
Erupcje (2)
felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek53. odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.
WięcejZ Szymonem Słomczyńskim o książce Nadjeżdża rozmawia Przemysław Rojek.
Przemysław Rojek: Chciałbym z tobą porozmawiać o kilku moich niezobowiązujących, pobieżnych obserwacjach związanych z twoją debiutancką książką, z tomem wierszy Nadjeżdża. Zrobimy tak, bo rozmowa nie wydaje mi się szczególnie dobrym miejscem do uprawiania pogłębionej egzegezy – zwłaszcza w przypadku książki tak misternej, a jednocześnie tak złośliwie, ironicznie otwartej interpretacyjnie jak twoja. Niemniej jednak będę cię pytał o to, co – w moim odbiorze – jest w Nadjeżdża jakimś specyficznym natręctwem, może nawet obsesją, nie za bardzo się przejmując, ile już razy byłeś o to samo nagabywany. Ale na początek pytanie aż obraźliwe: masz jakiś pomysł, skąd wzięło się u mnie wrażenie, że ten tom jest złośliwy? Bo ja – szczerze powiem – nie mam za bardzo pojęcia, a niemożebnie wkurza mnie to, że ilekroć kartkuję twój debiut, to właśnie wrażenie złośliwości narzuca mi się jakoś wyjątkowo mocno…
Szymon Słomczyński: Nie mam pomysłu. Gdzie w szczególności te złośliwości dostrzegasz? Czy one cię dotykają do żywego, czy nie odbierasz ich osobiście, a jedynie przeczuwasz, że są? Jak to jest?
A bo mi się wydaje, że sobie ze mnie jaja robisz… A tak poważnie – nie wiem, może to też kwestia jakiejś takiej podejrzanej lekkości Twojego pióra? Mówię „podejrzanej”, bo przecież podejmujesz w swoich wierszach bardzo często tematy jak najbardziej serio, ale na fali twojej frazy wydają się one jakoś – czasem zbawiennie – tracić na ciężkości. Wiesz, czytam ostatnio ponownie Biesy Dostojewskiego w nowym, jak zawsze kongenialnym tłumaczeniu Adama Pomorskiego i tam jest taki fragment charakteryzujący sposób mówienia Piotra Wierchowieńskiego: „Mowa szybka, pośpieszna, lecz zarazem pewna siebie, na słowach mu nie zbywa. Myśli jego spokojne, choć na pozór formułowane pośpiesznie, jasne i rezolutne – a to uderza szczególnie. Dykcję ma zadziwiająco wyraźną; słowa sypią się jak równe, grube paciorki, zawsze dobrane i zawsze gotowe do usług”. Uchowaj Boże, nie porównuję cię do Piotra Stiepanowicza – jednej z najbardziej odstręczających postaci w dziejach literatury, ucieleśnienia czystej diabolicznej negatywności… Choć z drugiej strony może jest coś w tym, co w zamieszczonej na portalu LubimyCzytać.pl recenzji z twojej książki napisał Tomasz Fijałkowski – że wcale nie jest oczywiste, czy dałoby się polubić autora, który miałby cokolwiek wspólnego z podmiotem takich swoich wierszy… To oczywiście prywatna opinia Fijałkowskiego, ja tam poczułem sympatię – niezależnie od irytacji – do tego trochę sowizdrzalskiego, a trochę melancholijnego smarkatego starca z twoich wierszy. Ale wracam do pytania: czy nie wydaje ci się, że może być jakoś niemal (raz jeszcze użyję tego słowa) obraźliwa właśnie ta nieznośna lekkość formy twoich wierszy, którą próbujesz mierzyć się z wcale pokaźnymi egzystencjalnymi ciężarami? Bo przecież – kończę powyższy cytat z mistrza z Pitra – „Z początku to się podoba, później jednak zaczyna odstręczać, właśnie przez tę nazbyt wyraźną dykcję, przez te perełki zawsze gotowych słów”.
