Dawid Mateusz: Robert, jak Praha? Co tam robiłeś i dlaczego tak długo?
Robert Rybicki: Łaziłem całe dwa tygodnie po całej Pradze, kopciłem, piłem piwo i spotykałem się z kolegami i koleżankami, byłem też w Berounie. Zafundowałem sobie pragoterapię. Długo, bo Praga mnie wciąga jak odkurzacz do swoich szalonych rejestrów i zanim sie zorientuję juz mija dziesięć dni.
Pomogło?
Praga zawsze pomaga, poza tym lubię pogadać po czesku.
A w czym Praga jest lepsza od Krakowa?
Właśnie są porównywalne, to dwa najbardziej podobne miasta w tej części Europy, życie literackie ma podobną intensywność. I w jednym i drugim literaci się bardzo często spotykają, niezależnie od przynależności do konkretnych środowisk literackich. W Warszawie to wygląda zupełnie inaczej, jest bardziej gabinetowo, może nawet w pewnych momentach bufonada. Wiedeń jest bardzo zinstytucjonalizowany, jedynie “einbaumoebel” ma żywą formułę; a we Wrocławiu czy Poznaniu to wszystko jest zdecydowanie mniej intensywne, co jakiś czas impreza.
O tym jeszcze pogadamy, przejdźmy do meritum – rozmawiamy przy okazji wydania obrosłego już legendą tomu Dar Meneli. Tomu, o którym słyszałem, zanim się jeszcze poznaliśmy (a poznaliśmy się w 2013 roku), ba, tomu, wokół którego poprowadziłem z Tobą spotkanie w nieistniejącej już Cafe Fińska w wakacje 2014 roku. Naturalną koleją spraw tom, o którym słyszałem, zanim Cię poznałem i wokół którego prowadziłem z Tobą spotkanie 3 lata temu, właśnie pojawia się na papierze. Surrealizm zwycięża na wstępie.
Surrealizm już dawno zwyciężył, zanim powstał.
Do rzeczy. Dar Meneli ofiaruje nam prawie sto stron wierszy. Do tego wierszy bardzo gęstych, wybijających czytelnika z przetartego toku myślenia już od pierwszych zdań w tomie: Supermarket/ spływa jak tabliczka czekolady:/ stóg dendrytow. Ktoś, w wielkiej chustce/ dookoła szyi, przemeblowała tkanki, wzdychając./ Czy nie posiadam niczego?.” Jeżeli dobra książka poetycka ma być jak pobudka, to Dar Meneli może być jej definicją, bo na moim zegarku jest 4.47 nad ranem, a czytam od godziny pierwszej i znakomicie się bawię (albo ta książka znakomicie bawi się z moją świadomością – tego nie rozstrzygniemy). Skoro jednak historia doprowadzenia tej książki do formy papierowej wydarzyła się od końca do początku, to ja na wstępie zadam ostatnie pytanie: to opasły tom, mogący stanowić pewien rodzaj podsumowania drogi twórczej. Zatem, Robercie, czy to Twoja ostatnia książka?
Byłoby dobrze, żeby ostatnia. Ja już nie chcę słowa, znaczenia. Jak już, myślę iść w kierunku HAPPY DADA i śpiewu czeskich ptaków. Tyle że na terenie Polski jest za mało bodźców językowych odmiennych, z bólem english; dla przykładu Londyn ze swoją wielokulturowością był dla mnie ożywczy.
Ale zaraz w “Logorytmie” piszesz: „Słowo żeby rzucało o ściany,/ o ściany!” – czyli jednak słowo TAK, a znaczenie NIE.
Chodzi o muzyczność, może mimesis, kwestia znaczenia jest zupełnie drugorzędna; to wszystko przez to moje chodzenie po lasach, gdzie masz pełno kojących lub frapujących dźwięków i się nie zastanawiasz, co one znaczą: po co krzyczeć przez wiersze do ludzi, miażdżąca większość społeczeństw jest wyprana z lektur, z tego ogólnocywilizacyjnego procesu cyzelowania myśli.
