wywiady / o książce

John Lennon ścichapęk

Adam Poprawa

Filip Łobodziński

Rozmowa Adama Poprawy z Filipem Łobodzińskim, towarzysząca wydaniu książki Johna Lennona Przestworzone rzeczy, w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego, którą ukazała się w Biurze Literackim 30 listopada 2020 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Adam Popra­wa: W latach sie­dem­dzie­sią­tych, kie­dy wia­do­mo­ści o Beatle­sach – docie­ra­ją­ce do ich pol­skich entu­zja­stów – cią­gle jesz­cze były przy­pad­ko­we i trud­no było je spraw­dzić, ktoś opo­wie­dział w radiu taką oto histo­rię. Otóż Len­non, usły­szaw­szy o podo­bień­stwie swo­ich ksią­żek do Joyce’a, sam posta­no­wił zoba­czyć, czy jest coś na rze­czy. I miał powie­dzieć: „Prze­czy­ta­łem trzy­dzie­ści stron Ulis­se­sa, nic nie zro­zu­mia­łem, stra­ci­łem pół dnia, ale zna­la­złem tatu­sia”. Oczy­wi­ście, to apo­kryf, choć prze­ka­za­ny przez redak­to­ra pew­nie z dobrą wia­rą. Dziś wie­my wię­cej. Auto­rzy Anto­lo­gii z frag­men­tów wypo­wie­dzi Len­no­na z róż­nych lat poskła­da­li wca­le zgrab­ny i prze­ko­nu­ją­cy auto­ko­men­tarz. Beatles przy­zna­je się zatem do Lewi­sa Car­rol­la, ale z dodat­kiem saty­ry­ka, twór­cy komik­sów, meda­lie­ra, rzeź­bia­rza i ilu­stra­to­ra Ronal­da Searle’a. Podo­bieństw z Joyce’em – tyle że cho­dzi o Fin­ne­gans Wake ‒ nie wyklu­cza, choć z zastrze­że­nia­mi. Wymie­nia też, jako pomoc­ni­ka przy pisa­niu dru­giej książ­ki, John­nie­go Wal­ke­ra. Poza tym się­gnął do dzieł o Edwar­dzie Learze oraz Geof­freyu Chau­ce­rze – po to, by zro­zu­mieć, o czym piszą recen­zen­ci jego, Len­no­na, ksią­żek. Pyta­nie było­by dubel­to­we. Jak pan sądzi: czy Len­non nie był jed­nak bar­dziej oczy­ta­ny, niż sam opo­wia­da? Przede wszyst­kim zaś: jak pan go widzi w tra­dy­cji lite­ra­tu­ry angiel­skiej, nie tyl­ko tej pur­non­sen­so­wej? Na ile Len­non jest kon­ty­nu­ato­rem, na ile inno­wa­cyj­nym ory­gi­na­łem?

Filip Łobo­dziń­ski: Dorzu­cił­bym do tej gale­rii patro­nów-żyran­tów jesz­cze Hilaire’a Bel­lo­ca, Ame­ry­ka­ni­na Ogde­na Nasha, T.S. Elio­ta i rysow­ni­ków W. Heatha Robin­so­na i Jame­sa Thur­be­ra – bo nie zapo­mi­naj­my o gro­te­sko­wych rysun­kach, któ­ry­mi Len­non zapeł­niał nie­któ­re stro­ny swo­ich dwóch pierw­szych ksią­że­czek. Rysun­ki póź­niej­sze, od 1967 roku, są wier­ne innej kre­sce, bar­dziej dyna­micz­nej, i to już jest czy­sty Len­non. Wra­ca­jąc do tek­stu – mam wra­że­nie (bo bada­czem nie jestem), że już w począt­kach Beatle­sów musiał być swo­istym eru­dy­tą, nie molem biblio­tecz­nym, ale jed­nak bar­dzo wraż­li­wym na pew­ne impul­sy lite­rac­kie mło­dzień­cem. Roz­po­zna­wał tony, któ­re szcze­gól­nie sobie upodo­bał – absurd, non­sens, maka­bra – ale gdy sam sia­dał do pisa­nia, wzbo­ga­cał je o wła­sne ali­kwo­ty. A te wła­sne ali­kwo­ty to rze­czy jak naj­bar­dziej real­ne. Mamy w jego tek­stach sil­ne echa sytu­acji poli­tycz­no-spo­łecz­nej w Anglii, póź­niej tak­że w Ame­ry­ce, mamy też łatwo czy­tel­ne roz­ra­chun­ki z wła­sną chy­bo­tli­wą sytu­acją rodzin­ną. Pierw­sze dwie książ­ki Len­no­na to czas, kie­dy jesz­cze nie był gotów mie­rzyć się z wcze­sną utra­tą mat­ki, ale nie­obec­ny ojciec jest tu obec­ny w tle kil­ku tek­stów – i jest to obec­ność nie­faj­na. Len­non jest zatem kon­ty­nu­ato­rem, ale też ory­gi­na­łem – przed nim non­sens nie miał takie­go zaha­cze­nia w rze­czy­wi­sto­ści, przed nim też nie miał chu­li­gań­skie­go szny­tu. Nie­któ­re tek­sty Len­no­na nie są bowiem „sztu­bac­kie”, jak lubią upu­piać men­to­rzy, ale wła­śnie po sowi­zdrzal­sku roz­ra­biac­kie.