Trudno mi się odnieść do tych uwag, zwłaszcza że jak dotąd taka cokolwiek ekwilibrystyczna interpretacja nie przyszła mi na myśl. Każdy może, oczywiście, odczytywać moje wiersze jak mu się żywnie podoba. Ma też, podobnie jak czytelnik naszej rozmowy, niezbywalne prawo przerwać lekturę czy też poczuć się rozdrażnionym. Jeśli jednak mimo rozdrażnienia czyta dalej, to chyba nieźle świadczy o tekście. Przyznaję, że lubię być prowokowany intelektualnie, a nie napisałem Nadjeżdża wbrew sobie, tylko tak, żeby w pierwszej kolejności mnie samemu się spodobało. Najpewniej ta osobista skłonność miała decydujący wpływ na taki, a nie inny ton wierszy. Poza tym: skąd właściwie wypływa przekonanie, że z egzystencjalnymi ciężarami należy się koniecznie mierzyć ołowianą frazą? I czy Nadjeżdża jest rzeczywiście lekko – cokolwiek to znaczy – napisane? Niepokoją mnie nieco „nieznośność” i „obraźliwość” o których wspominasz, niemniej jednak literatura powinna chyba wywoływać uczuciowy odzew, a skoro ktoś się serio zaczyna zastanawiać, czy lubi, czy nie lubi powstałych dzięki niej bohaterów, to jest to bez wątpienia nieobojętna reakcja. Wolę taką od wzruszenia ramion. Jeśli chodzi o podmioty, to nie wiem, który z nich masz na myśli: kobiece, na przykład, jak podejrzewam, nie mają zbyt wiele wspólnego z „melancholijnym smarkatym starcem”.
No dobrze – to teraz o tych dominujących nawarstwieniach. Pierwszym z nich jest ruch – gdyby za interpretowanie twoich wierszy wzięli się badacze z orbity francuskiej szkoły krytyki tematycznej, to stawiam diamenty przeciwko orzechom, że właśnie od tego by zaczęli – od ruchu. Weźmy choćby pierwszy i ostatni wiersz – już nawet ich tytuły mówią same za siebie: Nadjeżdża i Wysokie obroty; i mimo tego, że chodzi w nich oczywiście również o coś innego, to jest tam mowa także o jak najbardziej dosłownej tematyce samochodowej. Kiedy cię czytałem, miałem ciągłe skojarzenia z Andrzejem Sosnowskim – zwłaszcza z tomem Taxi. Tam metaforyka podróży samochodem przesuwała się do korpusu sensów powiązanych z wędrówką zawsze bezpańskich znaczeń (wszak taksówka to samochód, którym podróżuję, ale którego właścicielem nie jestem; dokładnie tak samo jak stancje, jednocześnie domowa i radykalnie obca przestrzeń z tytułu jednej z wcześniejszych książek Sosnowskiego). To jak to u ciebie jest z tym ruchem? Dokąd gnają – jeśli gnają – wiersze z tej książki?
