
Rozmowy na koniec: odcinek 40 Ola Lewandowska
nagrania / transPort Literacki Antonina Tosiek Jakub Pszoniak Ola Lewandowska-FerencCzterdziesty odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 29.
WięcejRozmowa Jakuba Skurtysa z Jakubem Pszoniakiem, towarzysząca premierze książki Karnister Jakuba Pszoniaka, wydanej w Biurze Literackim wydanej w Biurze Literackim 28 października 2024 roku.
Jakub Skurtys: Jakubie, rozmawiamy z okazji wydania Twojej trzeciej książki poetyckiej. Książka jest poważna i o ważnych sprawach, więc zacznę prowokacyjne od jej końca – „w przededniu jutra opłakuję wczoraj”. Jak blisko Ci obecnie do Adama Zagajewskiego, do jego „opiewam okaleczony świat”?
Jakub Pszoniak: Do Zagajewskiego jest mi chyba bliżej, niż bym sobie tego życzył. I czym bardziej sobie to uświadamiam, tym bardziej staram się od tej przerażającej prawdy uciec, a jednocześnie tym mocniej się z nią godzę. Z wiekiem się człowiek zagajewszczy, to naturalna kondycja organizmu. Rozdzieram się w tej kwestii jak bandaż, mówiąc samym Zagajewskim z tomu, którego tytuł – Oda do wielości – mógłby być też jakąś odpowiedzią na Twoje pytanie. Ale to Zagajewski z czasów, kiedy był młodszy ode mnie. Bo, chociaż wydaje się to niemożliwe, był taki czas. Rodziłem się mniej więcej wtedy, kiedy pisał ten wiersz – jedną z najpiękniejszych miłosnych miniatur: „Twój telefon przerwał mi pisanie listu do ciebie. Nie przeszkadzaj mi, gdy z tobą rozmawiam”. Sięgam po Zagajewskiego młodszego ode mnie częściej i z większą satysfakcją niż po Zagajewskiego ode mnie starszego. Niestety te proporcje się wraz z czasem zmieniają.
Ale Zagajewski też jest mi w jakiś sposób bliski z powodu swojej biografii, która jest w niektórych istotnych aspektach równoległa do losów mojej rodziny. A wiadomo, że poezja się z biografii rodzi. Lwów, Śląsk, wypędzenie, opozycja. Kompostuję w sobie te historie często w niezdrowy sposób. Oczywiście nie stawiam godnego głębokiego ukłonu życiorysu Zagajewskiego obok swojej, nudnawej i w miarę cieplarnianej biografii.
Największą różnicę widzę w tym, że ja, choć wolałbym opiewać, to raczej opłakuję, Myślę, że wynika to z jakiegoś mojego deficytu – może kiedyś uda mi się go nazwać.
Miało być prowokacyjnie, bo wydaje się, że mało który poeta o nieco bardziej lingwistycznym zacięciu chciałby być zestawiany w takim układzie, a tu jednak – nie dość że wybrnąłeś, to jeszcze z taką historią. No to skoro już z młodym Zagajewskim popłakaliśmy, to może w drugą stronę. Dawno, bo przy okazji Chyba na pewno – świat był ciut inny, ale jakby spojrzeć uważniej, to chyba nie aż tak – pisałem, że są tam wyraźne momenty, gdy „autor terminuje w szkole Konrada Góry” i znowu raczej tego wczesnego, żarliwego niż tego anegdotycznego z teraz. Czy z Twojej perspektywy miały miejsce jakieś wyzwoliny?
Poważna odpowiedź na ciekawą prowokację okazuje się czasem jeszcze bardziej od niej prowokacyjna! Ale Zagajewski bywał naprawdę wielkim poetą, niesprawiedliwe jest sprowadzanie go jedynie do figury z mema, choć niezaprzeczalnie drzemał w jego późniejszych wierszach, postawach i pozycji memiczny potencjał. Mnie w poezji często pociągają światy, które nie są moje, dykcje i tematy różne od moich. Od początku mojego pisania – a zacząłem pisać wiersze na tyle późno, że miałem już świadomość pewnych pułapek – dbałem o to, żeby mówić własnym głosem. Jeśli pojawiały się w moich wierszach jakieś podobieństwa do innych głosów, to wynikały one bardziej z pokrewieństwa temperamentów, wrażliwości i optyki niż z poetyckich fascynacji.