Podpuszczam na wstępie, bo powiedziałeś w rozmowie z Moniką Glosowitz i Dawidem Kujawą „Chciałem ostatnią wydać przed czterdziestką, tak myślałem dwa albo trzy lata temu; po co wydawać trzydzieści książek z wierszami, które niczego nie zmieniają.” Pomijając, że przed czterdziestką już na pewno nie zdążyłeś i zawsze możesz zmienić zdanie – są to deklaracje dosyć odważne w dobie wydawania książek rokrocznie przez wielu – w obawie przed byciem zapomnianym, wypadnięciem z „obiegu”, etc.
Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień i koniec. Koniec tematu, wiek, perypetie wydawnicze, już zacząłem myśleć o języku, a tu ciągle pytania jak z celebryckiej dani! Ci, którzy wydają książki rokrocznie, wypadną z obiegu po swojej śmierci.
Wybacz, wiem, że Cię to wkurwia. Ale oszczędziłem Ci pytań o Twój stosunek do nagród literackich! Sytuację, o której wspomniałem, kształtuje rynek, to jasne, a nie sądzisz, że ten pewien rodzaj niewoli, kieratu, w który zostajemy wepchnięci przez rynkową rzeczywistość, wszechobecny nacisk na indywidualizm, wszechobecne „ja” szkodzi samej poezji? Nie da się ukryć, że zostaliśmy wpleceni w pewien system rywalizacji i istnieje potrzeba konkretnej przebudowy wewnątrz naszych głów, aby to zmienić. Jest to zupełnie obce kulturom dalekiego wschodu, gdzie w miejsce rywalizacji i kultu indywidualizmu znajdujemy kooperację. Dzięki temu ludzie wschodu są znacznie bliżej czegoś, co moglibyśmy nazwać świadomością zbiorową.
Skłot jest świetnym miejscem na tworzenie świadomości zbiorowej. Out of system. DIY. Bogactwo praskich śmietników. To, co jest dookoła poezji, niech będzie tylko sztafażem. Trzecim planem. Z tym dalekim wschodem tak nie galopowałbym, cały świat jest zanieczyszczony rywalizacją, rynkiem, etc. Indywidualizm też jest cenny, pozwala sobie uzmysłowić pewne sprawy, ale to zależy od podejścia doń. Osobiście wolę się w swoim pokoiku wyciszyć i obserwować ogród, najlepiej o świcie, gdy budzą się ptaki.
Noo… Paweł Markowski mi na skłoty narzekał, głównie dlatego, że mieszkają tam również inni ludzie. Ale ja o czym innym, piszesz: „jak czują się ci,/ co spędzają czas/ w jednym miejscu,/ mieście,/ miasteczku?/ Jak się czuje Waldemar Jocher?” Zatem, czym jest dla Ciebie ten nieustanny ruch? Od dwudziestu lat ciągle gdzieś krążysz, zmieniasz miejsce zamieszkania. W Krakowie jesteś już prawie rok, co jest dla mnie w pewien sposób niesamowite, może dlatego, że patrzę z perspektywy człowieka mieszkającego tu 12 lat. Karmisz się tą podróżą? Świadomość się karmi? Poezja? Bo raczej ciężko Cię posądzić o bycie samotnym skrybą zamkniętym w swojej pustelni, pieczołowicie cyzelującym swoje wiersze. A tacy przecież też istnieli i istnieją; i całkiem nieźle sobie w literaturze radzą.
Więzienie miejsca, więzienie języka, więzienie tożsamości. Sam też znajduję czas, żeby docyzelować swoje wiersze, owszem, one są pisane pod dyktando żywiołu, jakiejś bliżej przeze mnie niesprecyzowanej energii (osławione elan vital?); podczas podróży nie umiem pisać, ewentualnie jakieś skrawki, ale rzeczywiście karmię się nią, a najbardziej obżeram się wrażeniami, gdy ta podróż jest piesza, można w samotności tej podróży wgłębić się w siebie też (kiedyś spotykałem na drodze jakichś ludzi idących ze wsi do wsi, jeszcze pięć lat temu, teraz już tylko sam tak łażę, wszyscy sa uwięzieni w samochodach).