Dokąd bądź, mógłbym odpowiedzieć, skoro jesteśmy przy poetach, których nazwiska zaczynają się na literę S., natomiast bardziej serio: sądzę, że w inne miejsce niż poezja Andrzeja Sosnowskiego. Otworzyłem sobie właśnie Taxi (którego nie czytałem zresztą przed napisaniem Nadjeżdża) i – szczerze mówiąc – nie bardzo pojmuję, skąd to skojarzenie, wyjąwszy motoryzacyjny tytuł. W ogóle pojawiające się tu i ówdzie porównania do Sosnowskiego – jakkolwiek zaszczytne – mnie zadziwiają. Nie tylko dlatego, że moja znajomość twórczości tego autora była, delikatnie rzecz ujmując, nader pobieżna w czasie pisania debiutanckiej książki, bo jak słusznie zauważył Rafał Gawin podczas spotkania w Łodzi niedawno (kiedy padło podobne pytanie): „Sosnowski jest takim autorem, że można go nie czytać, a i tak wpływa”. Ja tych podobieństw po prostu nie widzę. Wiersze z Nadjeżdża, co mi uświadomił podczas wrocławskiej premiery książki oraz w swoim opublikowanym na łamach Przystani! szkicu Karol Maliszewski, pozostają raczej w opozycji wobec poezji Sosnowskiego, przede wszystkim z uwagi na to, że są, jak to ujął Karol, „oddane rzeczywistości”, w sposób, jak sądzę, bardziej bezpośredni niż wiersze autora Sylwetek i cieni. Spotkałem się też z opiniami, że moje wiersze są „barańczakowskie”, „dehnelowskie”, „jarniewiczowskie”, „pułkowskie” – po samym doborze tak znacznie różniących się od siebie dykcji widać, że trop „nazwiskowy”, choć uprawniony, jak każdy inny, może wyprowadzić podążających nim na manowce krytycznej satysfakcji. Ruch jest zaś koniecznością. „Język poezji polskiej jest w ciągłym ruchu”, napisał w jednym z wierszy Kamil Brewiński. Trudno się z podmiotem Kamila w tej kwestii nie zgodzić.
Rzucają mi się w oczy również dwa inne lustrzane wiersze z twojego tomu, podobnie jak pierwszy i ostatni symetrycznie w niej ulokowane – jeden jako czternasty od początku, drugi czternasty od końca. I oba są ekfrazami – odpowiednio – obrazów Edwarda Muncha Świeży śnieg w alei i Edwarda Hoppera Poranne słońce. Dlaczego akurat te? Z jednej strony Munch i jego gwałtowny ekspresjonizm, z drugiej – późny Hopper w jednej ze swych obsesyjnych kontemplacji pustki (tak interpretuje jego ostatnie, „słoneczne” obrazy choćby Marek Bieńczyk w swej Przezroczystości; ty również kończysz swój wiersz podobną konstatacją). Tu – agresja kładzionych ciężkim pędzlem, intensywnych barw, tam – skoncentrowana na swojej nieuchwytności pastelowość… Czy ta opozycja ma w budowie twojego tomu jakiś poważniejszy sens? A tych dwóch Edwardów to przypadek?
Bardzo mi miło, że dostrzegłeś symetryczność. Spędziłem sporo czasu nad ustaleniem ostatecznego układu wierszy w książce. Tak, ma poważniejszy sens: to było zamierzone. Dwóch Edwardów to też nie przypadek. Miałem w marcu czytanie na Scenie 21 Teatru Nowego, u Edwarda Pasewicza – i Edward mi akompaniował, improwizując na klawiszach do wierszy – między innymi do tych dwóch, więc w sumie było trzech Edwardów – i każdy znakomity. Oba obrazy mam przed oczami – widzę je teraz, odpowiadając na twoje pytanie. Miał być inny Hopper, Pokój hotelowy, jedyny jakiego widziałem na żywo, ale mi się nie udało, poległem przy nim. Co do Muncha, to wiedziałem, że coś napiszę, kiedy tylko go zobaczyłem na wystawie w Paryżu – żadna reprodukcja nie powtórzyła tego pierwszego wrażenia – ale zajęło mi to półtora roku. Zwykle, w galerii, szybko decyduję, czy obraz mnie „bierze”, czy nie. Kiedy już „weźmie”, to potrafię przy nim stać i wpatrywać się nawet przez trzy kwadranse, aczkolwiek nieczęsto udaje mi się przekuć wrażenia na wiersz.
