ką nie­wraż­li­wą na poezję, ale o co Ci wła­ści­wie cho­dzi­ło w tym wier­szu? Powie­dzia­ła­bym że daw­no nie zetknę­łam się z tak cięż­ką lite­ra­tu­rą!

No, to myślę, że powi­nie­neś się nad sobą zasta­no­wić, dro­gi Mar­ci­nie.

Mar­cin Jago­dziń­ski: Myślisz, że się nie zaczą­łem zasta­na­wiać? Zaczą­łem. Oczy­wi­ście moż­na zlek­ce­wa­żyć te opi­nie, ale moż­na i nie zlek­ce­wa­żyć. Zaczą­łem zasta­na­wiać się, czy mogę ten wiersz „zin­ter­pre­to­wać”. No w koń­cu, ja powi­nie­niem wie­dzieć o czym on jest. Przy­zna­łem się przed sobą, że nie wiem.

To Ty też nie wiesz, o czym są te Two­je wier­sze?! Uff. To dobrze.

Mar­cin Jago­dziń­ski: No dobrze. Nie wiem. Ale coś wiem. Czy dany wiersz wyglą­da na loso­wy? Lub na pseu­do­lo­so­wy? Moim zda­niem nie. Czy jest spój­ny? Moim zda­niem jest. Czy opo­wia­da jakąś histo­rię? Nie. Czy opo­wia­da dowol­ną histo­rię? Też nie. Opo­wia­da pewien zbiór histo­rii. Ma swój rytm, ma swo­ją moc­no czer­wo­ną bar­wę, ma swo­ją gęstość – nie ma tyl­ko okre­ślo­ne­go kształ­tu, co nie zna­czy, że każ­dy kształt może przy­jąć. Tak jak ame­ba: nie ma kształ­tu, ale trud­no zaprze­czyć jej osob­ni­cze­mu ist­nie­niu.

Domi­nik Bie­lic­ki: Czyż­by­śmy wła­śnie docho­dzi­li do tema­tu – na szczę­ście nie ja go pod­ją­łem – ku któ­re­mu cały się rwę? Lite­ra­tu­ra w inter­ne­cie. Czy to nie pio­ru­nu­ją­ce, że reak­cja na tekst (że wró­cę do swo­jej cyber­ne­tycz­nej ter­mi­no­lo­gii) poja­wia się cza­sem nawet w kil­ka minut po jego zapre­zen­to­wa­niu?! Jaki to ma wpływ na czy­tel­ni­ka wewnętrz­ne­go? Na jego sta­bli­ność? Na jego ner­wy?

Ja bym tu, Domi­ni­ku, uogól­ni­ła spra­wy moc­no. Uogól­ni­ła bym po pierw­sze poję­cie ‘reak­cji na tekst’, zwłasz­cza jeśli mia­ło­by wystą­pić w kon­tek­ście wyznacz­ni­ka; acz moż­na­by tu śmia­ło przy­wo­łać oce­anicz­ną dema­go­gię teo­rii hiper­tek­stu – tak ‘kla­sycz­nej’ (J. D. Bol­ter, M. Joy­ce, Geo­r­ge Lan­dow, R. Lan­ham)… jak i zacy­to­wać: Z jed­nej powie­ści czy­tel­nik może w trak­cie kolej­nych sesji lek­tu­ro­wych wycią­gnąć dzie­siąt­ki a nawet set­ki innych opo­wie­ści, boha­te­ro­wie, któ­rzy prze­ma­wia­ją w poszcze­gól­nych frag­men­tach tek­stu, wymie­nia­ją się gło­sa­mi, w zależ­no­ści od kon­tek­stu, od tego, jakie lek­sje czy­tel­nik odwie­dził tuż przed­tem. W płyn­nym i zmie­nia­ją­cym się kon­tek­ście inne­go zna­cze­nia nabie­ra­ją zda­rze­nia, na któ­re już raz się natra­fi­ło. W tym sen­sie, nawet nie dopi­su­jąc do hiper­tek­stu­al­ne­go utwo­ru ani linij­ki, czy­tel­nik sta­ję się twór­cą. (…) Trze­ba jed­nak pamię­tać o pod­sta­wo­wym dla więk­szo­ści hiper­tek­stów lite­rac­kich fak­cie – tory lek­tu­ry czy­tel­ni­ka nadal są zde­ter­mi­no­wa­ne przez auto­ra. Ależ to wszyst­ko bzdu­ra nad bzdu­ra­mi – z pew­ne­go punk­tu widze­nia, któ­ry jest mi jed­nak naj­bliż­szy. Kie­dy ja pozwa­lam sobie na upu­blicz­nie­nie tek­stu (i nie czy­nię tu roz­róż­nie­nia na publi­ka­cje cza­so­pi­śmien­ni­cze, elek­tro­nicz­ne, książ­ko­we, czy wystą­pie­nia wer­bal­ne), legi­ty­mi­zu­ję go tym samym. Reak­cje, z jaki­mi się spo­ty­kam zatem zawrą się bar­dziej w obsza­rze czy­sto poznaw­czym, w nie­de­ter­mi­nu­ją­cej próż­no­ści. Czy­tel­nik wewnętrz­ny prze­by­wa w cza­sie absorp­cji owych reak­cji na wyjeź­dzie; spę­dza week­end w Aspen czy innej Pasa­de­nie po dobrze wyko­na­nej pra­cy… Tak­że w przy­pad­ku auto­rów, hmm, zgu­bi­łam sło­wo! – nazwij­my ich: ‘świa­do­my­mi’ – wymiar i jakość reak­cji sta­no­wi nie­ja­ko atrak­cję dodat­ko­wą, wtór­ną, zupeł­nie ode­rwa­ną przy­czy­no­wo-skut­ko­wo od fak­tycz­ne­go aktu two­rze­nia, i fak­tycz­ne­go aktu odczy­ta­nia.