Dobra, ale w wierszu „Trasa śmieci” (dedykowanym Pawłowi Markowskiemu) piszesz
„niech poezja bydzie wynikiem rozmowy/ a nie samotnego grzebania w jazyku/ poezja odwołana z funkcji wszelkich jazyka”. Poza tym, że stoicie tu raczej w opozycji, to te trzy wersy są dla mnie jasną deklaracja wiary we wspólnotowość i chęcią wyzbycia się własnego ego z poezji.
Tak, swoją drogą, rozmawialiśmy o tym ostatnio z Miłoszem Biedrzyckim. Ułatwiony dostęp do przeróżnych języków ułatwia nawiązanie wspólnotowości w poezji. Bardziej niech poezja przejmie rozmowę ludzi, tak, jak się nagrywa ptaki w lesie, gdy to jedynie wkręcony ornitolog może rozpoznać poszczególne sekwencje ptasiego śpiewu i jego znaczenie. Żeby z wiersza szła energia rozmowy, a nie monologu (polifoniczność jeszcze raz?).
Wspominam o tym, bo Dar Meneli przypomina mi próbę dotarcia do czegoś, co moglibyśmy nazwać właśnie świadomością zbiorową – lub też próbę wskazania czytelnikowi na możliwość takiej wyspy. Jest to, rzecz jasna, również skojarzenie z kalaczakrą z Twojego poprzedniego tomu.
W Darze Meneli są odniesienia do konkretnych skłotów, odnośnie świadomości zbiorowej. Trzy miesiące skłotu jako trening polecam dla każdego czytelnika. Najlepsze skłoty to takie, w których nie ma wody i prądu. I skłoty „DALEKO DO CYWILIZACJI”, o. Z innej strony: gdy człowiek często podróżuje, styka się z najrozmaitszymi osobnikami/czkami i każdy ma cos pobudzającego słownie do przekazania, jakąś niespotykaną myśl; myślę, że rozmowa też jest takim rozkręcaniem wzajemnym tej logosfery, która nas po części warunkuje – ktoś ci podsunie myśl, a w Tobie ona pracuje na wzór fraktala. Myśl jest czymś wspólnym, bo człowiek w odludziu niewiele rozwinie myślobytów w sobie, bardziej to ochrona przed ich utratą.
Jest jeszcze jedna kwestia; jako krytyk czy raczej prześmiewca popularnych ostatnio form zaangażowania w poezji (tu odnoszę czytelników do pewnego wiersza z rozdziału Bździna Dziadzina w Darze Meneli), znając Cię trochę i obserwując Twoje krakowskie działania, szczególnie Twoje samozaparcie przy organizacji Open Mic, odnoszę wrażenie, że Ty nieprawdopodobnie wręcz wierzysz we wspólnotowość, nie tylko w liryce. Stąd ten trop z dążeniem do wskazywania czytelnikowi możliwości świadomości zbiorowej w opozycji do uprawianego na tej szerokości geograficznej kultu indywidualizmu.
Kult snu. Open Mic wedle Rhythm Factory na Whitechapel Road (Mr. Spoon), zaraz koło takiego skwerku w stronę Aldgate. To jest punkt odniesienia. Z punktu widzenia „DALEKO DO CYWILIZACJI” podział na lewicę i prawicę jest zbędny, państwo jest zbędne. Podstawą wspólnoty jest rozmowa, więź tworzona za pomocą wymiany myśli, etc.; w pewnym sensie technologia też rozbija wspólnotę, zapytaj o drogę człowieka ze słuchawkami na uszach, ciężko oderwać wzrok czyjś od ekranu smartfona.