Kolejna sprawa to składnia. U ciebie – trochę jak w teorii Awangardy Krakowskiej Tadeusza Peipera, choć tylko co do ogólnej zasady, bo wykonanie jest oczywiście krańcowo odmienne – ośrodkiem konstrukcji poetyckiej jest nie słowo, ale zawsze zdanie. Kiedyś coś podobnego zwróciło moją uwagę, gdy rozmawiałem dla Przystani! z Filipem Wyszyńskim – ale o ile Filip jest bardzo rygorystyczny w swojej syntaksie, o tyle u ciebie zdania wiją się czasem w nieskończoność, meandrują, obrastają dygresjami… To tak świadomie? Kiedy piszesz wiersz, to myśli ci się on właśnie tak jednozdaniowo?
Przede wszystkim bardziej słyszę wiersze niż je widzę. Nie słyszę pojedynczych zdań czy wersów, tylko wiersze jako całości. Zazwyczaj bardzo długo noszę się z tekstem, myślę o nim, zaczynam układać w głowie – a kiedy piszę, to zwykle od początku do końca. Potem wykreślam to, co wydaje mi się zbędne. Kilka osób zwróciło mi uwagę na mnogość nawiasów w Nadjeżdża. Ja tego nie widziałem, ponieważ kiedy słyszysz wiersz, to nie słyszysz nawiasu. Okazało się jednak, podczas przygotowywania drugiego wydania, że nie da się ich łatwo usunąć, że są jednak potrzebne. Nie inaczej wygląda sprawa ze zdaniami, często długimi. Opierałem się w tej kwestii na interpunkcyjnej intuicji. Nie jestem filologiem, moja wiedza teoretyczna na temat pisania wierszy jest bardzo ograniczona. Piszę tak, jak mi się wydaje, że będzie najlepiej, szukam na własną rękę różnych rozwiązań. Nadjeżdża jest zapewne „formalnie” dość spójnym tomem i da się wyodrębnić poszczególne składowe tej spójności: choćby tę, że większość wierszy to mniej lub bardziej regularne jedenasto- i trzynastozgłoskowce (acz zdarzają się wyjątki). Moja druga książka będzie jednak, pod wieloma względami, zupełnie inna.
Prócz pisania wierszy prowadzisz też w Tawernie (ostatnio rzadziej, nad czym bardzo ubolewam, bo świetnie mi się to czytało) BLoga pod tytułem Dopełniacze i chochliki. Kim jest Szymon Słomczyński-poeta, a kim Szymon Słomczyński-BLoger? Nie bez powodu pytam: i twoja poezja, i BLog to niekończąca się żonglerka maskami. Mówiąc krótko: pisząc, powołujesz do życia niebywałą ilość monstrów. Da się jakoś przybliżyć te, które towarzyszą ci w BLogowaniu – zwłaszcza w relacji do tych zaludniających twoją poezję?
Ciąży mi nieco ten „poeta”, taki szufladkujący jest, choć możliwe, że powinienem się z tym określeniem pogodzić. BLoga to ja przecież wcale nie piszę, a w każdym razie nie sam. Jestem czymś w rodzaju jego redaktora. Teksty pisze zazwyczaj Chochlik i jego znajomi, a zwłaszcza znajome. Chochlik jest trochę starszy ode mnie. Kiedyś się znaliśmy lepiej, a ostatnio widujemy się i korespondujemy sporadycznie – stąd wynika zastój. On nie zajmuje się w praktyce poezją – natomiast uwielbia z niej pokpiwać. Dziewczyny zmienia jak rękawiczki – nie wiem, jak obecnie wygląda jego życia osobiste, ale mam nadzieję wkrótce się o tym przekonać. Zwykle te jego mniej lub bardziej chwilowe towarzyszki życia nadzwyczaj interesują się kulturą, niektóre z nich same piszą wiersze, inne jedynie recenzje. Każdy dzień zaczynają od zerknięcia na ulubione, kulturalne i dowcipne zarazem, fanpejdże i portale, bywają często na koncertach, spotkaniach literackich, w teatrze, w kinie. Mam tylko nadzieję, że nie zaglądają do Tawerny, że się nie zorientują, że są cytowane. Wiersze zawsze piszę sam – to zasadnicza różnica. Czy nazwałbyś „żonglerką maskami” powieść, w której występują różni bohaterowie, rozmawiający ze sobą? Albo dramat? Dlaczego w poezji miałoby być inaczej?