Szcze­pan Kopyt: Ja np. widzę w zna­nej mi twór­czo­ści MP coś, co zauwa­ża już Orte­ga y Gas­set (choć ja bym nie walo­ry­zo­wał tego podob­nie jak on – ze wzglę­dów zda­je się wia­do­mych więc i nie­istot­nych dla mojej wypo­wie­dzi…): mia­no­wi­cie trans­po­zy­cję kul­tu­ry w sfe­rę natu­ry. Tło takie two­rzą prze­strze­nie tek­stu­al­ne (to raczej w Dłu­gim maju), miej­skie (tram­wa­je, pocią­gi, auto­stra­dy, pej­zaż miej­ski), po kuba­tu­ry poko­jów, łazie­nek i ubi­ka­cji – obser­wa­cja ta może się wydać banal­na – pod­miot lirycz­ny jed­nak przyj­mu­je to bez uza­sad­nień i pytań. Jest to zupeł­nie nie­istot­ne, co w tym momen­cie skła­nia mnie jako czy­tel­ni­ka do się­gnię­cia po inny klucz. Niech będzie to na przy­kład uję­cie egzy­sten­cjal­ne. Przyj­mu­je­my pew­ne uwię­zie­nie we wcze­śniej nakre­ślo­nej i odrzu­co­nej prze­strze­ni. Są ludzie: mene­le z blo­ko­wisk, kum­ple od picia, poeci, kobie­ty jak mie­sięcz­ne maszyn­ki, ludzie poły­ka­ją­cy tablet­ki, inte­gru­ją­cy się przy alko­ho­lu (tutaj: róż­ni­ca mię­dzy piciem peela Wojacz­ka a peelem MP – bo MP nazy­wa się Wojacz­kiem w spód­ni­cy: Woja­czek to cele­bra­cja alie­na­cji , poety upa­dla­ją­ce­go się etc – zwa­lo­ry­zo­wa­ne­go jed­nym sło­wem; u MP alko­hol funk­cjo­nu­je w podob­ny spo­sób rzad­ko – zazwy­czaj jed­nak czę­ściej inte­gru­je niż alie­nu­je – wspo­mnieć o tym uwa­żam za koniecz­ne ze wzglę­du na to, że gene­ral­nie: rekwi­zy­ty u MP funk­cjo­nu­ją gdzieś poza gra­ni­cą upodmiotowienia/przedmiotu, nie­ja­ko wtór­nie reifi­ko­wa­ne, odmi­to­lo­gi­zo­wa­ne (to dla­cze­go poezja Pod­gór­nik jest i nie jest ‘mistycz­na’) – alko­hol w tym kon­tek­ście znów jest ele­men­tem rze­czy­wi­sto­ści; jego poja­wia­nie się (podob­nie jak innych uży­wek, chy­ba że źle odczy­tu­ję np. „awa­rię” i inne) to nie tyl­ko znak cza­sów (sta­now­czo zbyt szum­ne sfor­mu­ło­wa­nie, wiem) ale pro­wo­ka­cja wie­lo­ści – wobec nie uwzględ­nia­ją­cych jej interpretacji=ludzi) funk­cjo­nu­ją­cych w jakichś wcze­śniej­szych uję­ciach nor­ma­tyw­nych (czy też symo­bo­licz­no-nor­ma­tyw­nych – prze­pra­szam za mie­sza­ni­nę pozio­mów)…

A popatrz, Szcze­pan (za chwi­lę Ci oczy­wi­ście odpo­wiem… inny­mi sło­wy;) – ja pod­czas warsz­ta­tów trans­la­tor­skich w Kra­ko­wie po raz pierw­szy w życiu zosta­łam posta­wio­na wobec koniecz­no­ści wyja­śnia­nia (a zatem w pew­nym sen­sie inter­pre­to­wa­nia) swo­ich wier­szy. Prze­ży­łam szok poznaw­czy. Nigdy się nie zasta­na­wia­łam, o czym są te moje wier­sze, bar­dziej zaj­mo­wa­ła mnie odpo­wiedź na pyta­nie: czym są? Tym­cza­sem chcąc je jak naj­le­piej prze­tłu­ma­czyć moja part­ner­ka w pro­jek­cie, Moni­ka Rinck (zresz­tą etymolożka/komparatystka z wykształ­ce­nia), wypy­ta­ła mnie pod­czas wie­lo­go­dzin­ne­go prze­słu­cha­nia o wszel­kie zna­cze­nia, kon­tek­sty i alu­zje w tek­stach, co przede mną samą, ku memu zdu­mie­niu, odsło­ni­ło zupeł­nie prze­ze mnie nie­podej­rze­wa­ne tre­ści.

Mar­cin Jago­dziń­ski: Powin­ni tego uczyć w szko­łach? To takie intym­ne, że jesz­cze o tym nikt nie pisze: jak czy­tać tomik wier­szy? Jak Ty to robisz? Sia­dasz i czy­tasz? Cały? Wer­tu­jesz? Naj­pierw cały potem na wyryw­ki? Ile jesteś w sta­nie wytrzy­mać? Ile jesteś w sta­nie zapa­mię­tać?