À pro­pos sztu­bac­twa. Richard Ell­mann rela­cjo­nu­je pewien epi­zod z życia Joyce’a, któ­ry miał wte­dy dwa­dzie­ścia jeden lat, tak więc zgod­nie z ówcze­sny­mi stan­dar­da­mi raczej nie był już mło­dzie­niasz­kiem. Przy­da się dłuż­szy cytat. „Uczest­ni­czył [Joy­ce] rów­nież w żar­to­bli­wych wybo­rach nowe­go papie­ża na miej­sce Leona XIII (któ­ry zmarł w 1903 roku). Naj­bar­dziej praw­do­po­dob­nym kan­dy­da­tem był w tym cza­sie kar­dy­nał Ram­pol­la. Joy­ce grał na począt­ku rolę urzęd­ni­ka kon­kla­we; radził wcho­dzą­cym kolej­no kar­dy­na­łom: »Jak nie umie­cie pisać, postaw­cie łaska­wie krzy­żyk«. Po obli­cze­niu gło­sów oświad­czył: »Ram­pol­la – nic« i jego przy­ja­cie­le jesz­cze przez sze­reg lat powta­rza­li to powie­dze­nie. Joy­ce wygrał wybo­ry, prze­ku­piw­szy kar­dy­na­łów, żeby na nie­go gło­so­wa­li. Kie­dy go popro­szo­no o bło­go­sła­wień­stwo, wymó­wił się twier­dząc, że zosta­wił je w waliz­ce. Powyż­sze zda­rze­nia zdra­dza­ją owo upodo­ba­nie do szcze­niac­kiej bła­ze­na­dy, któ­re­go Joy­ce nigdy się nie wyrzekł”. Tłu­macz­ka Ewa Kra­siń­ska doci­snę­ła, mówiąc o „szcze­niac­kiej bła­ze­na­dzie”, w ory­gi­na­le jest „cal­low foole­ry”. W każ­dym razie waż­ne są nie inwek­ty­wy – że coś niby jest szcze­niac­kie czy sztu­bac­kie – lecz ich adre­sa­ci. Czy bez takich upodo­bań Joy­ce zaczął­by Ulis­se­sa od wiel­kiej, olśnie­wa­ją­cej sce­ny paro­dii mszy? Ma pan rację przy­wo­łu­jąc ‒ odno­śnie do Len­no­na – tra­dy­cję sowi­zdrzal­ską. Dodać też war­to wca­le istot­ną w euro­pej­skiej kul­tu­rze tra­dy­cję bła­zeń­stwa. Pamię­ta pan pierw­szą ofi­cjal­ną pły­tę z nagra­nia­mi Beatle­sów dla BBC? Na pierw­szej ścież­ce po kolei się przed­sta­wia­ją i mówią o swo­ich instru­men­tach. Koń­czy – po Har­ri­so­nie – Len­non: „Też gram na gita­rze, a cza­sa­mi gram głup­ka”. A sko­ro angiel­ski rze­czow­nik „fool” ozna­cza i głup­ka, i (histo­rycz­ne­go) bła­zna, bez prze­sa­dy może­my uznać, iż Len­non sko­rzy­stał z oka­zji, by się przed­sta­wić: „bywam bła­znem”.

„Some­ti­mes I play the fool”, oczy­wi­ście, że pamię­tam, bo nawet nie­daw­no słu­cha­łem. Mamy tu pewien kło­pot słow­ni­ko­wo-emo­cjo­nal­ny, bo sło­wo „bła­ze­na­da” ma wydźwięk lek­ko pejo­ra­tyw­ny, pod­czas gdy „bła­zen” nie­ko­niecz­nie – i tego bym się trzy­mał. „Bła­zen”, czy­li ktoś, kto niby roz­śmie­sza, ale tak napraw­dę dema­sku­je nasze przy­wa­ry, sła­bo­ści, nie­do­stat­ki. Kpi­na, iro­nia i auto­iro­nia to przy­mio­ty wła­ści­wie chy­ba imma­nent­ne dla kul­tu­ry angiel­skiej – a tak­że dla bli­skiej mi życio­ry­so­wo hisz­pań­skiej, zwłasz­cza tej śre­dnio­wiecz­nej i Zło­te­go Wie­ku. Może z tego powi­no­wac­twa wziął się A Spa­niard in the Works, czy­li w mojej wer­sji Hisz­pań­skie oko konia tłu­cze? Oczy­wi­ście angiel­skie chu­li­gań­stwo lite­rac­kie jest inne niż hisz­pań­skie, ale łączy je ta ocho­ta, by prze­kłuć balon, wcho­dząc na salo­ny w czap­ce z dzwo­necz­ka­mi, rozej­rzeć się po sto­łach zasta­wio­nych homa­ra­mi oraz pular­da­mi, i zapy­tać, czy jest chleb z dże­mem. Skądś pamię­tam, że na jakimś wyfra­czo­nym przy­ję­ciu Len­non wła­śnie takie pyta­nie posta­wił. Żału­ję, że pol­ska lite­ra­tu­ra jest o tyle uboż­sza w takich – że uży­ję sło­wa naszych dziad­ków – fran­tów. Oczy­wi­ście, nie cała książ­ka jest takim balo­no­kłu­ciem, są tam szar­że w róż­ne inne stro­ny, zwłasz­cza w ostat­niej, pisa­nej już w latach sie­dem­dzie­sią­tych czę­ści, ale każ­de wytrą­ce­nie z ruty­ny powin­no dzia­łać ożyw­czo na umy­sły.

Tak, też sły­sza­łem tę histo­rię z dże­mem lub gdzieś o niej czy­ta­łem. Tyle że – i to by potwier­dza­ło bła­zeń­skie bra­ki kul­tu­ry pol­skiej – ten, kto ją opo­wia­dał, posta­rał się o serio­zny kon­tekst. Mia­no­wi­cie Len­non miał na owym wystaw­nym przy­ję­ciu popro­sić o chleb z dże­mem, żeby przy­po­mnieć w ten spo­sób o swo­im robot­ni­czym pocho­dze­niu… Nim przej­dzie­my do ksią­żek Len­no­na, chciał­bym pana zapy­tać o ogól­niej­szą, hmm, zasa­dę prze­kła­da­nia. Przed panem dwa tomy Len­no­na prze­tłu­ma­czył Robert Stil­ler, o któ­rym też jesz­cze naj­pew­niej parę zdań powie­my. Czy zało­żył pan prze­kład pole­micz­ny? Czy w trak­cie pra­cy porów­ny­wał pan swo­je roz­wią­za­nia ze Stil­le­row­ski­mi? Czy, prze­ciw­nie, zało­żył pan, że ten prze­kład nic a nic pana nie obcho­dzi?