Wrócę jeszcze na chwilę do twojego BLoga. W towarzyszącym mu biogramie piszesz, że „lubisz nowe czeskie filmy i stare japońskie samochody”. Nie ukrywam, że japońska motoryzacja mniej mnie tutaj rusza (choć jeśli bardzo chcesz, to możesz coś o niej powiedzieć), ale ciekawym tej czeskości… Tym bardziej, że w swoim głosie nadesłanym do toczonej w Tawernie debacie o książkach na wakacje, wymieniłeś aż dwie powieści Josefa Škvorecký’ego, więc chyba nie tylko kinematografia naszych południowo-zachodnich sąsiadów cię kręci. Pytam prawie prywatnie, bo sam też uwielbiam czeski film i prozę: to, że Petr Zelenka nie dostał jeszcze Oskara, a Jáchym Topol (za samą choćby fenomenalną Siostrę) Nobla, uważam za wielki skandal… Czy jest coś takiego, co – uśredniając – szczególnie pociąga cię w kulturze Czechów?
Japońska motoryzacja mnie rusza, dosłownie, bo pozwala mi się przemieszczać. Jeśli kontrolę jakości samochodu przeprowadzano w Kraju Kwitnącej Wiśni, to nawet po kilkunastu latach masz niemal pewność, że dojedziesz na miejsce. Z czeskimi filmami jest inaczej: jest w nich niepewność właśnie, zagadkowość oparta na doskonałym zbalansowaniu powagi i humoru. To samo w książkach – nawet tych, jak Czas czerwonych gór Petry Hůlovej, których akcja jest osadzona poza Czechami – a „czeskość” i tak widać. Z filmów mogę polecić na przykład Niewnność i Szczęście, czyli takie nie do końca wesołe. Choć też na przykład lżejsze Dzięki za każde nowe rano – zarówno książkę, jak i film. Albo Śmierć pięknych saren Oty Pavla, choć w tym przypadku wolę pierwowzór od adaptacji. Nie udało mi się dotrzeć do filmu nakręconego na podstawie Lwiątka, a Przypadki inżyniera ludzkich dusz (rok temu wyprzedziła – i to raczej o długość stadionu niż o włos – Nieśmiertelność w moim prywatnym rankingu najlepszych czeskich książek) chyba wciąż czekają na swojego reżysera. W czeskiej kinematografii pociąga mnie przede wszystkim to, że widziałem kilkadziesiąt filmów nakręconych przez naszych południowych sąsiadów po 1989 roku i każdy z nich, włączając w to niekoniecznie ambitne komedie, obejrzałem do końca z przyjemnością, czego o wielu polskich niestety nie mogę powiedzieć.
No to czas na pytanie może nie najważniejsze, ale z pewnością takie, które poniekąd sprowokowało całą tę rozmowę: Nadjeżdża znalazło się w ścisłym finale tegorocznej Nagrody Literackiej Nike. To ogromny – choć moim zdaniem absolutnie zasłużony – sukces, którego oczywiście ze szczerego serca ci gratuluję. Jak się z tym czujesz? Czy coś zmienia się w patrzeniu na pisanie poezji kogoś, kto jest autorem nie tylko rozpoznawalnym przez czytelników, ale i docenianym przez różne jurorskie gremia (bo przecież ten finał Nike to niejedyny sukces twojej książki)?