Dzi­wią mnie nie­po­mier­nie (już nawet nie smu­cą, dzi­wią wła­śnie!) dwie zwią­za­ne z kwe­stią odbio­ru (a i, pośred­nio – pisa­nia) spra­wy – jeśli cho­dzi o tzw. piszą­cych wier­sze, i nie ma tu dla mnie spe­cjal­ne­go roz­róż­nie­nia na bywal­ców forów w rodza­ju „Nie­szu­fla­dy”, wycho­wan­ków gmin­nych domów kul­tu­ry, stu­den­tów polo­ni­sty­ki, czy kogo tam jesz­cze – oni wszy­scy (czy­li ok. 90% tzw. Śro­do­wi­ska) spra­wia­ją wra­że­nie, jak­by te wier­sze za karę jakąś czy­ta­li i pisa­li. Kie­dy ktoś mi wali, że ma w dupie spra­wy warsz­ta­to­we, że ma gdzieś tak kla­sy­kę jak i współ­cze­sną mu poezję, że mu nie­po­trzeb­ne żad­ne metrum, że go nie inte­re­su­je kim był Hora­cy czy kim jest Świe­tlic­ki, etc. – to jest dla mnie nie do poję­cia. Bo prze­cież powin­no być tak, na zdro­wy rozum, że jeśli zaj­mu­jesz się czym­kol­wiek z wła­snej woli, z pasji, to nie postrze­gasz tej dzie­dzi­ny jako nie­war­tej uwa­gi. To cię wła­śnie wszyst­ko z nią zwią­za­ne inte­re­su­je jak cho­le­ra! Wra­ca­jąc do meri­tum – dla mnie czy­ta­nie, roz­mo­wa, te zagad­nie­nia, for­my, idee, kon­cep­ty etc. – to zawsze była czy­sta rado­cha, rado­cha, że tyle tego jest wszyst­kie­go do odkry­cia, zago­spo­da­ro­wa­nia, dzie­le­nia się, dys­ku­to­wa­nia! Nigdy bym nie wpa­dła na to, żeby zaku­wać reguł­ki doty­czą­ce ilo­ści wer­su w wer­sie i postrze­gać jako swój obo­wią­zek podob­ne­go wywa­ża­nia otwar­tych drzwi. Nie­po­mier­nie bawią mnie i roz­czu­la­ją np. tacy nasi neo­lin­gwi­ści (a, wspo­mni­my tu też, lub nie, coś o Peipe­rze?!;) – nie tędy dro­ga na srebr­ny ekran… a może wła­śnie tam­tę­dy, ale im współ­czu­ję, że nie zazna­li (co widać po tek­stach) „rado­ści pisa­nia”. W moim życiu to jedy­na sfe­ra nie­po­skro­mio­nej wol­no­ści, przy­go­dy, emo­cji;

Mar­cin Jago­dziń­ski: A zatem, jakie są pozy­cje, w któ­rych moż­na to robić i któ­re dają naj­wię­cej satys­fak­cji auto­ro­wi / czy­tel­ni­ko­wi?

Tak rzecz by się mia­ła z instynk­tow­ny­mi odczy­ta­nia­mi; kry­tyk aka­de­mic­ki vel pani od pol­skie­go nazwie to bre­dze­niem, lecz ileż z tego bre­dze­nia rado­ści, ile wła­śnie ele­men­tu przy­go­do­we­go, jakiż spływ Ama­zon­ką z zawią­za­ny­mi ocza­mi! Bo czy i do koń­ca moż­na ogra­ni­czyć prze­strzeń wier­sza do fabu­ły, nar­ra­cji, prze­ka­zu?! Czy moja inter­pre­ta­cja nie stry­wia­li­zo­wa­ła go? Czy w ogó­le jest potrzeb­na? Wąt­pię. (No, chy­ba, żeby był to tzw. ‘wiersz pol­ski sred­niej dłu­go­ści’, main­stre­amo­wa wydmusz­ka zwy­cię­ża­ja­ca w Tur­nie­jach Puste­go Wnę­trza; roi się wprost wokół od tej pokla­sko­wej pro­duk­cji – wte­dy to naj­pierw powsta­je inter­pre­ta­cja, taka pre-kon­struk­cja, a na niej osa­dza­ne są oczy­wi­ste fra­zy (bo gdzie absur­dal­nie pro­sta teza, tam dowód prze­pro­wa­dza się z hukiem arma­ty), w ramach zaś upo­etycz­nia­nia – fra­zy przy­pad­ko­we (mają­ce „robić grę”, ekhem, ekhem). Wier­sze te sta­no­wią skró­ty do tezy, w związ­ku z czym o inter­pre­ta­cji, a już współ­od­czu­ciu, nie może być mowy. Za to na pew­no nie ma kło­po­tu z ich „rozu­mie­niem”. O ile oczy­wi­ście autorzy/autorki odpo­wied­nio jaskra­wo ozna­czy­li jedy­nie słusz­ny link.).

Mar­cin Jago­dziń­ski: Inna kwe­stia, to moje prze­ko­na­nie, któ­re­go nie sta­ram się na razie uza­sad­nić, trak­tu­jąc je jako aksjo­mat, że tek­sty kry­tycz­ne nie mogą być mie­rzo­ne tą mia­rą, że trze­ba wyma­gać od nich cze­goś wię­cej niż nie­przy­pad­ko­wo­ści. Niech umysł tłu­ma­czy ser­cu, czy jakoś tak (w recen­zjach), niech ser­ce tłu­ma­czy łbu (w wier­szach).

To roz­róż­nij­my przy­naj­mniej dwa rodza­je kry­ty­ki. Tech­nicz­na, któ­ra bywa przy­dat­na (wła­ści­wie powin­na się zwać redak­cją, i tyle), oraz dia­lo­gu­ją­ca (tej nam moc­no bra­ku­je), wcho­dzą­ca z wier­sza­mi na poziom roz­mo­wy, bo tyl­ko z roz­mo­wy moż­na się cze­goś dowie­dzieć. Mówię rzecz jasna o wier­szach war­tych takiej roz­mo­wy. Wte­dy kry­ty­ka sta­je się inte­gral­ną czę­ścią prze­ka­zu zawar­te­go w tek­ście, tak jak wszel­kie odczy­ta­nia. Prze­strzeń wier­sza zagar­nia to wszyst­ko, by sam wiersz mógł się w tym roz­pły­nąć. No i mamy zbio­ro­wą pod­świa­do­mość i po-rozu­mie­nie poezji. Wiersz, jak pięk­nie piszesz, „opo­wia­da pewien zbiór histo­rii”. Jest ukła­dem otwar­tym. Ukła­dy sprze­da­wa­ne jako zamknię­te, zapro­jek­to­wa­ne jako samo­wy­star­czal­ne, nie mają racji bytu w rozu­mia­nej prze­ze mnie lite­ra­tu­rze; to lipa.

Mar­cin Jago­dziń­ski: Oczy­wi­ście, powi­nie­nem teraz zadać pyta­nie, czy bunt się usta­tecz­nił?!… Ale czy był bunt?!