Ja już zna­łem prze­kład mistrza Stil­le­ra – a ści­ślej, spo­lsz­cze­nie – więc o „nic-nie-obcho­dze­niu” nie mogło być mowy. Mój prze­kład z koniecz­no­ści więc musiał być pole­micz­ny lub też uzu­peł­nia­ją­cy, bo sza­nu­jąc pra­cę Stil­le­ra, pra­gną­łem, by moja pra­ca nie była kosme­tycz­ną popraw­ką, a wej­ściem w sed­no, odmien­nym oświe­tle­niem tek­stu ory­gi­na­łu. Są u Stil­le­ra kon­cep­ty, któ­re obez­wład­nia­ją pomy­sło­wo­ścią, są też takie, z któ­ry­mi fun­da­men­tal­nie się nie zga­dzam, ale to dla­te­go, że – jak podej­rze­wam – Stil­ler miał na celu co inne­go niż ja. On był zaja­dłym, zażar­tym, roz­pa­lo­nym publi­cy­stą tak­że jako tłu­macz, więc jego prze­kład miał funk­cję rów­nież dia­try­by czy ostre­go felie­to­nu na tema­ty wów­czas go zaj­mu­ją­ce. Ja chcia­łem stwo­rzyć coś, co będzie uwol­nio­ne od cza­su powsta­wa­nia (co rzad­ko się uda­je). To, co szcze­gól­nie mi prze­szka­dza­ło u Stil­le­ra, to nader czę­ste nawią­zy­wa­nie do pol­skich realiów poli­tycz­no-spo­łecz­nych pierw­szej poło­wy lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Wie­le z nazwisk, nazw i pro­ble­mów, do któ­rych alu­zje robi Stil­ler, dziś jest nie­czy­tel­nych. Chcia­łem po pro­stu napi­sać po pol­sku taką książ­kę, któ­rą Len­non mógł­by napi­sać, gdy­by świet­nie znał pol­sz­czy­znę – ale nadal był Angli­kiem.

Może od razu deta­licz­ny przy­kład? U Len­no­na: „Why were Pre­ve­lant ze Gau­te, unt Docker Ade­no­id get­ting so frien­dly?”. Co Stil­ler oddał tak: „Dla­cze­go Pre­ce­dens de Kohl i Smu­tas Poli­po­nos tak się zaprzy­jaź­ni­li?”. Ówcze­sna aktu­ali­za­cja (już czuć oksy­mo­ron i trans­la­tor­skie ryzy­ko), cho­dzi­ło o kanc­le­rza Koh­la i pre­mie­ra Mazo­wiec­kie­go, kon­kret­nie o ich­ni znak poko­ju pod­czas mszy w Krzy­żo­wej. U pana nato­miast, tak jak w ory­gi­na­le, ukry­wa­ją się de Gaul­le i Ade­nau­er: „Dla­cze­go to Pra­wi­dent dźwi Gol i doker Adyn­dau­er tak się zaprzy­jaź­ni­li?”. W tym wypad­ku więc, owszem, uwol­nił pan tekst prze­kła­du od cza­su powsta­nia tłu­ma­cze­nia, ale uho­no­ro­wał czas powsta­nia ory­gi­na­łu, i nie jest to wyjąt­ko­we miej­sce w pana książ­ce. Jeśli moż­na, szko­da mi tyl­ko olśnie­wa­ją­ce­go niby­nie­miec­kie­go spój­ni­ka uży­te­go przez Len­no­na, „unt”. Rów­nież dla­te­go, że Len­non a Niem­cy to osob­ny temat… Nie chciał pan tego „unt” zosta­wić?

I tu wła­śnie mamy pro­blem, któ­re­go się oba­wia­łem i któ­ry sta­wia pyta­nie o sens pyta­nia – przy prze­kła­dzie dys­po­no­wa­łem nie­wy­raź­ną kopią ska­nu wyda­nia z 1964 roku i w nie­któ­rych miej­scach były ubyt­ki, plam­ki, zatar­cia. I – jak widzę – tu aku­rat doszło do zatar­cia, któ­re zin­ter­pre­to­wa­łem jako plam­kę skry­wa­ją­cą sło­wo „and”. A tu taka kon­fu­zja. Moż­na by tu uciec w bok, mówiąc tak: nagro­ma­dze­nie wyna­tu­rzeń prze­kra­cza w tych tek­stach wszel­kie dopusz­czal­ne w dobrym towa­rzy­stwie gra­ni­ce, chcia­łem więc przy­naj­mniej oca­lić spój­ni­ki, by czy­tel­ni­cy orien­to­wa­li się, że to spój­nik, a nie kolej­ny ele­ment cią­gu dziw­nych słów, któ­re ktoś gotów był­by odczy­tać na przy­kład jako pseu­do­ła­ciń­ski cza­sow­nik „dźwi­go­lunt”.