Czuję się tak samo jak przedtem i nie zmieniam planów. Zacząłem pisać drugą książkę z wierszami, kiedy tylko przesłałem pierwszą do wydawnictwa, nie wiedząc jeszcze, czy się ukaże – i to, jaki kształt przybrała, o czym, jak sądzę, będzie się można przekonać niebawem, było niezależne od losów Nadjeżdża. Cieszę się z wyróżnień – zarówno z finału Nike, jak i ze Złotego Środka Poezji – ale trochę na tej zasadzie, na jakiej się można cieszyć z tego, że twojemu dziecko coś się udało; i to takiemu dziecku, które co prawda począłeś, byłeś przy jego narodzinach, ale tylko sporadycznie uczestniczysz w jego wychowywaniu, widujesz się z nim w niektóre weekendy i nie masz prawie żadnego wpływu na to, co się z nim stanie.
Natomiast ja jestem już od przeszło roku gdzie indziej, pracuję nad nowymi, odmiennymi od wcześniejszych, tekstami, nie tylko lirycznymi; z nimi się zmagam codziennie, w związku z czym nie bardzo znajduję czas i ochotę na celebrowanie sukcesu, zwłaszcza, że to sukces książki – a nie mój. W pisaniu, przynajmniej moim, nie ma miejsca na „sukcesy”. Pisanie, jeśli weźmie się pod uwagę jego nierzadko druzgocący wpływ na inne sfery życia, jest dla mnie nader kosztowną próbą przeciwstawiania się ostatecznej klęsce. Co się uda wyszarpać w tej walce z klawiaturą, to moje, ale moje tylko na chwilę, potem idzie do ludzi. Częściej się oczywiście nie udaje, a jeśli się wydaje, że się coś „udało”, to jest to najczęściej przejaw pychy albo naiwności i takich myśli staram się do siebie nie dopuszczać na dłużej. Mnie się od tego, co się dzieje z moją książką, kto ją docenił, a kto nie, z pewnością nie przewraca w głowie, co nie oznacza, że mnie to nie interesuje, bo to moje „dziecko” przecież. Jeśli to wpływa na pisanie, to tylko w ten sposób, że może się czuję teraz jeszcze bardziej zobowiązany do nieodpuszczania. Na którymś z niedawnych spotkań literackich zostałem przedstawiony jako „nominowany do Nike, nagrodzony Złotym Środkiem Poezji”, więc natychmiast dopowiedziałem, że „to wszystko nie ma żadnego znaczenia, bo dziś poczytam nowe wiersze”.
Mam jednak nadzieję, że dzięki znalezieniu się Nadjeżdża w finałowej siódemce, więcej osób po nią sięgnie – zwłaszcza tych, którzy zazwyczaj poezję omijają w swoich czytelniczych poszukiwaniach, na czym, w moim odczuciu, tracą, bo w poezji polskiej się dzieje mnóstwo ciekawych rzeczy (zdaje się, że znacznie więcej niż w prozie), czego może nie dostrzegają ci, którzy czytają sto tomików rocznie i są nimi tak przytłoczeni, że wydaje im się, że „wszystko już zostało napisane”. Zdecydowanie nie zgadzam się z takim stawianiem sprawy i często natrafiam na książki, które tej konstatacji przeczą. Niezręcznie mi wypowiadać się o poezji pisanej przez znajomych albo wydawanej w tym samym wydawnictwie, więc pozwolę sobie w tym