Żeby przejść przez wyzwoliny trzeba być wcześniej w jakimś cechu, a ja do żadnego nigdy nie należałem i nie miałem najmniejszej ochoty się zapisywać. Składanie podań o zwołanie komisji i staranie się o urzędnicze świadectwa mnie odpycha. Ale starałem się też nie terminować u samego siebie. Mówić swoim głosem, ale jednocześnie różnicować go. Stąd odrębny od dwóch poprzednio wydanych tomów, a pisany równolegle do nich Karnister.
Skoro wywołałeś tytuł – „karnister” to też karnista, kara, kolonia karna, i wszystkie elementy aparatu represji i cenzury, które wprowadzasz w swój tekst, snując opowieść w gruncie rzeczy o Rosji, o jej stanie umysłu, dopiero potem o linii frontu przebiegającej przez Ukrainę. Czemu Rosja zastąpiła Śląsk i jaka to jest Rosja? Czasem mam wrażenie, że to opowieść, z której wyłania się putinowski imperializm, a czasem, że to wciąż ZSRR Stalina.
Bo dzisiejsza Rosja to jest ZSRR z bólami fantomowymi, w którym na pochodach obok portretów Stalina nosi się portret cara i kropidło. Kontekst wojny, który stał się w sposób oczywisty dla wierszy najistotniejszy, pojawił się, gdy pierwsza wersja książki była gotowa. Właściwie cała pierwsza część tomu pochodzi w niezmienionej formie z tamtego, poprzedzającego pełnoskatową inwazję, czasu. Przerażający, imperialny cień Rosja rzucała na świat znacznie wcześniej. Pisałem o nim wówczas w kontekście tego, że putinowski model zaczął być traktowany w Europie wówczas – ku mojemu przerażeniu – jako atrakcyjna alternatywa dla demokracji. Nie chcę, żeby to brzmiało jak przypisywanie sobie jakieś kasandrycznej zdolności. Ten ulepiony z gówna golem z drutem kolczastym zastępującym kręgosłup nie stał się niespodziewanie agresywny w 2022 roku. Pytaniem było nie „czy” stanie się to, co się stało, tylko „kiedy”.
Pewnie na ten cień jestem szczególnie wyczulony przez to, od czego wyszliśmy. W moją rodzinną historię się ten cień nieusuwalne wżarł. Lwów, Śląsk, Sybir, listy pryskrypcyjne, ten pradziadek od chowania chleba pod poduszką, który wrócił i do końca życia łaził z brodą jak mnich i w sukmanach, żeby go za burżuja kto nie wziął i znów nie wywiózł. Ten drugi pradziadek od przestrzelonego płuca i medali, które babcia pokazywała mamie, mówiąc „tylko nie mów nikomu”, z tej dziwnej wojny, której w PRL-owskiej historiografii nie było, a teraz się okazało, że to nie płuco pradziadka zasłaniało Polskę tylko Matka Boska i jej płaszcz. Periodyzacja „za pierwszego Moskala – za Niemca – za drugiego Moskala”, te zamarznięte na saniach dzieci, o których się u mnie w domu opowiadało przez cztery pokolenia. Rosłem w tym i ten cień się też we mnie wżarł.
Największa różnica między ludźmi kresów i Ślązakami polega chyba na sposobie wskazywania rzeczy ważnych. Ci pierwsi o nich bez przerwy mówią, ci drudzy o nich milczą. Ja się urodziłem na styku tych dwóch światów i noszę w sobie niezdrowo te oba sprzeczne imperatywy.
Karnister to książka osobna – pisałem ją równolegle z moimi dwoma poprzednimi tomami. Inny był również sposób pracy nad nią. Rosja oczywiście nie zastąpiła w mojej wyobraźni Śląska – to po prostu książka o czymś innym niż poprzednie, choć niektóre wątki, oczywiście, się w nich zazębiają. Zarówno w debiucie, jak i drugiej książce też zresztą Śląsk nie był jedynym tematem.