A to mnie pan zasko­czył tą kopią ska­nu! To cokol­wiek szew­ski stan, taki bez­obuw­ny… Ale kil­ka­na­ście lat temu Tymon Tymań­ski powie­dział mi, że nie ma żad­nej pły­ty Miło­ści. Zde­rza się. Wra­ca­jąc zaś do prze­kła­du, prze­kła­dów, i tym razem ogól­niej. Zgo­da, Na wła­sne kopy­to – bo tak nie­bosz­czyk Stil­ler nazwał swo­ją wer­sję wyda­nych łącz­nie dwóch Len­no­now­skich ksią­żek – jest przed­się­wzię­ciem impo­nu­ją­cym. Tyle że był Robert Stil­ler, by tak rzec, oso­bą o wie­lo­kie­run­ko­wej nadak­tyw­no­ści. Ory­gi­nal­ność sta­no­wi­ła przy tym nie tyle jego cechę, ile pierw­szą zasa­dę. Dawa­ło to efek­ty istot­ne i poży­tecz­ne (apo­lo­gia Wie­cha jako po pro­stu dobre­go pisa­rza), lecz tak­że intry­gu­ją­co wąt­pli­we (pod­nie­sie­nie ran­gi pisar­stwa Iana Flem­min­ga), a cza­sem nie­wąt­pli­we pudła (wska­za­nie na pre­zy­den­ta Kwa­śniew­skie­go jako oso­by posłu­gu­ją­cej się pięk­ną pol­sz­czy­zną). I cały ten roz­mach widocz­ny jest rów­nież w Len­no­nie Stil­le­ra. Obie pol­skie wer­sje dzie­li wiel­ka róż­ni­ca. Pomi­jam sko­men­to­wa­ną już przez pana stra­te­gię adap­ta­cyj­ną, nie wcho­dzę w szcze­gó­ły i pew­nie wyja­skra­wiam. Stil­ler spo­lsz­cza Beatle­sa tak, że ten zagęsz­czo­ny język zbyt moc­no zwra­ca na sie­bie uwa­gę, bywa, że prze­sła­nia świat przed­sta­wio­ny. Pro­za Lennona/Stillera tra­ci cza­sa­mi na płyn­no­ści. Owszem, Len­non pisał efek­tow­nie, że ho, ho! Ale Stil­ler doci­ska nie­kie­dy te efek­ty do efek­ciar­stwa. Pań­skie­go zaś Len­no­na lepiej się czy­ta, tak­że wła­śnie płyn­niej. Jasne, nie trze­ba wysił­ku, żeby zauwa­żyć, co Len­non i pan wyra­bia­cie z języ­kiem, nie­mniej – może to para­dok­sal­nie zabrzmi – osią­gnął pan, wypra­co­wał efekt swe­go rodza­ju natu­ral­no­ści. W Prze­stwo­rzo­nych rze­czachLen­non to taki tro­chę ści­cha­pęk: nie popi­su­je się nie­ustan­nie jak u Stil­le­ra, mówi nato­miast niby nor­mal­nie, en pas­sant to i owo prze­krę­ca – aż czy­tel­nik orien­tu­je się, że już jest razem z Lennonem/Łobodzińskim po dru­giej stro­nie języ­ka.

Jak pan sły­szy, zacu­ka­łem się dłuż­szą chwi­lę, bo, po pierw­sze, zawsze mnie onie­śmie­la, kie­dy ktoś mnie chwa­li, choć mam też jakieś prze­ko­na­nie o wła­snej war­to­ści jako tłu­ma­cza, a po dru­gie, bo nie dosły­sza­łem z kolei pyta­nia. Ale to chy­ba nie jest typo­wy wywiad, raczej roz­mo­wa dwóch wiel­bi­cie­li sło­wa jako mate­rii pla­stycz­nej. Nie chciał­bym jakoś szcze­gól­nie odno­sić się tu do pra­cy Stil­le­ra. Jak wspo­mnia­łem wyżej, znam ją i dzia­ła­łem w kontrze do jego kon­cep­cji, ale zara­zem muszę pochy­lić czo­ło przed jego fan­ta­zją i w ogó­le pomy­słem (jeśli on sam na to wpadł) lub przy­zwo­le­niem (jeśli go na to namó­wio­no), by się za te wcze­sne dwa Len­no­ny zabrać. Stil­ler miał w sobie spo­ro chu­li­ga­na lite­rac­kie­go, to widać też w jego arty­ku­łach pole­micz­nych z „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie” czy z felie­to­nów. Chu­li­ga­na w pozy­tyw­nym brzmie­niu. Ale doty­ka pan tu znacz­nie głęb­szej spra­wy, czy­li stra­te­gii tłu­mac­kiej. Kie­dyś mia­łem na ten temat krót­ką dys­ku­sję z moim ser­decz­nym i zna­ko­mi­tym kole­gą Danie­lem Wyszo­grodz­kim. Spo­ty­ka­my się trans­la­tor­sko na paru polach, łączy nas miłość do Boba Dyla­na, Daniel ma na kon­cie świet­ne prze­kła­dy Leonar­da Cohe­na. Otóż oby­dwaj zgo­dzi­li­śmy się, że Daniel to typ tłu­ma­cza, któ­ry się cho­wa za twór­cą ory­gi­na­łu, ja zaś jestem tłu­ma­czem ofen­syw­nym, któ­ry nie­ja­ko two­rzy auto­ra na nowo po swo­je­mu. To zda­wa­ło­by się suge­ro­wać, że jest mi bli­sko do Stil­le­ra. I na tym wła­śnie pole­ga ta nie­sa­mo­wi­ta alche­mia prze­kła­du: gdy­by ktoś pod­dał nasze tek­sty suro­wej ana­li­zie, wyszło­by pew­nie, że jest mi rów­nie dale­ko do Stil­le­ra, jak do Wyszo­grodz­kie­go. W tym sen­sie, że Stil­ler nie­ja­ko usu­wa auto­ra i wsta­wia sie­bie, Daniel pod­su­wa auto­ro­wi z cie­nia kar­tecz­ki z pol­skim tek­stem, a ja dopa­so­wu­ję auto­ro­wi nowy strój. To oczy­wi­ście gene­ra­li­za­cje, bar­dzo ryzy­kow­ne, zwa­żyw­szy, że każ­dy prze­kład to jest osob­ny świat, osob­ne napię­cia, osob­na histo­ria. Moja pra­ca zawsze pole­ga na tym, by słu­chać auto­rów, sta­ra­jąc się wyobra­zić sobie, jakim tonem, jakim gło­sem, jakim sty­lem mówi­li­by, gdy­by umie­li w pol­ski – ale wciąż pozo­sta­jąc sobą, czy­li tymi ludź­mi, któ­rych ukształ­to­wa­ły ich wła­sne, obco­ję­zycz­ne eko­sys­te­my. Nie­mniej podej­rze­wam, że gdy­by ktoś wziął na tapet całą ster­tę róż­nych nie­pod­pi­sa­nych prze­kła­dów i osob­no listę ich tłu­ma­czy, to mógł­by z dużym praw­do­po­do­bień­stwem wska­zać, któ­re są moje. Nie­daw­no pro­du­cent pol­skich wer­sji fil­mów ani­mo­wa­nych przy­słał mi tekst jed­nej pio­sen­ki z kla­sycz­nej pro­duk­cji 101 dal­ma­tyń­czy­ków z pyta­niem, czy to moje, bo w archi­wach było nie­pod­pi­sa­ne, a prze­kład liczy sobie co naj­mniej 25 lat. Ja 25 lat temu już tłu­ma­czy­łem pio­sen­ki fil­mo­we, więc teo­re­tycz­nie mógł­by to być mój. Ja za grosz nie pamię­ta­łem, czy to robi­łem, bo nie pro­wa­dzi­łem wów­czas zapi­sków, a rzecz doty­czy­ła fil­mu, któ­ry miał mnó­stwo wer­sji i roz­pa­ję­czeń – była wer­sja kla­sycz­na, kla­sycz­na reani­mo­wa­na, wer­sja aktor­ska, 101 dal­ma­tyń­czy­ków 2 i 102 dal­ma­tyń­czy­ki, razem pięć. Zwa­rio­wać moż­na. Ale wystar­czy­ło jed­no spoj­rze­nie, bym był pewien, że pol­ska wer­sja, któ­rą mi prze­sła­no, jest bar­dzo faj­na – i nie jest moja. Jakoś nie odna­la­złem sie­bie w tym tek­ście. Czy­li styl prze­kła­du też ist­nie­je.