(tutaj rozmowa przeprowadzana za pomocą technologii przechodzi w rozmowę w mieszkaniu Roberta Rybickiego na ul. Fredry, gdzie Ryba wręczył mi nasiona rukoli, które następnego dnia posadziłem – DM)
Okej, zgadzam się, z punktu widzenia „daleko od cywilizacji”, czy też w niewielkich społecznościach anarchistycznych, to jest możliwe. Ale w takich powyżej kilkuset osób zaczynają się pojawiać politycy i bańka pryska, nie sądzisz?
Uważam, że gdyby nastąpiła całkowita reorganizacja życia społecznego i społeczności liczyłyby po 20–30 osób, na każdym poziomie dużo lepiej wyglądałoby to wszystko.
Miałem swego czasu wizję, że Polska rozpada się na 40–50 republik skupionych wokół miejskich ośrodków i w tej pięknej wizji wszystko lepiej funkcjonowało.
Jak we Włoszech! Tak! Republiki miejskie! Państwa-miasta!
Z nieco innej, ale tylko trochę, beczki – odnoszę wrażenie, że Ty się znakomicie odnajdujesz jako pedagog i wychowawca – oczywiście nie w szkole zinstytucjonalizowanej, ale, dajmy na to, na warsztatach literackich. Masz chyba zresztą dosyć pokaźne doświadczenie w tego typu pracy.
Najlepsza edukacja to wspólna edukacja, gdy ludzie wspólnie pracują nad wiedzą, gdy nie ma nadrzędności i podrzędności, każdy może być i nauczycielem, i uczniem. Wszędzie, gdy pracowałem pedagogicznie, tzn. miałem jakieś umowy z instytucją kultury lub nauczania, całkowicie niemal omijałem albo owijałem cały ten świat ex cathedra na rzecz swobodnej rozmowy, minimalizując formalności. Czasami w ramach promocji dobrego humoru stawiałem wszystkim uczniom piątki na początku lekcji, oczywiście nie obyło się bez happeningu. Ale już kluby literackie, etc., to bardziej chodzi o miejsce spotkań regularnych dla wymiany zdań. Wymiana wiedzy, o. W większości wypadków uczeń przyjmuje wiedzę na wiarę, i do tego wiara się przydaje systemowi, wiara jest narzędziem do manipulacji ludzi. Wiara w Boga jest jego zasłanianiem.
Kiedyś wysnułem na własny użytek teorię, że jakbyśmy zupełnie przebudowali swoje myślenie i odeszli od pieszczenia własnego ego – określeń „taki-a-taki jest świetny poetą, a śmaki-owaki średnim” czyli skupienie na ego autora, a nie na dziele – konkretnej książce, środowisko literackie wyzbyłoby się 90% patologicznych zachowań. Przecież one biorą się niemal zawsze z urażonej dumy i poczucia niedocenienia.
W ogóle u nas w Polsce jest problem z pokrywaniem się kryteriów literackich ze średnim nawet odbiorem literatury w kraju. Nie ma usprawnionej sztancy jakości, najmocniej wypromowane zjawisko do tej pory to pokolenie narodzone w pierwszej połowie lat dwudziestych, oni na dużą skalę są rozpoznawalni za granicą (poeci języka polskiego). Patrzę na to inaczej, jako na pokrywanie się ze sobą doświadczeń literackich pewnej generacji na przestrzeni minimum jednego kontynentu: z jednej strony masz Enzensbergera, z drugiej Celana, a z trzeciej Białoszewskiego, oni chyba są wszyscy w jednym wieku, i tu mi się lepiej myśli, bo mentalność krajowa zostanie mentalnością krajową na zasadzie: “dziewczynę możesz wyrzucić ze wsi, ale wsi z dziewczyny nie wyrzucisz” (to też odnosi się do miasta). Każdy kraj ma swoje krajowe podwórko literackie, a jak to na każdym podwórku, jednak zawsze znajdzie się ktoś fajny, z kim można się napić. Pozdrawia Towarzysz Nabić i Towarzysz Napić.