Ten bunt, Mar­ci­nie, jak słusz­nie podej­rze­wasz, to raczej bunt na wycho­dzą­cej „Mau­re­ta­nii” (w kwe­stii nie­do­sta­tecz­nej licz­by łóżek do opa­la­nia na gór­nym tara­sie), niż na „Boun­ty”, jeśli już… Patrząc z nie­od­le­głej tak zno­wu per­spek­ty­wy dzie­się­ciu lat, któ­re upły­nę­ły od „pisa­nia” wier­szy zawar­tych w książ­ce „Pró­by nego­cja­cji”, myślę, że – i tak i nie; tzn. oczy­wi­ście bunt w wymia­rze oczy­wi­stym, sam przez się – tak, ale nie sam dla się. Miał miej­sce. Ale, że ta książ­ka dziś widzi mi się raczej jako dosyć przy­tom­na dekla­ra­cja, czy­nio­na po tro­szę wbrew sobie, gdzie wier­sze nastę­pu­ją w pew­nej nie do koń­ca wte­dy prze­ze mnie uświa­do­mio­nej, i nie do koń­ca dziś prze­ze mnie lubia­nej, sekwen­cji – owo moje prze­su­nię­cie opty­ki sta­no­wi, być może, natu­ral­ne usta­tecz­nie­nie? Nie wiem. Bo jak jed­nak rozu­mieć „bunt”? Po arty­stow­sku? Zewnętrz­nie, popo­wo, czy raczej mówi­my tu o pod­sta­wo­wej, kon­sty­tu­ują­cej (‘ja’, etc.) nie­zgo­dzie na zasta­ne? Zasta­ne sen­sy?

Mar­cin Jago­dziń­ski: A czy ja wyglą­dam na face­ta, któ­ry z bun­tu prze­ciw sys­te­mo­wi robi sobie sens życia i doi przez resz­tę tego życia eko­lo­gicz­ne kozy pro­du­ku­jąc eko­lo­gicz­ne sery w domu z eko­lo­gicz­nych bali w pozba­wio­nej elek­trycz­no­ści miej­sco­wo­ści na Mazu­rach? Ja raczej bun­tu­ję się prze­ciw­ko koniecz­no­ści posia­da­nia sen­su życia i myślę sobie: „a może da się bez? ile się prze­trwa? dłu­żej niż bez jedze­nia? wody? sek­su?”

Wyglą­dasz mi na face­ta, któ­re­mu odpo­wiem, w mia­rę swo­ich moż­li­wo­ści, szcze­rze; wiesz, któ­ry to mój ulu­bio­ny wiersz Roeth­ke­’go – Wha­t’s mad­ness but nobi­li­ty of soul / At odds with cir­cum­stan­ce? I dalej: A man goes far to find out what he is– / Death of the self in a long, tear­less night, / All natu­ral sha­pes bla­zing unna­tu­ral light… („In The Dark Time”). Ten Sens, rozu­mia­ny jako motor i pali­wo, sam się nam znaj­du­je. Nato­miast oczy­wi­ście, lite­ra­tu­ra jest gene­ral­nie for­mą bun­tu wobec sen­sów nad­da­nych; jeże­li w Pró­bach nego­cja­cji obja­wia się ów sprze­ciw wobec zbyt oczy­wi­ste­go w pew­nym prze­ry­so­wa­niu sytu­acji lirycz­nej, w Para­di­so cię­żar „całej zgo­dy albo nie­zgo­dy” bie­rze na sie­bie język (w rozu­mie­niu ukła­du spraw­dzeń, for­muł; sank­cji!) tym­cza­sem rewi­du­ją­cy swo­je struk­tu­ry, a przede wszyst­kim obna­ża­ją­cy zni­ko­mą sku­tecz­ność kon­wen­cjo­nal­nej komu­ni­ka­cji.

Rafał Waw­rzyń­czyk: Są to kwe­stie, któ­re mnie nur­tu­ją. Ostrze jest – w moim aku­rat przy­pad­ku – jed­nak stę­pio­ne: bar­dzo sil­ne jest we mnie prze­ko­na­nie – to jest irra­cjo­nal­ne w pew­nym stop­niu – że aby zabie­rać głos (wier­sza­mi, powiedz­my), wcze­śniej wypa­da­ło­by dać dowód nie tyle spraw­no­ści, co zdol­no­ści poru­sza­nia się w dotych­cza­so­wych poety­kach, no nie wiem, jak to nazwać – tzn. cho­dzi mi o to dzie­cin­ne na poły sta­no­wi­sko, któ­re nie pozwa­la zaak­cep­to­wać obra­zu abs­trak­cyj­ne­go, jeśli nie mamy pew­no­ści, że twór­ca „umiał­by, gdy­by chciał, nama­lo­wać kla­sycz­ny por­tret”. Ot, taki ata­wizm – a jed­nak nie­usu­wal­ny; stąd m.in. róż­no­rod­ność (bała­gan) w moich wier­szach, o któ­rej kie­dyś wspo­mi­na­łaś. I dla­te­go też mam świa­do­mość, że gdy coś tam napi­sa­łem, to pozo­sta­ję za podwój­ną – ekhem – zasło­ną; za wier­szem jako wier­szem i wier­szem-w-kon­wen­cji. Chciał­bym, żeby świa­do­mość poru­sza­nia się w obrę­bie jakiejś kon­wen­cji była jakoś w wier­szu wyczu­wal­na, choć­by deli­kat­nie, ale jed­nak.

Ależ, masz abso­lut­ną rację jeśli cho­dzi o „dowód spraw­no­ści”, choć sam przy­znasz, że przy­wo­dzi to na myśl „dowo­dy miło­ści”, a tych zarów­no dawa­nie, jak egze­kwo­wa­nie jest nie­co nachal­ne. Oczy­wi­ście mówi­my tu cały czas o udo­wad­nia­niu cze­go­kol­wiek sobie, bo prze­cież nie legen­dar­ne­mu czy­tel­ni­ko­wi, któ­ry po pierw­sze (c.b.d.o., powy­żej;) nie ist­nie­je (nie ma w każ­dym razie na jego ist­nie­nie dowo­dów bar­dziej prze­ko­ny­wu­ją­cych niż na ist­nie­nie lata­ją­cych stat­ków;), po dru­gie tak czy owak nie stanowi(łby) żad­ne­go punk­tu odnie­sie­nia, bo i niby jakim spo­so­bem? Więc tak: załóż­my, że jestem w sta­nie wypro­du­ko­wać wier­sze dla każ­de­go typu czy­tel­ni­ka, cool; ale po co? I co to w ogó­le, wybacz­cie, za pro­blem, napi­sać sonet, ekloż­kę czy vil­la­nel­l­kę? For­mu­ły porząd­ko­we (nie – porząd­ku­ją­ce!) są tyl­ko jesz­cze jed­nym narzę­dziem naszej pra­cy. Nie są jed­nak pier­wot­ne, prze­cież!, wobec pisa­nia – czy też nos miał­by być dla taba­kie­ry?!