Jasne, że ist­nie­je. Zło­śliw­cy powia­da­li, że Barań­czak tłu­ma­czy Szek­spi­ra, Cum­ming­sa, Dic­kin­son, Donne’a, Lar­ki­na i wszyst­kich innych na jed­no kopy­to. To oczy­wi­ście nie­praw­da, acz­kol­wiek wyra­zi­sty styl Barań­cza­ka w jego prze­kła­dach jest widocz­ny. Wła­śnie on zresz­tą w gło­śnych i żywo komen­to­wa­nych tek­stach trans­la­to­lo­gicz­nych wal­nie się przy­czy­nił nie tyl­ko do doce­nie­nia tłu­ma­cza, ale i trak­to­wa­nia go jako auto­ra peł­no­gęb­ne­go. Dzi­siaj moc­no się o to upo­mi­na Jerzy Jar­nie­wicz. Tłu­ma­cze­nie – dobre tłu­ma­cze­nie – spro­wa­dza się do napi­sa­nia danej książ­ki w języ­ku doce­lo­wym, jak go okre­śla­ją prze­kła­do­znaw­cy. Dla­te­go powie­dzia­łem wcze­śniej o pana książ­ce. No a w przy­pad­ku Len­no­na pisa­nie po pol­sku nie może nie być jesz­cze inten­syw­niej­sze, te tomy wyma­ga­ją od autora/tłumacza jesz­cze wię­cej inwen­cji. Trzy przy­kła­dy à pro­pos. Len­non: „Things like this were get­ting Vic­tor down, if not lower”. U pana: „Przez takie histo­rie Vic­tor upa­dał na duchu, a nawet wywra­cał się na nim jak dłu­gi”. Dopi­sał pan tro­chę Len­no­no­wi, choć moż­na było na przy­kład, że te histo­rie cią­gnę­ły Vic­to­ra w dół, a nawet niżej. Bynaj­mniej nie pro­te­stu­ję, bo pana wer­sja jest zabaw­na, prze­ko­nu­ją­ca, tyl­ko pytam: dla­cze­go to zda­nie pan roz­bu­do­wał? Numer dru­gi, w ory­gi­na­le: „They were over­joy­ced, and gra­pe­nut abun and bey­ond the call of duty”. Pan zaś: „Ze zdra­do­ści i dźwięcz­no­ści ska­ka­li wprost jak małe joy­siąt­ka, sta­now­czo poza zakres obo­wiąz­ków”. Ślicz­ne te joy­siąt­ka – jak się domy­ślam, szło, tak jak i w „over­joy­ced”, o ukłon pod adre­sem auto­ra Fin­ne­gans Wake? I wresz­cie „Ah for­gi­ve you in de name of Fat­ty Wal­ler de gre­at savio­us of ma people”. Tym­cza­sem u pana „Ja wyba­czać ci w imię Ojca Goriot, wiel­kie­go zaba­wi­cie­la mego ludu”. Nie powiem, jako miło­śnik Bal­za­ca ucie­szy­łem się z tej alu­zji, nie­mniej, skąd on się u pana wziął, sko­ro u Len­no­na cho­dzi­ło o Fat­sa Wal­le­ra? Zazwy­czaj – i dobrze – oca­la pan ory­gi­nal­ne per­so­na­lia.

Cza­sem jest tak, że się nie mogę oprzeć – i kie­dy uło­ży mi się jakaś fra­za, któ­rą uwa­żam za zręcz­ną, to już żal mi z niej rezy­gno­wać. Stąd ten roz­bu­do­wa­ny Vic­tor. Zresz­tą nie wiem, czy napi­sał­bym fra­zę „histo­rie cią­gnę­ły Vic­to­ra w dół”, jakoś mi nie brzmi. Ot, takie moje fumy. „Joy­siąt­ka” też wsko­czy­ły nagle same, zda­nie obu­do­wa­łem wokół nich, a że Joyce’a Len­non czy­tał (choć­by z dosko­ku), nie mamy oby­dwaj wąt­pli­wo­ści. Swo­ją dro­gą – kogo nasi muzy­cy mogli­by czy­tać, by dać się tak usy­no­wić? Wit­ka­ce­go? Schul­za? Leśmia­na? Z Fat­sem Wal­le­rem żało­wa­łem tro­chę jego same­go, ale uzna­łem, że waż­niej­szy jest tu Ojciec („In the name of Father” prze­szedł w „In de name of Fat­ty”, skąd doszło sko­ja­rze­nie z Wal­le­rem. Dla­te­go ja też „szu­ka­łem ojca”, któ­re­go mógł­bym tu posta­wić w trud­nej sytu­acji. Dla­te­go „Ojciec w nie­bie­siech” zmie­nił się w „Ojca Goriot”, bo ten ojciec jakoś jest w Pol­sce koja­rzo­ny, bar­dziej chy­ba niż Wal­ler, a na wpro­wa­dza­nie tu „Ojca Dyrek­to­ra” odwa­żył­by się pew­nie Stil­ler, gdy­by dziś pisał Na wła­sne kopy­to, ale ja od takiej dekon­tek­sty­za­cji i rekon­tek­sty­za­cji wolę trzy­mać się z dala. „Goriot” teo­re­tycz­nie mógł się poja­wić u Len­no­na, bo Len­non na pew­no sły­szał o Bal­za­cu.