Dwaj słynni serbscy pomocnicy, słyszałem o nich. Wracając do tematu, Nina Manel, moja narzeczona, zrobiła ostatnio risercz przetłumaczonych na polski surrealistów. Wiesz ile tego jest? 18 książek, zaledwie. Nie liczę tu Daliego i Bataille’a, którzy mieli szczęście bycia tłumaczonym na potęgę. Poza tym przetłumaczono tylko skrawki surrealistów. Zastanawia mnie, co i ile straciliśmy, ile straciła nasza literatura, ergo: na ile jest to teraz, w 2017 roku, do odzyskania. Surrealizm i dadaizm są u nas przekłamane, fetyszyzowane jako projekt wyłącznie estetyczny i odnoszę wrażenie – do tej pory rzetelnie nieprzepracowane zarówno przez krytykę, jak i poezję polską. We wspomnianej rozmowie z Moniką i Dawidem przypominasz, że były to nurty powstałe w reakcji na określoną rzeczywistość społeczną, mowę nienawiści w czasie I wojny światowej czy w opozycji wobec instytucjonalnej przemocy stosowanej przez różnie rozumiane władze.
Z Basnikem Ticho mamy taki mały rytuał: zawsze wyciągamy Tristana Tzarę po francusku i po czesku. Dadaizmu chyba u nas nie było vůbec. Surrealizm nie miał swojej zadeklarowanej ścieżki (Brzękowski? Brucz?). Powiedzmy, że ścieżka surrealizmu szybko pokryła się łopianami. Jeśli już, to była mowa o jakimś jednym, idiosynkratycznym stylu, a nie było mowy o badaniach, badaniach nawet na własny użytek, jaźni, snu, podświadomości, halucynacji, krańcowych doświadczeń, bezdomności, seksualności, duchowości. Jako najbardziej wedle mnie odjechany projekt malarski bliski surrealizmowi stworzył w Polsce Erwin Sówka. Poza tym surrealizm polski, w odróżnieniu od Jugosławii, Czech czy Japonii, nie rozwinął się między innymi ze względu na sympatie prokomunistyczne, a komunizm radziecki dla II RP to było zagrożenie nr 1. Tyle tyranii semantycznej.
A propos Tzary. „Nowy Tristan Tzara potrzebny od zaraz” to jeden z cykli wierszy w Darze Meneli. O awangardzie poetyckiej w Polsce 100 lat po dadzie Tzary wypowiadasz się również obszernie w eseju opublikowanym w internetowym Helikopterze. Wydaje mi się, że obecnie stałeś się trochę rzecznikiem awangardy, jesteś jednym niewielu, którzy przypominają o tej spuściźnie w ostatnich latach. Kiedy świadomie zaczynałem śledzić środowisko poetyckie, a było to – dajmy na to, w początkach XXI wieku – o awangardzie mówiło się znacznie gęściej i częściej. Bardziej obecni w dyskusjach byli Wirpsza czy też Karpowicz. Teraz ten duch awangardowy trochę oklapł. To tylko moje wrażenie, czy rzeczywiście tak jest? Pytam specjalisty w tym temacie.
Oklapł. Zdecydowanie. Brakuje dyskusji panelowych na ten temat, takie miały miejsce jeszcze 10 lat temu. Też nie ma żadnego dookreślonego nurtu, który miałby być nową awangardą. Są jednostki, które tym się zajmują, ale nie ma w tym spójności. Istnieje festiwal Ha!wangarda, ale odnoszę wrażenie, że tam bardziej chodzi o samą technologię niż o rozkminianie twórczości literackiej pod kątem języka, “jego mocy użytkowej”. O Wirpszy już się nie mówi, bo wymaga namysłu, a wielu krytyków to lenie intelektualne, im chodzi o etaty na uniwersytetach, uniwersytet nie wyzwala wiedzy, ale ją ogranicza, między innymi przez zbiurokratyzowanie; poza tym wspomniany poeta został potraktowany rynkowo: kupno-sprzedaż. Poezję czeka hobbiarska gałąź, tak jak filatelistykę, numizmatykę. W obecnych czasach, gdy to króluje klasycyzm lekko podrasowany przez awangardę, wejście w awangardę jest bliskie samobójstwu.