Domi­nik Bie­lic­ki: Dowód spraw­no­ści, o któ­rym mówi Rafał, wyda­je się, że ma jesz­cze inną waż­ną funk­cję (a może to ta sama, tyl­ko w innym prze­bra­niu). Bo dla­cze­go wyma­ga­my od abs­trak­cjo­ni­sty, kom­pe­ten­cji w malar­stwie kla­sycz­nym? Może po to, żeby mieć pew­ność, że uży­te przez nie­go środ­ki, były koniecz­ne, że jego obraz musi być wła­śnie taki, a nie inny? Jak­by zgod­nie z zasa­dą naj­prost­szej dro­gi do celu (bądź co bądź nie lubi­my wier­szy tapla­ją­cych się w redun­dan­cji, jak prze­sło­dzo­ny deser w kre­mie); pyta­nie tyl­ko – dla­cze­go for­my kla­sycz­ne mia­ły­by być ową prost­szą dro­gą?

Rafał Waw­rzyń­czyk: To może jakoś bez­dusz­nie brzmi, ale sztu­ką jest upchać w to to, co chcia­ło­by się powie­dzieć… (mimo wszyst­ko), ta spra­wa jest sub­tel­na, tj. cią­gle żywe jest we mnie pra­gnie­nie, aby były to wier­sze, pod któ­ry­mi mogę się w jakiś tam spo­sób pod­pi­sać, a nie jakieś ‘gło­sy’ czy ‘ćwi­cze­nia’. Może to wyni­ka z bra­ku jakie­goś wła­sne­go języ­ka, itp. Hm.

Ja już chy­ba się opo­wie­dzia­łam w tej kwe­stii, powy­żej i nie­jed­no­krot­nie… Jak rozu­miem wszy­scy tu zna­my odpo­wiedź; tzn. wszy­scy zda­je­my sobie spra­wę z absur­dal­no­ści postrze­ga­nia sank­cji jako meto­dy wyra­zu, tym bar­dziej – roz­wo­ju. Wyda­je mi się, że poważ­ne, wręcz nauko­we podej­ście do pisa­nia, nie wyklu­cza emo­cjo­nal­ne­go zaan­ga­żo­wa­nia, ale że jest wręcz prze­ciw­nie! Jest – wszyst­ko albo nic. A język, par ex. Język! – mamy wszy­scy wspól­ny. Nie­za­leż­nie od fak­tów (a fak­ty, jak pisał zna­ko­mi­ty kole­ga, „są prze­ciw­ko nam”), wie­rzę w zbio­ro­wą pod­świa­do­mość /językową/, i wie­rzę, że wiersz może stać się czymś w rodza­ju espe­ran­to; lecz musi wpierw sam się prze­kro­czyć, cho­ciaż­by poprzez kata­stro­fę / rene­gac­two. Wiersz może być czar­ną skrzyn­ką; odwró­ce­niem wie­ży Babel. Jedy­ną póki co czę­sto­tli­wo­ścią, na któ­rej moż­na współ­do­świad­czać, nie­na­zy­wal­ne­go. I może w koń­cu – poprzez nowo wyna­le­zio­ną ‘poety­kę’, nazy­wać!

Rafał Waw­rzyń­czyk: Kwe­stia poety­ki (weź­my za przy­kład Andrze­ja Sosnow­skie­go) i meto­dy, jaką i Ty sto­su­jesz w naj­now­szych wier­szach, czy­li, jak to odbie­ram, roz­war­stwie­nia współ­cze­snej poezji na – wybacz topor­ne sfor­mu­ło­wa­nia – poezję zaj­mu­ją­cą się ‘świa­tem bez­po­śred­nio danym’ [‘tra­dy­cyj­ną’] oraz poezję eks­plo­ru­ją­cą narzę­dzie (nie?)poznania tego świa­ta [język]) jest zbyt donio­sła, żebym coś cie­ka­we­go na ten temat mógł na pocze­ka­niu (a i w ogó­le) wymy­ślić. Z jed­nej stro­ny podej­ście takie to jak otwar­cie okna, no wiesz, mówię tu o oszo­ło­mie­niu bogac­twem, moż­li­wo­ścia­mi, prze­czu­ciem tego ‘nowe­go’, o czym ‘dzwo­ni gdzieś tam’; z dru­giej – wąt­pli­wość, czy cała spra­wa nie oka­że się śle­pą ulicz­ką, ‘popio­łem sztuk nie­praw­do­po­dob­nych’ jak to powie­dział gdzieś Cz. M. Chy­ba nie oka­że się; efek­ty już widać, choć­by w posze­rze­niu wraż­li­wo­ści tych, któ­rzy poezję czy­ta­ją, to „dzia­ła”, jest atrak­cyj­ne, ela­stycz­ne, nie ma posma­ku dok­try­ner­stwa, jak mia­ła I‑sza awan­gar­da, Peiper i jego teo­rie, itd.