Tytuł pierw­szej z tych ksią­żek, In His Own Wri­te, oddał pan jako John Len­non na wła­snej z wie­lu druk. Sły­szę Dyla­na, pań­skie­go Dyla­na: „Jak wie­le dróg”. Na okład­ce pierw­sze­go wyda­nia jest zdję­cie Len­no­na w dyla­now­skiej czap­ce, co w sumie spo­ro zna­czy. Pan też zało­żył, żeby już w tytu­le, tak to ujmę, przy­po­mnieć Len­no­nem o Dyla­nie?

Zupeł­nie nie przy­szło mi to do gło­wy. Nie, pro­ces myślo­wy był inny – jak oddać homo­fo­nicz­ność słów „right” i „wri­te”. W koń­cu „in his own right” zna­czy tu mniej wię­cej „na swój spo­sób” albo „na wła­sny rachu­nek”. A sko­ro on zamiast „right” użył „wri­te”, two­rząc nie­ła­twy do pomy­śle­nia tytuł „John Len­non w swo­im wła­snym pisa­niu” – ten sens, ale oczy­wi­ście z wdzię­kiem! – szu­ka­łem cze­goś, co oca­li homo­ni­micz­ność, „osob­ność” i zwią­zek z książ­ką, czy­li czymś innym niż pio­sen­ki, z któ­rych był dotąd zna­ny. Szpe­ra­łem więc w gło­wie po sło­wach, któ­re koja­rzą się z pisa­niem, wyda­wa­nie, książ­ką – i stąd mój tytu­ło­wy „druk”. Ale jeśli panu przy­szło do gło­wy sko­ja­rze­nie z Dyla­nem, a czap­ki fak­tycz­nie mają iden­tycz­ne (mowa o okład­ce debiu­tanc­kie­go albu­mu Dyla­na) i podob­nie posta­wio­ne koł­nie­rze, to tym lepiej. Tak to jest, jak czło­wiek chce dotrzeć z Leżaj­ska do Sano­ka, a przez przy­pa­dek zaha­czy o Wene­cję.

Książ­ko­wy debiut Len­no­na poja­wił się ponie­kąd przy­pad­kiem. Histo­rię rela­cjo­nu­je Jon Sava­ge we wstę­pie do łącz­ne­go wyda­nia In His Own Wri­te i dru­gie­go tytu­łu, A Spa­niard in the Works (1997). Naj­kró­cej: w pra­cy ame­ry­kań­skie­go dzien­ni­ka­rza Micha­ela Brau­na Love Me Do: The Beatles’ Pro­gress (1964; dziś beatle­so­lo­gicz­na kla­sy­ka) zna­la­zło się kil­ka para­li­te­rac­kich dro­bia­zgów, któ­re zafa­scy­no­wa­ły Toma Maschle­ra, póź­niej­sze­go sze­fa dzia­łu lite­rac­kie­go w pew­nym wydaw­nic­twie. Zapy­tał więc Ame­ry­ka­ni­na o autor­stwo tek­stów. Oka­za­ło się, że napi­sał je John Len­non. Maschler poznał zatem Len­no­na, dowie­dział się, że te dro­bia­zgi powsta­wa­ły ot tak, noto­wa­ne na przy­kład na kart­kach hote­lo­wej pape­te­rii, bez zamia­ru dru­ko­wa­nia. Namó­wił Len­no­na do dal­sze­go pisa­nia i ryso­wa­nia, i tak dopeł­ni­ła się zawar­tość debiu­tu. Dru­ga książ­ka była już zwy­kłym obsta­lun­kiem wydaw­ni­czym. Jak nato­miast zaświad­cza not­ka z nume­ru 10 (maj 1964) pisem­ka „The Beatles Mon­th­ly Book”, tytuł został wymy­ślo­ny przez McCart­neya. Sko­ro już jeste­śmy przy tym perio­dy­ku: w zeszy­cie 25 (sier­pień 1965) Wspa­nia­ła Czwór­ka roz­ma­wia o nowym albu­mie Help!. McCart­ney wspo­mi­na Yester­day, na co Len­non, że on już nie musiał nic dokła­dać do pły­ty. „Dobra, zamiast tego doło­żę książ­kę. Pamię­taj­cie, moi dro­dzy, A Spa­niard in the Works już wię­cej niż mie­siąc leży w waszych księ­gar­niach. Kup­cie go szyb­ko, nim pokry­je się kurzem i zżółk­nie!”. W jed­nej zaś ze scen fil­mu Help! wycią­ga swój dru­gi tomik z innej księ­gi, przy­ci­ska do ust, po czym zabie­ra się do czy­ta­nia… A pyta­nie do pana było­by takie: jak postrze­ga pan obie książ­ki Len­no­na, zesta­wio­ne z jego pio­sen­ka­mi. Taka aksjo­lo­gia porów­naw­cza nie była­by chy­ba od rze­czy? Tak więc: czy Len­non pisarz jest tak wiel­ką posta­cią jak Len­non autor pio­se­nek i Len­non muzyk?

