Jakub Skurtys: Nasza rozmowa odbywa się w ramach cyklu i zarazem antologii Zebrało się śliny…, pewnie się więc domyślasz, że będą mnie interesować nie tylko twoje wiersze, ale też twój stosunek do całego pomysłu i proponowanych przez nas (krytyków) podziałów pola. Ale na początek trochę historii. Co Cię skłoniło do wzięcia udziału w Połowie? Wcześniej publikowałeś w Liternecie, byłeś autorem dobrze znanym w młodoliterackim środowisku, powiem nawet: oczekiwanym, skąd więc ten gest „praktykowania”, którym w założeniach jest Połów? Czy ta decyzja miała np. związek z jednorazowym zaangażowaniem się w ten projekt Konrada Góry?
Dawid Mateusz: Widzisz, tu może Cię zaskoczę, ale przez lata obserwowałem środowisko literackie z bezpiecznego dystansu, raczej mało towarzyski chłopak jestem i nie miałem potrzeby uczestniczenia w festiwalach czy spotkaniach autorskich. Nikogo nie znałem, trzymałem się raczej z daleka. Tamten Połów był tak naprawdę pierwszym festiwalem, w którym czynnie uczestniczyłem i kiedy okazało się, że ktoś mnie kojarzy, ktoś zna teksty, to byłem raczej zaskoczony. W tamtym momencie nie pomyślałbym o sobie jako o autorze „dobrze znanym” czy „oczekiwanym”, jak to określiłeś. To się okazało dopiero przy bezpośredniej konfrontacji, że tak to ujmę. I na pewno do uczestniczenia w tamtym Połowie skłonił mnie m.in. skład jury. Świat tekstów zarówno Marty Podgórnik jak i Konrada Góry jest mi bliższy niż, hm, światy wielu innych poetów.
W ramach tegoż Połowu musiałeś odpowiadać na ankietę Szymona Słomczyńskiego, która moim zdaniem dawała pole do realizacji raczej dla poetów pokroju Tadeusza Dąbrowskiego czy Jarosława Marka. Lawirowałeś dzielnie, ale gdybyś miał się jednak określić wobec jakiejś tradycji poetyckiej i nie musiał wybierać między Mickiewiczem, Słowackim, Norwidem i Krasińskim, to gdzie byłoby Ci najbliżej? Jako poecie (wiem, to zadanie krytyków) i jako czytelnikowi?
Kiedy odpowiadałem na pytania we wspomnianej ankiecie, nie miałem pojęcia, kto jest ich autorem. Do lawirowania zostałem zmuszony przez tych pytań naiwność potworną, no przecież nie dało się ich traktować poważnie.
Nie jest łatwo odpowiedzieć na pierwszą cześć pytania. Pisząc Stację wieży ciśnień jakoś się do tradycji literackiej i pozaliterackiej ustosunkowywałem, więc nie chciałbym się tutaj powtarzać, bo – właśnie, to zadanie krytyków. Jako czytelnik chłonę rzeczy przeróżne, usytuowane w tradycjach od siebie, zdawało się, bardzo odległych. Enzensbergera cenię za, nazwijmy to, „kąt zaangażowania”, który mnie bardzo przekonuje, Šalamuna za ucho, język i melodię, które urzekają nawet, gdy sam wiersz mnie nie przekonuje, Ko Una za precyzję, konsekwencję i nieprawdopodobną umiejętność wzruszania poprzez obrazy, bez wpadania w pułapkę kiczowatości. Mógłbym, rzecz jasna, wymienić jeszcze wielu polskich autorów, ale wolę ukazać pewne spektrum i dać do zrozumienia, że ja tak naprawdę nie wiem, w jakim stopniu moje pisanie bierze się z tradycji literatury polskiej. Jestem natomiast pewien, że bardzo ciężko byłoby taką linkę przeprowadzić i że tradycja poetycka, z której moje pisanie wyrosło, jest zdecydowanie ponadnarodowa.
To może jeszcze do rzeczonej ankiety… „Komu powierzyłbyś skomponowanie muzyki do twoich wierszy?” – pytał Cię Szymon. Wymieniłeś w pierwszej kolejności Marcelę Rybską, Kordiana Trudnego i Pianohooligana… Chciałbym więc zapytać o twoje związki z jazzem i w ogóle poezji z muzyczną improwizacją?
O, od tamtego czasu zmieniło się tyle, że Marcela Rybska ze swoim świetnym zespołem Selkie and the Lighthouse Keepers (w skrócie SALK) wykonuje na koncertach piosenkę do mojego wiersza „Hymn pierwszy”, który również znajdzie się w debiutanckiej książce.
Z jazzem i nie tylko z nim samym, mam wspólnego wiele jako słuchacz i jako twórca tekstów, kiedy, dla przykładu, staram się przenieść jazzową synkopę na płaszczyznę tekstu poetyckiego. Nie chcę opowiadać oczywistości, ale muzyka i literatura mają ze sobą bardzo wiele wspólnego, wszyscy to wiemy. Wewnętrzny rytm, melodia wiersza czy jego wewnętrzne instrumentarium. Ucho jest dla mnie bardzo ważne w procesie tworzenia, a i jako czytelnikowi ciężko mi przebrnąć przez literaturę pisaną przez autorów słuchu pozbawionych. Wiersz musi brzmieć, kropka.
Swego czasu założyłeś inicjatywę Crossover, czytania wierszy na tle dj-skich miksów i wizualizacji. Inicjatywa chyba umarła ze dwa lata temu, ale trochę namieszała w środowisku. Czy to był dla Ciebie taki gest „awangardowy”, interwencyjny – przekraczania granic obiegu literackiego, szansa na wzbogacenie wierszy przez poszerzanie kontekstu, czy też po prostu rodzaj zabawy?