Nie wiem, na ile wol­no mi mówić „za Andrze­ja”…, jest dla mnie kimś waż­nym; ale, jeśli moż­na tak rzec, pewien rodzaj współ­od­czu­cia, rozu­mie­nia lite­ra­tu­ry, kotwi­czy w sfe­rze idei. Meto­da nie może wystę­po­wać jako sank­cja. Nie zagwa­ran­tu­je powo­dze­nia, ani nie ska­że na klę­skę. Meto­da nijak nie prze­kła­da się na jakość. To jesz­cze mnie jakoś pocie­sza – że o ile moż­na nas, tzw. „auto­rów”, koja­rzyć towa­rzy­sko czy for­mal­nie, to każ­dy ma ze świa­tem i z pisar­stwem swo­ją wła­sną baj­kę. Łączy poważ­ne podej­ście do tego co robi­my, i tro­chę wię­cej luzu poza, niż powi­nien pre­zen­to­wać tzw. mode­lo­wy pol­ski pisarz. Ale, naj­zu­peł­niej poważ­nie – nie meto­da czy­ni pisa­nie. Całe okru­cień­stwo w tym, że kar­ty roz­da­je tzw. Talent (a na to wpły­wu nie mamy), roz­gry­wa­ją zaś pre­dys­po­zy­cje – bo pisa­nie, tak ja to widzę oczy­wi­ście, mówię cały czas ze swo­je­go punk­tu widze­nia! – to żmud­na pra­ca, ryzy­ko emo­cjo­nal­ne i świa­to­po­glą­do­wa dywer­sja. Para­dok­sal­nie cho­dzi tu jed­nak o sca­le­nie, gór­no­lot­nie mówiąc, świa­ta (i cze­muż by nie poprzez roz­biór!). To tak jak w każ­dej ody­sei – jest świet­nie, cho­ciaż bar­dziej strasz­nie.

Rafał Waw­rzyń­czyk: Myślę, że z pew­nych wzglę­dów lepiej jest debiu­to­wać od razu dru­gą książ­ką; napi­sa­łaś od razu „tę dru­gą”? Wg mnie moż­na tak powie­dzieć. Jaki jest dzi­siaj, patrząc pod tym kątem, Twój sto­su­nek do Prób nego­cja­cji?

Mam ten kom­fort, że odpo­wia­dam na to pyta­nie po wyda­niu trzech regu­lar­nych ksią­żek, i do tego wzno­wie­nia dwóch pierw­szych; sta­ram się słu­chać recen­zen­tów – lecz co sły­szę? Slo­ga­ny. Naj­więk­sze­go wro­ga poezji. Jakiś czas temu jesz­cze powie­dzia­ła­bym Ci, Rafa­le, że Pró­by nego­cja­cji są rodza­jem fun­da­men­tu, vel odskocz­ni, dla obec­nych pro­jek­tów; teraz mam nie­od­par­tą ocho­tą powie­dzieć, że są wzglę­dem resz­ty tomi­ków rów­no­upraw­nio­ne.

Mar­cin Jago­dziń­ski: Wyco­fu­ję się z tego, że Pró­by… robią moc­niej­sze wra­że­nie niż póź­niej­sze książ­ki. Po pro­stu czy­tam je teraz. Muszę do Para­di­so wró­cić, bo ostat­nio Dłu­gi Maj na tape­cie mia­łem. (A w Para­di­so mniej bałaś się czu­ło­ści. Mia­łaś już 20 lat, praw­da?)

Słusz­na uwa­ga. Mimo oso­bi­ste­go sprze­ci­wu, tek­sty ukła­da­ją się w budow­le o wąt­pli­wej, moim skrom­nym zda­niem, pro­we­nien­cji; muszę to ścier­pieć. Para­di­so mia­ło być książ­ką „o czymś”, tym bar­dziej oka­za­ło się zbio­rem „cze­goś”, czy też – „ku cze­muś”. Jest to skąd­inąd zachwy­ca­ją­ce, znaj­dy­wać swo­je wier­sze gło­si­cie­la­mi tez, o któ­rych mia­ło się mgli­ste poję­cie. No, i że każ­dy z osob­na…

Szcze­pan Kopyt: Ja np. „Rocz­nik” uwa­ża­łem zawsze za wiersz świet­ny (i przy tym nakre­śla­ją­cy pew­ne płasz­czy­zny, o któ­rych już wyżej po tro­sze wspo­mnia­łem), pro­gra­mo­wy, i począt­ko­wo od nie­go zamie­rza­łem zacząć tok mojej nar­ra­cji. Kil­ka pozio­mów na jakich funk­cjo­nu­ją zna­cze­nia – niech napi­sze o tym facho­wo jakiś polo­ni­sta bo ja nie umiem – to dość roz­le­gły i sil­ny dyso­nans, a jed­no­cze­śnie mani­fest, uka­za­nie rytu­ału przej­ścia.… Auto­bio­gra­ficz­ny ton – po zigno­ro­wa­niu pew­nych for­mal­nych ogra­ni­czeń (o czym pisać nie wol­no, ale co zawsze się czy­ni – w koń­cu „poeta w moim kra­ju…” (Miłosz) itp.) każe zre­wi­do­wać pierw­szy tomik („praw­dzi­we nie­bez­pie­czeń­stwo dopie­ro ma nadejść”). I jeśli wziąć to na poważ­nie (a jakie mam wyj­ście?), to o ile wobec pro­ro­ków egzy­sten­cja­li­zmu pe-el legi­ty­mi­zo­wał swo­ją 1‑osobową nar­ra­cję na spo­sób a‑teistycznej i a‑gnostyckiej(?) ‘modli­twy’, tutaj klucz do ‘ja’ jest już inny – na pozór lub na serio powra­ca do ‘naiw­nej’ dyk­cji (to bar­dzo sze­ro­kie spek­trum nader czę­sto wyko­rzy­sty­wa­ne, rów­nież w roz­wią­za­niach for­my).

Może chcia­łam pod­ów­czas przy­dać temu tono­wi basu roz­pa­czy? Jasne, że się teraz bynaj­mniej z tego nie śmie­ję; niko­mu z nas nie do śmie­chu prze­cież; jed­nak chcąc nie tyle odpo­wie­dzieć, co usto­sun­ko­wać się do Two­je­go pyta­nia, muszę nie­co zejść ze szla­ku. „Auto­bio­gra­ficz­ny ton”, tu zgo­dzę się, nawet jako kre­acja, pozo­sta­je rodza­jem klu­cza. Lecz klu­cza do skła­dzi­ka. Lub piw­nicz­ki z narzę­dzia­mi. Ponie­waż­nie­nie nie zasa­dza bowiem swo­ich „klesz­czy­ków” na „naiw­no­ści” dyk­cji. Metrum odmie­rza się w paka­me­rze pisar­skiej nomen-kon­wek­cji, bowiem, bar­dziej, niż w trak­tach zapo­mnia­ne­go dla niej dys­kur­su.