Jako autor prze­kła­du i czło­wiek bez­po­śred­nio zain­te­re­so­wa­ny w dobrym przy­ję­ciu książ­ki nie mogę odpo­wie­dzieć ina­czej jak : „Wiel­ki to muzyk i wiel­ki pisarz”. Oby­dwa wie­my, że to nie do koń­ca praw­da. To, że o Len­no­nie wie­my i pamię­ta­my, jest zasłu­gą pio­se­nek. Gdy­by pio­se­nek nie było, tyl­ko te dwie ksią­żecz­ki – a może jed­na, bo pew­nie dru­giej by nie było – to pozo­sta­ły­by pew­nie cie­ka­wost­ką o umiar­ko­wa­nym nakła­dzie. Len­non-pisarz kla­sy­fi­ko­wał­by się pew­nie jako jeden z iluś kon­ty­nu­ato­rów angiel­skie­go non­sen­su. Może zyskał­by pochleb­ne recen­zje, ale dziś byśmy o nim pew­nie nie mówi­li, szcze­gól­nie w języ­ku innym niż angiel­ski. To podob­nie jak z Taran­tu­lą Boba Dyla­na, któ­rą kry­ty­ka mogła­by po pro­stu wpi­sać w post-bit­ni­kow­ską tra­dy­cję – te książ­ki uka­zu­ją nam inne, nie­sa­mo­wi­te obli­cze legen­dar­nych twór­ców muzycz­nych, ale wła­śnie dla­te­go, że zosta­ły stwo­rzo­ne przez legen­dar­nych twór­ców muzycz­nych. Są pro­duk­tem ubocz­nym – świet­nej jako­ści, ale korzy­sta­ją­cym z bla­sku twór­czo­ści muzycz­nej. Bez cie­nia wąt­pli­wo­ści pod­cho­dzę do Len­no­na-pisa­rza jako do czło­wie­ka, któ­ry wspa­nia­le ope­ru­je języ­kiem, ma jego głę­bo­ką świa­do­mość, jest poszu­ki­wa­czem nowych zja­wisk języ­ko­wych. Myślę, że nie dorów­nu­je Car­rol­lo­wi czy Joyce’owi, ale oby­dwaj patrzy­li­by nań z apro­ba­tą.

Na jego obro­nę – hi, hi – moż­na by powie­dzieć, że Ci dwaj para­li się pisar­stwem sys­te­ma­tycz­nie (choć Car­roll był inte­lek­tu­al­nie i arty­stycz­nie aktyw­ny w róż­ne stro­ny), a Len­non tyl­ko z dosko­ku. Nie chcę przez to powie­dzieć, że gdy­by posta­no­wił być przede wszyst­kim pisa­rzem, to by tych dwóch zaka­so­wał; nie wcho­dził­bym w taką histo­rię alter­na­tyw­ną. Zosta­ła nam trze­cia książ­ka, któ­ra u pana dała tytuł całej try­lo­gii. Uka­za­ła się w roku 1986, już po śmier­ci Len­no­na, nie mógł już odpo­wia­dać za kształt cało­ści. Nie chcę oskar­żać Yoko Ono o prze­sad­ne pil­no­wa­nie tre­ści tej publi­ka­cji, nie­mniej tro­chę dzi­wi, że w tek­ście auto­bio­gra­ficz­nym, zaty­tu­ło­wa­nym zresz­tą dokład­nie jak pio­sen­ka (The Bal­lad of John and Yoko) i dato­wa­nym na 1978 r., Len­non ma nadal ostry dystans do Beatle­sów, ponie­kąd deza­wu­uje swo­je lata w zespo­le. W 1978 r. jesz­cze mu nie prze­szło? Jeśli zaś idzie o kwe­stie lite­rac­kie, to poza tym, co pozna­li­śmy z dwóch tomi­ków wcze­śniej­szych, tu autor oka­zał się olśnie­wa­ją­cym afo­ry­stą. No, takim afo­ry­stą, któ­re­mu wycią­ga się bon moty z tek­stów, ale ran­ga ich nie­lec­ca. „Wła­sne nie­do­bo­ry w zakre­sie namięt­no­ści nad­ra­bia­ła upra­wą ogród­ka”. „Gdy tyl­ko zale­czo­no mu nie­do­ma­ga­nia wymo­wy, jego sło­wo sta­ło się pra­wem”. „Jej cia­ło zadrża­ło kon­wul­syj­nie, jak gdy­by przez jej cia­ło prze­biegł sil­ny prąd lite­rac­ki”. „Przez więk­szość życia trzy­ma­łem się bli­sko sie­bie – prze­cież mogłem sie­bie potrze­bo­wać w każ­dym momen­cie”. Dużo jest w trze­ciej książ­ce takich auto­no­mi­zu­ją­cych się wyim­ków. Nie­mniej, nie­mniej – z dwie­ma poprzed­ni­mi łączy się panu tak cał­kiem bez kło­po­tów?