A to nie jest tak, że całe współczesne życie literackie zostało ukształtowane 10 lat temu? Wtedy pojawił się jakiś ferment, powstały dziś wiodące nagrody literackie, wiodące wydawnictwa, wszystko zostało ukształtowane. Różnica może polegać na tym, że z ówczesnego fermentu pozostała dzisiaj bezpieczna gładkość, miękkość, na której siedzimy, leżymy, czy tam którą próbujemy trochę podeptać.
Oczywiście, po prostu potrzebna jest nowa energia – indywidualności, które przebiją się przez ten zastany stan rzeczy. Niby istnieją, ale jeszcze jest ich za mało. Kimś nowym tej awangardowej materii jest dla mnie Radosław Jurczak, który ze swoim debiutem proponuje coś zupełnie nowego. Jestem ciekawy, jak to się wszystko rozwinie. Życie literackie po prostu zostało na większą skalę urynkowione. Werdykty gremiów jurorskich mają sens dla kasty urzędniczej, tej tzw. średniej klasy wyznającej religię “etatyzmu serwilistycznego”, jak im podadzą, tak oni to wezmą (że nie wspomnę o nepotyzmie).
Człowiek urodzony w 1995, człowiek cyfrowy, który najnowsze technologie wysysa z mlekiem matki
No i zobaczymy, co z niego będzie dalej. Założy bryle Virtual Reality i heja! Wyobrażasz sobie mszę na VR-ach? Albo gotowanie na ekranie w VR-ach, setki oparzeń.
Narzekałeś wcześniej, że technologia niszczy wspólnotę, ale ta sama technologia wspólnotę potrafi na swoich warunkach budować. Znane Ci są przecież eksperymenty chłopaków z Huba, idee wspólnego pisania wiersza za pomocą sieci. Ostatnio odkryłem nawet, że MLB robił coś takiego na Poewiki. Odnoszę wrażenie, że Cię jednak ta technologia tak samo fascynuje jak wkurwia. Może dlatego, że gmaila z moimi pytaniami nie mogłeś otworzyć. Wiem, że jesteś cyfrowym wykluczeńcem, ale widzisz przyszłość awangardy wyłącznie w cyfrowych eksperymentach – jak to teraz jest postrzegane – czy widzisz dla awangardy również drogę analogową?
Wspólne pisanie wierszy w necie jest jakimś rozwiązaniem, Poewiki też było bardzo ciekawym projektem. Cyfryzacja wpływa na język, ale wierzę w możliwość awangardy analogowej, przecież język polski cały czas ewoluuje, dodatkowo w erze strefy Schengen częściej się styka, wymienia z innymi językami. Dużo Polaków posługuje się językiem angielskim, to na niektórych ma wpływ, coś się rozwija w mózgu.
Ha, a widzisz, szedłem dziś do Ciebie z Ronda Matecznego i przede mną szła pani z plecakiem, na którym widniał napis „Język polski się odmienia”. Zatem, Robercie, kiedy język polski ostatecznie się odmieni?
Ostatecznie nigdy, cały czas będzie ewoluował, rozpoznawalny rdzeń zostanie. Ale widzisz, język polski w porównaniu do czeskiego jest zdecydowanie mniej muzyczny. W czeskim granica między językiem potocznym a poetyckim jest zdecydowanie mniejsza. My musimy dużo bardziej się postarać, żeby ten język umelodycznić, ten akcent na przedostatnią sylabę, to jest monotonne.
A myślałeś o tym, żeby zostać czeskim poetą? Konrad Góra opowiadał swego czasu, że ma taki pomysł na siebie.
Ja już zostałem okrzyknięty przez Bagalę pierwszym polskim poetą czechosłowackim. Wystarczy.