Rafał Waw­rzyń­czyk: „Teraz się czu­ję, jak­bym nauczy­ła się pły­wać lub jeź­dzić na rowe­rze” – wyda­je mi się, że to rozu­miem; jedy­ne co potra­fię Ci powie­dzieć to chy­ba to, żeby pisać-jak-się-samo-pisze, pew­nie wiesz o tym tysiąc razy lepiej niż ja. Jeśli Two­je pisa­nie weszło w taką fazę, że pod­ko­pu­je swo­je fun­da­men­ty, to prze­cież nie robi tego dla zaba­wy, a dla – no, szcze­ro­ści jakiejś mak­sy­mal­nej, a róż­ne są dro­gi docho­dze­nia do niej, tak­że przez auto­pa­ro­dię (wspo­mnia­łaś o tym, nota bene, oneg­daj w dys­ku­sji pod wier­szem M.J.).

Już mogę tyl­ko zacy­to­wać uko­cha­ne­go Fry­de­ry­ka N.: „Dom na miesz­ka­nie wła­sny mam / W niczym nie bie­głem w cudzy ślad. // Każ­de­gom mistrza wyśmiał rad / któ­ry nie wyśmiał sie­bie sam.”…

Szcze­pan Kopyt: To o czym na począt­ku było – że mały szok prze­ży­łem – to było porów­na­nie naj­now­szych – awan­gar­do­wych (to sło­wo jak naj­bar­dziej na serio! – ultra­mo­der­na) wier­szy do „DM” i uro­bie­nie sobie jakie­goś poglą­du na prze­szłe wier­sze: szo­kiem było dla mnie podej­mo­wa­nie tych samych tema­tów, dal­sza ‘kon­struk­cja’ wła­snej mito­lo­gii i NIEUCHWYTNA W SŁOWACH PRZEMIANA (nie boję się tak napi­sać), któ­ra nie daje się uchwy­cić wła­śnie z pod­staw takiej pro­stej inter­pre­ta­cji jaką zde­kla­ro­wa­łem na począt­ku. Może wymie­nię tyl­ko to, co uwa­żam za zna­mien­ne (spek­trum któ­re nie ule­gło zmia­nie (daru­jąc sobie, przy takich sło­wach-sze­ro­kich worach, pole do uza­sad­nio­nych inter­pre­ta­cji filo­zo­ficz­nych)): peela związek/związki? z partnerem/partnerami jako kan­wa tomi­ku (pseu­do-meta­nar­ra­cja); rze­czy (cia­ło, używ­ki, tek­sty, mia­sto, kum­ple od picia,-.…; samo­bój­stwo, dystans, poszu­ki­wa­nie war­to­ści(?) (tu moż­na oczy­wi­ście powie­dzieć że ostro prze­gią­łem, ‘kie­dy stwo­rzo­na jesteś mówić, nie odma­wiać)), miłość…

Cała rzecz w tym, że od łona mat­ki (ekhem) jeste­śmy indok­try­no­wa­ni. Nasze myśle­nie o wier­szu, tak jak nasze myśle­nie o miło­ści, woj­nie i mar­ga­ry­nie, opie­ra się na zain­sta­lo­wa­nych nam „win­dow­sach”. I to nie jest myśle­nie, to jest „zna­mio­no­wa­nie”, „pseu­do­ni­mo­wa­nie”, w naj­lep­szym wypad­ku „roz­sze­rza­nie defi­ni­cji”. I choć wyda­je się to awy­ko­nal­ne – to w koń­cu powstał Linux, w koń­cu funk­cjo­nu­je Apple, a więc, ana­lo­gicz­nie – Świat Przed­sta­wio­ny nie musi, nie może, nie powi­nien być nie tyle nawet bazą, co punk­tem odnie­sie­nia!

No bo jak to by mia­ło wyglą­dać w języ­ku, będą­cym – no wła­śnie, jak­by zde­fi­nio­wać język? – nośni­kiem? Medium? Eks­tra­po­lem? A być może wszyst­kim, co łączy nas z mate­rial­nym aspek­tem ist­nie­nia? Prze­cież ist­nie­je tyl­ko to, co moż­na nazwać. Nie widzi­my tego, cze­go „nie ma” – „nie ma dla tego nazwy”. Roz­sze­rze­nia pamie­ci, updej­ty, owszem, raz na jakiś czas się przy­da­rza­ją, ale czy nie zauwa­ża­my luk sys­te­mu? W funk­cji obra­zo­wa­nia? Mówi­my „miłość”, bo nas skon­fi­gu­ro­wa­no, że kie­dy to i to i tam­to, to zna­czy, że „miłość”. Itd. Itp. Porząd­ko­wa­nie dzie­dziń­ca ze słow­nicz­kiem mini­mum. Żół­ty kra­wat nie pasu­je do poma­rań­czo­wej koszu­li. A kto tak powie­dział? A kto widział „żół­ty”? A kto widział „poma­rań­czo­wy”? No, chy­ba tyl­ko kla­sy­cy­ści;)

Dia­bel­ska, czy wik­to­riań­ska aryt­me­ty­ka. Księ­ży­co­wa, czy opar­ta na cyklo­fre­nii gra­ma­ty­ka. Zawsze to układ spraw­dzeń, mniej lub bar­dziej skom­pli­ko­wa­ny, ale do roz­pi­sa­nia. Język sam się wię­zi w defi­ni­cjach. Wszel­kie rewol­ty ma wli­czo­ne. Kar­dio­ida, i tyle.