miejscu wymienić tylko jedną, niezauważoną przez żadną z kapituł, ubiegłoroczną książkę poetycką, a mianowicie: Hop! Hop! Hop! Traktat o samotności Tamary Bołdak-Janowskiej, także dlatego, że również w rozmaitych sieciowych spisach tomów pominiętych przez jurorów nie jest ona brana pod uwagę, a zdecydowanie warto do niej, moim zdaniem, zajrzeć. Taki bardziej „zwykły” czytelnik może, jak sądzę, w wierszach pisanych współcześnie znaleźć wiele dla siebie. Zapewne częściej sięga po książki wskazane przez rozmaite jurorskie gremia, ale równie dobrym sposobem zdobywania czytelników wydaje mi się być „występowanie” na żywo. Obserwuję to, regularnie czytając w różnych miejscach – na przykład na krakowskich „Poezjach i herezjach” czy „Literackich Ruminacjach”, gdzie – szczęśliwie – pojawiają się nie tylko sami poeci. Przychodzi tam po kilkadziesiąt, czasem nawet przeszło sto osób, raz w miesiącu: trochę nowych, trochę powracających i słuchają. Oczywiście ode mnie jedynie w umiarkowanej mierze zależy to, kto mnie czyta, a kto nie czyta – ale stanowczo nie podobałoby mi się pisanie jedynie dla poetów i krytyków. Moje obserwacje z wieczorów autorskich wskazują na to, że spora część z tych, dzięki którym mogło powstać drugie wydanie Nadjeżdża – czyli czytelników, którzy wykupili nakład pierwszego wydania – to ludzie, którzy sami nie piszą. Myślę, że znacznie większą przyjemnością od przeczytania swojego nazwiska w gazecie jest sytuacja, w której ktoś do ciebie podchodzi po spotkaniu i mówi: „wie pan, ja zasadniczo nie czytam wierszy, ale to mi się podobało i chętnie kupię książkę”. Dla mnie każdy nowy czytelnik, zwłaszcza tego rodzaju, to pewne osiągnięcie, bo podobno niewiele osób czyta poezję współczesną – choć zdaje się, że nie tak mało, jak by na to wskazywały uśrednione wyniki sprzedaży książek poetyckich. Ludzie je przecież pożyczają od siebie wzajemnie albo z bibliotek. Nie wszyscy, jak utrzymują, mają je za co kupić (nawet jeśli tomik kosztuje tyle co dwa piwa), nie mogą ich znaleźć (nawet jeśli są dostępne w każdej księgarni internetowej) albo gdzie ich trzymać (choć przecież łatwiej znaleźć miejsce na półce na zbiór wierszy niż na opasłą powieść); czytają za to mnóstwo w sieci. Ja prędzej kupię tomik wierszy niż inną książkę, bo do wierszy można wracać wielokrotnie, ich przeczytanie zajmuje mniej czasu, a potrafi poruszyć, dać do myślenia, zatrzymać w pędzie: w sumie wydawałoby się, że jest to coś w sam raz na XXI wiek. Jeśli mimo to nie znajduje czytelników – ba, nawet część studentów i studentek polonistyki nie potrafi wymienić choćby kilku nazwisk poetów współczesnych – to może problem tkwi w niewłaściwej promocji, w zniechęcaniu podczas edukacji szkolnej? Ile się przeprowadza takich akcji jak niefortunnie zawieszona Biurowa „Szkoła z poezją”?