Mieszkającym w Wiedniu!
Tak, ale zupełnie serio, myślę o tym, żeby ze śląskiego zrobić język poetycki.
No to zaraz, robisz to zdawkowo w Darze Meneli, który przecież zapowiedziałeś jako ostatnią książkę.
Poeksperymentuję – w języku polskim póki co – dopóki nie opracuję własnego języka. Wtedy może CD?
CD? W sensie – audiobook?
Coś w tym stylu, chodzi dźwięczność języka, słowo ponad znaczeniem. Na papierze ludzie tego nie słyszą. Mamy taki projekt YLORYBAZ z kolegą Łukaszem Żyłą, siedzimy nad tym prawie dziesięć lat, to jest muzyka spektralna z moimi tekstami, przestrzeń dźwięku, działa mi to na wyobraźnię. Co jakiś czas spotykamy się i pracujemy nad tym. Myśleliśmy o nagraniach z Kazikiem Biegańskim i Tomkiem Świtalskim, już pierwszą serię działań mamy za sobą.
No to czekamy. Na koniec powiedz, czym jest dla Ciebie Dar Meneli w kontekście poprzednich książek?
Na pewno czymś przełomowym, bardziej eksperymentalnym językowo. Moje jeżdżenie po świecie, poznawanie kultur, społeczności i języków w jakiś sposób na mnie wpłynęło i, górnolotnie mówiąc, może pozwoliło zrozumieć coś więcej, palimpsest doświadczeń pękł w paru miejscach. Zresztą każda książka jest dla mnie jak debiut.
Mówiłeś kiedyś, że badanie poezji jest najlepszą drogą do zbadania tego, jak działa ludzki mózg.
Tak. Dzięki temu, można na przykład wyrzucić stereotypy ze swojej głowy.
Albo zobaczyć, że tam tkwią
Tak, myślę, że człowiek ma jeszcze dużo do opowiedzenia i do końca swojej historii będzie opowiadał.
Górnolotnie, Ryba! Dobrze, kończąc tę rozmowę – wydałeś właśnie najobszerniejszą książkę w swoim dorobku. W ostatnim czasie opublikowałeś również mnóstwo innych tekstów – recenzje, eseje. Poza tym organizujesz co miesiąc Open Mic w Krakowie i rozpocząłeś również nowatorski na naszym poletku cykl ”Listy z drogi.” To chyba najaktywniejszy twórczo okres w Twoim dotychczasowym życiu.
Ostatnio tak intensywnie funkcjonowałem cztery lata temu. Teraz poszerzam działalność. Wracam do aktywności, lata podróżowania nie wpływają dobrze na jednoczesną wobec nich działalność twórczą. Teraz wracam.
Czyli dobrze Ci w Krakowie
Tak. Teraz siedzę u siebie na Fredry i rozkminiam recepcję literatury zachodniej w Czechach. Można by napisać ciekawą pracę komparatystyczną na temat różnic w tym aspekcie w Polsce i Czechach.
A jak wygląda recepcja poezji polskiej w Czechach? Bo wiesz, my tu mamy końcówkę – ale jednak – dominacji pokolenia bruLionu. A jak Czesi widzą polską poezję?
Recepcja poezji polskiej w Czechach? Sami Czesi na łamach czasopism literackich wzmiankują o popularności poezji polskiej w swoim kraju. Mocno działa na tym polu wydawnictwo “Protimluv”, gdzie, na przykład, wydał ostatnio książkę Maciej Melecki. Byłem na spotkaniach autorskich z różnymi polskimi autorami, a to Marcin Kurek, a to Franciszek Nastulczyk, często zapraszany jest Leszek Engelking. Do Czechów przyjeżdżał Tristan Tzara i nawet o tym napisał jeden z wierszy (Vltava)! Ale zobacz, jutro będzie piękna pogoda (Ryba wskazuje na okno) żadnych chmur nie ma, nie ma chmur! Tylko ja tu mam jedną chmurę.