Domi­nik Bie­lic­ki: Ta roz­mo­wa sta­je się dla mnie jed­ną z tych, po któ­rych wra­ca budu­ją­ce wra­że­nie, że jesz­cze nie dość się w swo­im pisa­niu wylu­zo­wa­łem, że jesz­cze, że tak powiem, nie poje­cha­łem na całe­go, że jesz­cze jest kawał prze­strze­ni, w któ­rą moż­na by „poje­chać”. Świet­nie, bo jest co robić. Ale ist­nie­je daimo­nion, któ­ry w pew­nym momen­cie pisa­nia mówi „STOP, dalej to już nie będą two­je sło­wa.” Odno­szę wra­że­nie, że moment abso­lut­nej wol­no­ści w pisa­niu, jest momen­tem abso­lut­ne­go znie­wo­le­nia – choć­by przez cudze poety­ki: jeże­li pusz­czam ster, przej­mu­je go za mnie ktoś inny. Dla­te­go naj­więk­sza wol­ność dla mnie to zawsze tro­chę poni­żej abso­lut­nej, tro­chę nie-do-wol­ność – i tak robi się jej powo­li wię­cej z wier­sza na wiersz. Czy moż­na się powa­żyć na bar­dziej śmia­ły skok, zigno­ro­wa­nie ryt­mu roz­wo­ju? A może trze­ba? A może nie wol­no? Pytam, bo patrząc wstecz, mam mimo wszyst­ko poczu­cie, że bywa­ły okre­sy w moim pisa­niu, kie­dy za bar­dzo się pie­ści­łem, kie­dy to nie daimo­nion mnie hamo­wał, ale zwy­kły strach. Wolał­bym tego roz­trop­nie uni­kać w przy­szło­ści.

Pięk­ne pyta­nie. I wiesz co, Domi­ni­ku? Chcia­ło­by się odpo­wie­dzieć banal­nie – wyznacz­ni­kiem jakiej­kol­wiek wol­no­ści są jej indy­wi­du­al­ne defi­ni­cje. Gdy nagle spoj­rzy się na nie jak na (nie­ra­cjo­nal­nie zgo­ła nało­żo­ne!) sank­cje. Boh­dan Zadu­ra pisze w poema­cie „Cisza”: „Piszę co myślę i co czu­ję / nawet jeże­li się rymu­je.”… Myślę, podą­ża­jąc za Two­imi wąt­pli­wo­ścia­mi, że owo ‘uwol­nie­nie’ (np.) pisar­stwa odby­wa się być może na pozio­mie unie­obec­nie­nia (sic!) mitu ‘ja – auto­no­micz­ne­go – w – wyra­zie’ /a wszak zanu­rzo­ne­go w kon­wen­cji, cho­ciaż­by tak obszer­nej, jak kulturowa/. … Mię­dzy nami mówiąc, skła­niam się sta­now­czo ku intu­icyj­nym wybo­rom; nazwij­my je, dla uprosz­cze­nia, for­mal­ny­mi i sty­li­stycz­ny­mi – w isto­cie idzie prze­cież nie o ‘wol­ność’ w poję­ciu ‘roz­wo­jo­wo­ści’, a – o ele­men­tar­ną uczci­wość. Cza­sem ozna­cza­ją­cą, rzecz jasna, trud­ne z punk­tu widze­nia dru­ku­ją­ce­go, jakoś tam obec­ne­go w prze­strze­ni odbio­ru publicz­ne­go auto­ra, wybo­ry.

Mar­cin Jago­dziń­ski: No i czy­tam teraz Para­di­so, i zno­wu się czu­ję bez szans. Gdy­by moż­na było stać się auto­rem dopie­ro w momen­cie odda­wa­nia do dru­ku! Wiesz, na takiej zasa­dzie, że wydaw­ca pyta: „To jak zaty­tu­łu­je­my? I kto jest auto­rem?” I wte­dy dopie­ro zaczy­na mieć się coś wspól­ne­go z wier­sza­mi (krót­ko mówiąc, spi­ja się śmie­tan­kę, któ­ra może być cza­sem kwa­śna, ale nie tru­ją­ca) – nie wola­ła­byś? To jest to pyta­nie. Głu­pie i chy­ba nie­ja­sne.

Ani głu­pie, ani nie­ja­sne… Nie wola­ła­bym. Albo ina­czej – wokół cze­go niniej­sza roz­mo­wa się krę­ci – dla mnie współ­ist­nie­ją sobie dwie prze­strze­nie aktyw­no­ści zwią­za­nej z pisa­niem: pisa­nie (ten ‘pasjans’), i jest to sfe­ra abso­lut­nie intym­na, zna­czo­na naj­sil­niej­szy­mi wzru­sze­nia­mi; oraz krze­sa­na poprzez upu­blicz­nie­nie wypo­wie­dzi sfe­ra uwspól­nie­nia /nie dopa­so­wa­nia! i nie demonstracji!/ owe­go pisar­skie­go doświad­cze­nia, siłą rze­czy wpi­sa­na w pew­ne, nad­da­ne nam for­mu­ły komu­ni­ka­cji. To dwie róż­ne baj­ki. Czy­ta­nie – to jesz­cze coś (tak i nie;) inne­go (…).

Mar­cin Jago­dziń­ski: Tutaj koń­czy­my część dla pra­sy?

Tak. Zde­cy­do­wa­nie. Pośmia­li­śmy się, jak sądzę, już nad­dto, z sie­bie, z tej bied­nej poezji, z for­mu­ły jaką przyj­mu­je roz­mo­wa, kie­dy nie toczy­my jej przy winia­ku klu­bo­wym w bar­dziej sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach… Jako skrom­ny pro­to­ko­lant, pozwo­lę sobie na pod­su­mo­wa­nie: mie­li­śmy poga­dać o życiu, ale o życiu nie da się gadać przez mej­le; przez wier­sze. A zresz­tą, prze­cież zda­rza­ło nam się już roz­ma­wiać o wszyst­kim i o niczym, na róż­ne spo­so­by… Cenię to, że chcie­li­ście ze mną tutaj wymie­nić kil­ka piłek z pogra­ni­cza szcze­ro­śći kole­żeń­skiej i prze­śmiew­czo suge­styw­nej nowo­mo­wy…

Rafał Waw­rzyń­czyk: „Zamiast lor­net­ki dosta­łam mikro­skop” („wido­ków­ka w koper­cie”). Gdy­by moż­na, wymie­ni­ła­byś pre­zent?

Nigdy. Po pierw­sze dla­te­go, że pre­zen­tów się nie odda­je, i nie pod­da­je w wąt­pli­wość. Po dru­gie dla­te­go, że nie zno­szę otwie­rać okien.

O autorze

Marta Podgórnik

Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.

Powiązania