Karnister to książka odrębna zarówno tematycznie, jak i formalnie. Jedyna, jaką napiszę być może taką metodą, jedyna skonstruowana w ten sposób. Nie chcę być autorem jednego, bezpiecznego tematu i języka, jednego, pisanego na nowo wiersza… Mogę Cię zapewnić, że kolejna książka będzie znów czymś zupełnie innym. I będę w niej również gadał i milczał o czymś bardzo ważnym, na przykład o sobie.
Na geopolitycznych prognozach się nie znam, pozostaję na poziomie audycji „Na dachu świata” i memów o Bartosiaku .Ale o tej metodzie musisz coś powiedzieć. Czym się różniła od Chyba na pewno i Lorem ipsum? Skoro rzeczy te były pisane równolegle, a tak sugeruje nawet dopisek odautorski, to czy jest jakiś impuls albo technika, które sprawiają, że te wiersze wylądowały właśnie w Karnistrze? Czy to raczej kwestia tematu?
Bismarck twierdził, że ludzie nie powinni widzieć, jak robi się kiełbasę, politykę i książki poetyckie. Ale zgoda – zdradzę ci to, tylko nikomu nie mów.
Karnister – w przeciwieństwie do moich poprzednich książek – nie jest zbiorem wierszy, tylko całością o założonych uprzednio ramach formalnych i tematycznych. Pisanie tej książki przypominało raczej pisanie prozy niż wierszy układanych w tom. Podział na poszczególne, z pozoru autonomiczne utwory był zresztą często wtórny wobec dłuższego tekstu. Wyodrębnienie z niego poszczególnych wierszy wynikało z gęstości języka. Odciążą całość bez konieczności upraszczania tekstu. Pisząc kolejne fragmenty, od razu wiedziałem, którym elementem książki będą. W przypadku Lorem ipsum i Chyba na pewno koncepcje tomu były wtórne wobec wierszy, tu było odwrotnie. To zupełnie inny sposób pracy nad książką – myślenie całością, a nie pojedynczym tekstem. Robota od początku oparta była na metodycznym i sukcesywnym przedzieraniu się przez rosyjsko- i ukraińskojęzyczne kanały informacyjne, stanowiące dla tomu materiał. Zaplanowana praca ze źródłami momentami przypominająca kwerendę. Wiele wykorzystanych – szczególnie w pierwszoosobowej formie – głosów to przepoczwarzone, przefiltrowane przez projektowaną na potrzeby tomu dykcję przechwycenia wyrwane z tych przestrzeni. Jeśli w poprzednich książkach wykorzystywałem cudze głosy, to miało to charakter bardzo spontaniczny – w tym przypadku była to zaplanowana i metodycznie prowadzona praca wedle z góry ustalonej strategii.
Czy w takim razie widzisz takie formy wiersza, które bardziej sprzyjają autoteliczności (np. te modlitewne) i reportażowi, podsłuchiwaniu języka (np. prozy poetyckiej)? Czy masz tak, że konkretna forma/układ jest w stanie dźwignąć inną specyfikę przekazu (np. „Gruz 200” ma obie te cechy)?
W książce nie ma jednego podmiotu, jednej bohaterki, więc i języki są odrębne, choć czasem na siebie nachodzą, kanibalizują się wzajemnie, zagłuszają. Zależało mi na tym, by zderzać głosy, uwypuklać ich pęknięcia, wynaturzenia, wprowadzać kakofoniczną warstwę tam, gdzie jest to niezbędne. Stąd regularna, rymowana fraza sąsiaduje z połamanymi wersami, proza poetycka wbija się klinem w wiersz, stąd zwichnięta gramatyka i połamane słowa, które zresztą często wyszabrowane przez wiersz zostały z rzeczywistości. Języki przebijające się wzajemnie przez siebie.
Z tych „wyszabrowanych języków”, po drodze tłumaczyłeś też utwory Kateryny Michalicyny, które wyszły w tomie Głosy w „czarnej” serii ukraińskiej. Czy to też jakoś oddziaływało na Twoją składnię lub tematykę?