Nie wierzę, że chodzi o to, jakie są wiersze, bo jest zbyt wiele do wyboru, zbyt różnych dykcji, żeby ktoś choćby umiarkowanie zainteresowany kulturą nie mógł sobie z tego czegoś wybrać. Zazwyczaj jednak nawet nie wie, że ma wybór. Im więcej zatem jest festiwali, spotkań, czytań i im bardziej niestandardową formułę one przyjmują – tym lepiej. Staram się włączyć w rozmaite inicjatywy tego rodzaju na tyle, na ile mogę. Niektórzy moi koledzy, świeżo po debiucie albo jeszcze przed, mówią, że „nie będą czytać razem z grafomanami” (chodzi o zbiorowe czytania, takie, gdzie wychodzisz na pięć minut i czytasz kilka wierszy – czy też slamy), natomiast ja chętnie czytam wszędzie, o ile mi czas pozwala: a nuż posłuchanie komuś coś da, a nuż jeszcze jedna osoba się przyłączy do grona czytelników poezji współczesnej. Dlaczego mi na tym zależy? Bo myślę, że lektura każdej (sic!) poezji wznoszącej się ponad pewien poziom potrafi wzbogacić, a poza tym naprawdę może dawać podobną przyjemność co słuchanie muzyki, najbardziej chyba popularna rozrywka kulturalna. Znasz kogoś, kto nie słucha żadnej muzyki, kto nie ma jakichś ulubionych wykonawców czy piosenek? Albo kogoś, kto wcale nie ogląda filmów? Czy czytanie lub słuchanie wierszy wymaga naprawdę dużo więcej wysiłku? Bardzo podoba mi się to, że na przykład w takich portalach jak Popmoderna czy Dwutygodnik recenzje książek poetyckich zajmują sporo miejsca i są przedstawiane równoprawnie z serialami, spektaklami, filmami, płytami. Kto wie, może jak tak dalej pójdzie, doczekamy jeszcze poetyckiego odpowiednika Porcys albo Screenagers. „Pozostawanie w niszy” i pisanie dla kilkudziesięcioosobowego grona koleżeńsko-jurorskiego, tudzież wiążące się z nim samozadowolenie (a takie podejście reprezentują niektórzy poeci i – co gorsza – część wydawców) to samospełniająca się, zła przepowiednia.
Ponieważ lubisz takie klamrowe, harmonijne kompozycje, więc na koniec wróciłbym pośrednio do pierwszego pytania. Bo nie mogę się oprzeć wrażeniu, że twoja książka wprowadza do polskiej poezji towar ostatnio chyba cokolwiek deficytowy, a mianowicie poczucie humoru… Oczywiście, w swoich wierszach śmieją się i Marcin Świetlicki, i Tadeusz Pióro, i Piotr Sommer, i Filip Zawada, i – na swój pokrętny sposób – Sosnowski, i Dycio; mamy też niezłą tradycję tych, którzy ze śmiechu (często społecznie nieobojętnego) uczynili swój ważny znak firmowy: Zbigniew Machej, Bohdan Zadura, Tomasz Majeran, Darek Foks, Krzysztof Jaworski… A jak to jest u ciebie? Czy pisząc bardzo jakoś starasz się być zabawny (na przykład wtedy, gdy autoironicznie grasz kliszami maczystowskimi), czy to po prostu jakoś tak ci wychodzi, na przykład dlatego, że jest zwyczajnie zakorzenione w twoim charakterze?
Autoironia jest konieczną odmianą refleksji. Nie widzę powodów, dla których miałoby się z niej rezygnować w poezji. Pisanie wierszy jest, jak to celnie ujął kiedyś Maciej Woźniak, równie poważną sprawą co rodzenie się i umieranie. Skoro tak, to warto czasem podciąć tę śmiertelną powagę żartem czy odrobiną ironii. Jeśli to było ostatnie pytanie, to dziękuję ci za rozmowę, licząc na to, że choć jeden z jej czytelników sięgnie po książkę, bo jestem przekonany, że wiersze są ważniejsze od tego, co poeci opowiadają o nich w wywiadach. To właśnie w wierszach mówi się to, co się rzeczywiście chce powiedzieć – nie muszą stanowić odpowiedzi na pytania, nie muszą podlegać zasadom rozmaicie rozumianej poprawności, nie wymuszają kompromisów. Gdyby było inaczej – nie pisałbym wierszy, tylko, dajmy na to, bloga; a do tworzenia tegoż lepiej ode mnie, jak już ustaliliśmy, nadaje się Chochlik.
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
Urodzony w 1988 roku. Poeta. Laureat projektu Połów 2012 i kilku innych konkursów poetyckich, m.in. im. Tadeusza Sułkowskiego i im. Zbigniewa Herberta. Debiutował w 2013 roku tomem Nadjeżdża, który znalazł się w finale Nagrody Literackiej Nike. W 2015 ukazała się jego druga książka poetycka pt. Dwupłat. Autor mieszka w Krakowie.