To nie jest kło­pot. To jest raczej świa­do­mość, że te książ­ki powsta­wa­ły w kom­plet­nie innych epo­kach życia Len­no­na. Tam­te były pło­da­mi wyobraź­ni mło­de­go czło­wie­ka, któ­ry wła­śnie dotarł „to the top­per­most of the pop­per­most”, speł­nił marze­nia i zasad­ni­czo czu­je się swo­bod­ny. Zaś Skyw­ri­ting by Word of Mouth, czy­li w mojej wer­sji Prze­stwo­rzo­ne rze­czy, to Len­non doj­rza­ły, po bar­dzo róż­nych przej­ściach, nie do koń­ca pewien, czy wie­dzie życie, o jakim marzył. Wma­wia sobie, że tak, ale poży­cie z Yoko w okre­sie po naro­dzi­nach Seana to pozor­nie tyl­ko idyl­la z pie­cze­niem chle­ba, zaba­wa­mi z syn­kiem itp. To cią­gła jaz­da hero­ino­wa Yoko i jego same­go, to jej coraz częst­sze roman­se, to wresz­cie nie­ustan­nie powra­ca­ją­ce myśli, czy by jed­nak nie zro­bić cze­goś znów do spół­ki z Pau­lem McCart­ney­em. (Nawia­sem – jed­na histo­ryj­ka w JL na wła­snej z wie­lu druk powsta­ła „we współ­ży­ciu z Pau­lem”). Ist­nie­ją pod­sta­wy do przy­pusz­czeń, że gdy­by Chap­man nie zdo­łał doko­nać mor­der­stwa na Len­no­nie, do jakiejś współ­pra­cy mogło­by mię­dzy Joh­nem a Pau­lem dojść, zwłasz­cza że jest też podej­rze­nie o cał­kiem moż­li­wym roz­wo­dzie Len­no­na z Yoko Ono. Ona w 1979 i 1980 r. bywa­ła już w nie­źle skon­so­li­do­wa­nych związ­kach poza­mał­żeń­skich, a Double Fan­ta­sy było ponoć roz­pacz­li­wą pró­bą Joh­na, by ją zatrzy­mać przy sobie. Z trze­ciej stro­ny jesz­cze w 1979 r. dzwo­nił do May Pang, swo­jej kochan­ki z cza­sów „stra­co­ne­go week­en­du”… Wra­ca­jąc zatem do głów­ne­go wąt­ku – trze­cia książ­ka MUSIAŁA być inna. Tek­sty są dłuż­sze, w więk­szo­ści mniej roz­chy­bo­ta­ne gra­ma­tycz­nie i sło­wo­twór­czo, opo­wiast­ki są bar­dziej saty­rycz­ne niż non­sen­sow­ne. A roz­po­czy­na­ją­ca całość krót­ka prób­ka auto­bio­gra­fii powsta­ła chy­ba jesz­cze w cza­sie, gdy mię­dzy Len­no­nem a Ono bywa­ło dobrze. Nie sądzę, by ta część pier­wot­nie mia­ła wejść w skład poten­cjal­nej trze­ciej książ­ki, gdy­by Len­non sam zawia­dy­wał jej wyda­niem. Całą ta ksią­żecz­ka jest zre­da­go­wa­na przez Yoko, ale, jak moż­na sądzić, same tek­sty nie są naru­szo­ne. Co zaś do zadry beatle­sow­skiej – to praw­da, że w latach 1977 i 1978 już jej mógł nie czuć. Ale pri­mo, myślę, że kotło­wa­ło się w nim wciąż kil­ka uczuć – z jed­nej stro­ny spo­ty­kał się pry­wat­nie z McCart­ney­em, z dru­giej iry­to­wał się, że McCart­ney nie­mal nie może usie­dzieć spo­koj­nie bez się­ga­nia od razu po jakiś instru­ment i brzdą­ka­nia, zaś secun­do – jesz­cze w 1980 r. pod­czas pamięt­ne­go ostat­nie­go wywia­du rze­ki, jakie­go Len­non udzie­lił Davi­do­wi Schef­fo­wi, chęt­nie opo­wia­dał o pio­sen­kach Beatle­sów, ale bez cie­nia sen­ty­men­tu. Jak ktoś, kto już z tego wyrósł. (Inna rzecz, że Yoko była przy wywia­dzie obec­na). Pod­su­mo­wu­jąc – Prze­stwo­rzo­ne rze­czy są bar­dzo inne od Wie­lu druk i Hisz­pań­skie­go oka, ale w tym samym sen­sie (toutes pro­por­tions gar­dées), co Burza w zesta­wie­niu z Tytu­sem Andro­ni­ku­sem. Pisa­li je dwaj róż­ni ludzie, któ­rych łączy­ło DNA, imię i nazwi­sko oraz część prze­szło­ści. Mię­dzy 24-let­nim Len­no­nem z wio­sny 1965 r. a 38-let­nim Len­no­nem z 1978 r. jest prze­paść, wyko­pa­na nie tyl­ko przez Yoko Ono.

Cie­szę się z tego tytu­łu Prze­stwo­rzo­ne rze­czy – jest w nim dają­cy oddech „prze­stwór”, „prze-stwo­rze­nie” (czy­li stwo­rze­nie z nad­dat­kiem) i „nie­stwo­rzo­ne rze­czy”. Może w księ­gar­niach ktoś go zauwa­ży.

O autorach i autorkach

Adam Poprawa

(ur. 1959) – filolog, krytyk literacki i muzyczny, edytor, pisarz. Wydał m.in. monografię Kultura i egzystencja w poezji Jarosława Marka Rymkiewicza (Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 1999), zbiór szkiców Formy i afirmacje (Universitas, Kraków 2003), tomy prozatorskie Walce wolne, walce szybkie (WBPiCAK, Poznań 2009), Kobyłka apokalipsy (WBPiCAK, Poznań 2014), zbiór Szykista. Felietony po kulturze (WBPiCAK, Poznań 2020). Przetłumaczył Epifanie Jamesa Joyce’a (Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016). Przygotował poprawioną (odcenzurowaną i uzupełnioną) edycję Pamiętnika z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego (PIW, Warszawa 2014). Opracował poszerzone wydanie Języka poetyckiego Mirona Białoszewskiego (Ossolineum, Wrocław 2016) oraz tom Odbiorca ubezwłasnowolniony. Teksty o kulturze masowej i popularnej Stanisława Barańczaka (Ossolineum, Wrocław 2017). Jest felietonistą „Nowych Książek”.

Filip Łobodziński

Ur. w 1959 r. Iberysta, dziennikarz, muzyk i tłumacz z języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino. Laureat Nagrody Instytutu Cervantesa w Warszawie w 2005 r. za najlepszy przekład literacki. Przez lata pracował jako dziennikarz (TVP, Polsat News, Trójka, Inforadio, „Non Stop”, „Rock’n’Roll”, „Machina”, „Przekrój”, „Newsweek”), a obecnie współprowadzi program telewizyjny „Xięgarnia”. Współzałożyciel Zespołu Reprezentacyjnego (od 1983, sześć płyt) oraz dylan.pl (od 2014, jedna płyta), specjalizującego się w wykonywaniu przekładów piosenek Boba Dylana. W Biurze Literackim ukazały się przetłumaczone przez niego książki Dylana: Duszny kraj (2016) oraz Tarantula (2018), Patti Smith: Tańczę boso i Nie gódź się oraz Salvadora Espriu Skóra byka. Mieszka w Warszawie.

Powiązania