Przez ostatnie dwa lata przełożyłem z ukraińskiego trzy książki – Głosy Kateryny Michalicyny, Oddychaj Oleny Stepanenko oraz Tryb Switłany Powalajewej. Praca nad tymi tłumaczeniami, spotkania i rozmowy ośmieliły mnie do tego, żeby napisać Karnister na nowo. Bez tego doświadczenia prawdopodobnie ta książka by nie powstała. Pierwotną wersję unieważniła historia, z nową nie miałbym śmiałości i siły się mierzyć. Ale i bezpośrednie ślady pracy z ukraińską poezją się w tomie odcisnęły. Jeden z wierszy na przykład nazywa się „bawełna”. To slangowe, ukraińskie określenie eksplozji – tumany kurzu wzbite podczas wybuchu przywodzą na myśl jej kwitnące kwiaty. Ale rzecz jest znacznie ciekawsza. Ukraińskie słowo ‘chłopok’ (хлопок), jeśli zaakcentuje się je na pierwszą sylabę, oznacza bawełnę. Jeśli zaakceptuje się na drugą – oznacza huk. Rosyjskie media na początku wojny, której nie nazywały wojną, donosiły o „słyszalnych hukach” zamiast o wybuchach. Jest to więc coś symbolicznego, przechwycenie słowa wrogiej propagandy, rozbrojenie go, małe zwycięstwo. Innym przykładem takiego śladu jest gra wielkością liter. Te nowe, nieformalne zasady ortograficzne, o których wzmiankuję tu bez podawania szczegółów, również zaczerpnąłem z ukraińskich wierszy, które przekładałem.
A sam „karnister” (z potencjalnym błędem, chociaż sami wiemy, jak jest w uzusie), który ogrywasz też w ostatnim wierszu? Ta oboczność „kanister”/„karnister” zaczyna pracować trochę tak, jakby na tym „r” zawisł świat. Kojarzy mi się to z szibboletem, z tym, co pisał o nim Derrida – słowo, które osądza i takie, które odróżnia wroga od przyjaciela, swojego od obcego. Kto od kogo oddziela kaRnister?
Często jest tak, że błąd przez swoją powszechność staje się oswojony i tak oczywisty, że prawidłowa forma wydaje się niewłaściwa. Dotyczy to również pozajęzykowych elementów rzeczywistości, również społecznej. Nie tyle więc oddziela, co wskazuje na to, co już jest oddzielone. Wróg się sam odróżnił.
A wiesz, że Japończycy nie są w stanie wypowiedzieć głoski „l” i zastępują ją głoską „r”? To „r” się potrafi wcisnąć tam, gdzie nie powinno, rozepchać, wypchnąć. Jeśli coś bezsprzecznie na „r” wisi, to na przykład wyraz „wypierdalać”. I właśnie wyraz „wróg”.
Wiem wiem, nie tylko nie są w stanie jej powiedzieć, ale też nie bardzo są w stanie usłyszeć różnice między nimi. Ale mam bardziej polski przykład: fałszywa sielanka Czechowicza „ze wsi”, gdzie „bura burza od boru/ i jak bór dudni piorun”. Dopiero teraz pomyślałem o tym aliteracyjnym, wybuchowym aspekcie naszego „r” (bo to jednak nasze, nie to francuskie, z rotacyzmem) – nadobecnego nawet jeśli przejdziemy po tytułach Twoich wierszy: „żerdź”, „horror vacui”, „udar”, „gra”, „orędzie”, „gruz 200”. Zastanawia mnie, tak czysto technicznie, czy pracowałeś nad tym aliteracyjnym aspektem, żeby „r” było w tym tomie duże i wyraźne, jak Perec w Zniknięciach nad nieobecnością „e”?
Tak, zdecydowanie. Choć powinienem się wyprzeć, bo miałem nadzieję, że to „r” będzie wwiercać się w sposób dotkliwy, ale jednocześnie będzie to na czytelnika działać poza świadomością. To celowy zabieg kotwiczący tekst w jego agresywnym dźwięku, ale też konotujący coś wykraczającego poza sferę samego brzmienia.
To w sferze artykulacji. A w tematach jednym z najczęściej powracających u Ciebie słów jest nakaz „mów” – dużo się mówi, że się mówi, mało słucha. Czy Twoja poezja mówi się bardziej niż się pisze? „Zabiera głos” czy „daje głos”?
Dobrze napisany wiersz to taki, który da się powiedzieć tak, by nie stracił. Ale mówienie poprzedzone jest pisaniem. Pisanie zaś zmienia się w napisanie, gdy wiersz można wypowiedzieć. Gdy litery i głoski, znaki i dźwięki stają się jednym. Ale w Karnistrze równie ważne, co powiedziane, bywa i to, co niepowiedziane, niewymówione. O tym jest na przykład „Zeznanie”, o tym również jest „Amen”. To prawdziwa historia o tym, że są słowa, których nie sposób wypowiedzieć, a cisza bywa przeszywająca głośna.
Do ciszy, mam nadzieję, jeszcze wrócimy, na razie zostańmy przy słowie. Ostatnio czytałem i redagowałem szkic Filipa Matwiejczuka o piratach, który wprowadził tam ciekawe pojęcie „słowo pirata” – jako czegoś lokującego się na styku legendy, blagi i faktu historycznego, jako coś, czemu chcemy zawierzyć, chociaż wiemy, nas wyprowadza w pole (albo na szerokie wody). Stąd pytanie, które zrodziło mi się już przy pierwsze lekturze Karnistra, zaraz na początku: ile waży słowo poety? I dlaczego Twoje jest takie ciężkie?
Jest też serial Słowo pacana – rosyjski serial o tym, że osią ichniej cywilizacji jest naga siła i przemoc. I to jedyny pewnik, jedyne spoiwo ruskiego świata, kultury, coś co strukturalizuje rzeczywistość. Jedyna logiczna i przewidywana kwestia. Bez niej świat – bo przecież świat to Rosja – traci swój fundament, rozsypuje się. Jest nieprzewidywalny – bez prymitywnej przemocy świat dopiero staje się niebezpieczny. Pachnie Dostojewskim, prawda?
Karnister jest ciężki, bo jest wypełniony po korek benzyną. W przypadku tej książki nie dało rady inaczej. Słowa ważą, bo waży to, o czym tom jest. Ważą, bo waży się los. Ważą w końcu, bo wciąż wierzę w to, że sztuka może mieć ciężar. I jak każda religia moja wiara w sztukę nie szuka potwierdzenia w empirii, a często jest na nią naiwnie ślepa.
Ale jednocześnie jest w książce, jak mi się wydaje, sporo groteski, czarnej, gęstej ironii, która nie banalizuje i nie spłyca, ale jednocześnie ten ciężar balansuje. Śmiech nie tylko jest sposobem ignorowania istotnych sprawdź, jak widzą to anty ironiści, ale też ich problematyzowania i definiowania, jest strategią oporu.
Muszę w takim razie zapytać o coś, co nazwałbym dwoma żywiołami Twojego pisania, przynajmniej w tym tomie: o ruch samozwrotny (autoteliczny), ten „język który mówi język”, „się mówi się”, i o ten przeciwny, ruch na zewnątrz, ku światu – jakby reportażowe pragnienie świadczenia o tym, co bieżące. Czy to się da pogodzić w wierszu? A może właśnie o to niepogodzenie, pęknięcie między jednym a drugim by chodziło?
Język zwrócony w stronę samego siebie, wiersz odbijający się w sobie samym w książce jest snem, który szybko obraca się w koszmar. Sen pęka pod naporem rzeczywistości, spomiędzy rys wylewa się to, co najczarniejsze. To punkt wyjścia dla całości, która pomyślana jest jako przetrącony, rozbity, oniryczny poemat. Choć z formalnego punktu widzenia to oczywiście zbiór wierszy. Pisałem tę książkę pięć lat. Właściwie napisałem ją dwa razy. Pierwszy raz napisałem ją na przełomie 2019 i 2020 roku. Punktem wyjścia było lato 2019. Dziś wydaje się to zupełnie nierealne, ale wówczas na ulice Moskwy wyszli ludzie. Niektórzy nieśli transparenty, niektórzy pałki. Ci drudzy ubrani byli w mundury. To były największe protesty od czasu demonstracji na Placu Błotnym w 2011. Bardzo mnie to zainteresowało, chciałem zobaczyć jak mówią o tych wydarzeniach sami ich uczestnicy. Język łamanego oporu. To był punkt wyjścia książki. Bo największa też szybko okazała się skala represji i brutalności władzy wobec protestujących.
Pamiętam to doskonale, i nadzieje publicystów, że Rosja się zdemokratyzuje, że wybierze prozachodni kurs, nie wiem, przestanie fantazjować o wielkości i pogodzi się ze swoim nowym miejscem na mapie świata. I że to wydarzy się oddolnie…
Oczywiście demonstracje nie były sprzeciwem wobec rosyjskiego imperializmu – koncentrowały się na korupcji i dewastowaniu prawa i demokracji. Tymczasem nowy-stary prezydent, który na przemian osobiście wyławiał z dna mórz antyczne wazy, wskazywał czaplom tory lotu i atakował sąsiednie kraje bronią dostępną w każdym sklepie z bronią, w wolnych chwilach zarażał swoim ponurym czarem kolejnych europejskich decydentów. Ślepym nostalgikom za nigdy nieziszczoną, komunistyczną utopią pokazywał Rosję jako spadkobiercę tej tradycji, przeciwstawiając ją agresywnemu Zachodowi. Liberalnym elitom pokazywał się jako ktoś, z kim można zrobić „czysto prywatno-biznesowy projekt’”. Konserwatystom przedstawiał się zaś jako zagrożona ostoja chrześcijańskiej kultury, obrońca tradycji w dekadenckim świecie, ostatni bastion przed antychrystem ubranym w tęczową koszulkę. Chciałem uchwycić ten samobójczy mechanizm. Fascynację podobnej tej, którą dzielili w latach trzydziestych poprzedniego wieku ONR-owcy opisywani w „Kronikach Tygodniowych” przez Słonimskiego. Nie udałoby się to bez głębszego wejścia w świat rosyjskojęzycznej informacji – zarówno tej przeciwnej władzy, jak i tej propagandowej. Echa tego – jak mówisz – reportażowego pragnienia – są w Karnistrze wyraźne. Nie tylko w sferze faktów, rekonstrukcji sposobu myślenia, ale i samego języka, który jest w nim tak samo istotny, jak sama treść. Jak mówiłem przed momentem – o książce od początku myślałem jak o poemacie. Surrealnym, delirycznym, złamanym poemacie. Fantasmagorycznej opowieści uspójnionej odrębną dykcją. Książka była gotowa, jej obszerne fragmenty ukazały się w jednodniówce, która wydana została w pierwszym miesiącu pandemii, w 2020 czytałem je podczas festiwalu w Chorzowie, rok później na Ars Cameralis, na którym rozmawialiśmy. A potem przyszedł 2022 rok, luty. Dziś trwająca od dwóch i pół roku pełnoskalowa wojna, która nie tylko jest dramatem milionów ludzi, ale i egzystencjalnym zagrożeniem dla naszej części świata, zaczyna powszednieć i stawać się męczącym tłem. Dlatego napisałem tę książkę po raz drugi.
Karnister jest nie tylko przefiltrowaną przez język poetycki kroniką kluczowych również dla nas wydarzeń, których szczegóły – jestem tego pewien – niedługo zaczną się zacierać. Niektóre zresztą już są ledwo pamiętane. Jest też próbą zrozumienia mechanizmów, które do tych wydarzeń pchają i rodzajem przestrogi – choć wiem, że poezja jest niemal niesłyszalna – przed tym, jak łatwo je przeoczyć. Osią książki jest rekonstrukcja imperialnej mentalności i idącego w ślad za nią wywołującego kolejne wojny mechanizmu opartego na kłamstwie i manipulacji. Do tego – myślę – dyskursywny język bywa niewystarczający – potrzebna jest również poezja, powieść, teatr.
Powiedziałem, że wrócimy jeszcze do ciszy i milczenia, więc może teraz, na koniec. Ostatnia część książki – cztery – четыре – jest pusta. Nie będę pytał, dlaczego. Zapytam: na co czeka ta pustka?
Na odpowiedź na pytanie, co wypływa z pęknięć na nocnym niebie.
Urodzony w 1983 r. w Bytomiu. Poeta i grafik, autor książek poetyckich Chyba na pewno (Biuro Literackie 2019), za którą otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką Silesius, Lorem ipsum (Biuro Literackie 2022) oraz Karnister (Biuro Literackie 2024). Tłumacz tomów Głosy Kateriny Michalicyny (Pogranicze 2022), Oddychaj Oleny Stepanenko (Pogranicze 2023) oraz Tryb Switłany Powalajewej (Pogranicze 2024), autor wyboru wierszy Mirona Białoszewskiego Z dnia robię noc (Biuro Literackie 2022).
Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).