Crossover był pomysłem przewidzianym na rok i po roku się skończył, przez chwilę myśleliśmy, że pociągniemy to dalej, ale szybko uznaliśmy, że nie ma to żadnego sensu. Poza tym nasz DJ musiałby najpierw przejść terapię behawioralną.
Dla mnie było to wszystkim po trochu. Crossover dał mi możliwość funkcjonowania na swoich zasadach w obiegu literackim. Bez wysyłania wierszy na fatalne konkursy i brania udziału w wydarzeniach literackich o podejrzanej proweniencji. Bardzo mi to odpowiadało, bo ja lubię funkcjonować na swoich zasadach. Inna rzecz, że występy sceniczne dawały mi mnóstwo frajdy i adrenaliny potrzebnej do pisania tekstów. Zakładając Crossover, nie pisałem wierszy od prawie sześciu lat. Koncerty pozwoliły mi zbić tę szybkę w sobie i wrócić do pisania.
Z innych rzeczy, nie oszukujmy się, że na spotkanie poetyckie bylibyśmy w stanie przyciągnąć 120 czy 150 osób, a z Crossover to się udało, nawet ze dwa razy.
Mam jeszcze ciekawostkę związaną z tamtym przedsięwzięciem. We wrześniu 2013 graliśmy koncert w Jaśle, a wśród słuchaczy znalazł się Pan Ryszard Krynicki. Pan Ryszard, zainspirowany naszym występem, zaczął koncertować w bardzo podobnej konwencji z zespołem Rdzeń 2 – pierwszy raz kilka miesięcy po naszym występie w Jaśle. Dzięki temu czuję, że miałem pewien wpływ na poetów Nowej Fali.
Pojawia się w u Ciebie sporo Historii: wojna na Ukrainie, figura Julii Tymoszenko, Donbas, itd. Jeśli więc są to wiersze o rzeczywistości, to właśnie tej historycznej, o pewnych wydarzeniach, które znamy zresztą głównie z przekazów medialnych. Jakie znaczenie ma dla ciebie „usytuowanie” wiersza, moment historyczny i zanurzenie tekstu w tej społeczno-politycznej aktualności?
Stacja wieży ciśnień została pomyślana jako swego rodzaju „zapis live” z rzeczywistości, która „dzieje się”. Wiersze „ukraińskie” były pisane jako żywy komentarz do bieżących wydarzeń. Dla mnie jest to książka nie tyle o samej wojnie na Ukrainie, co o przekazie medialnym z wojny. Stacja wieży ciśnień w założeniu ma symulować przekaz medialny z Ukrainy, jest stacją, umówmy się, radiową. Jest to jedna, ale nie jedyna warstwa tej książki. Słowo „symulacja” jest zresztą słowem dla niej kluczowym, przynajmniej w intencji autorskiej.
Natomiast jeżeli chodzi o znaczenie „usytuowania” wiersza w konkretnej rzeczywistości (społeczno-politycznej i medialnej), to cóż, książka potrzebuje bohaterów, wewnętrznej fabuły (niekoniecznie linearnej) tła społeczno-politycznego i tła historycznego. Przeważnie są to zasady pisania dobrej prozy, ale moim zdaniem tyczą się w równym stopniu książek poetyckich, co zostało nieco przez poezję, nazwijmy, współczesną, zapomniane. Są to po prostu warunki konieczne, żeby pisana książka miała szansę być książką dobrą, po prostu. Dobrze również, jeżeli w książce poetyckiej odnajdujemy coś więcej niż dziewczęce smuteczki i chłopięce żale. Niedobrze, jeżeli często odnajdujemy tylko to.
Skoro już o historycznym uwikłaniu, to z podobnego frontu: skąd u Ciebie Enzensberger, z którego wziąłeś motto do pierwszej wersji tomu? Znajduje go w twoich wierszach Konrad Góra, a pytam o to również w tym kontekście, że to poeta bardzo ważny np. dla Szczepana Kopyta.
O, to tutaj będzie anegdota. Dzień po wspomnianym Połowie nocowałem na wrocławskim skłocie CRK. Tam, wspólnie z Arkiem Wierzbą, Rybą Rybickim i kilkoma kolegami, pomagaliśmy Konradowi w przygotowaniu posiłku w ramach FNB. Chłopaki poszli ten posiłek rozdawać, a ja poszedłem odprowadzić Kaspra Pfeifera na dworzec. Jak wróciłem, okazało się, że Konrad w zamian za posiłek otrzymał od kogoś w ramach barteru Proces historyczny Ezensbergera. Stare wydanie, w twardej oprawie. Instynktem wiedziony Góra dał mi te książkę, tzn. pożyczył, ale już nie oddałem. A nie oddałem, bo książeczka uderzyła mnie, nie tylko przez swoją jakość, ale dlatego, że okazało się, że mojemu pisaniu do Enzesnbergera jest bliżej niż zawsze myślałem. Znalazłem wiele punktów wspólnych i wtedy ponownie, po sześciu czy siedmiu latach odkryłem Enzensbergera. A skoro już te punkty wspólne znalazłem, to musiałem się do nich ustosunkować, bo nie piszemy w próżni, do historii literatury ustosunkowywać się należy. Takimi dziwnymi drogami do tego doszło, stąd ten Enzensberger. Bardzo się cieszę natomiast, że przez różnorakie zbiegi okoliczności o Enzesbergerze zaczynamy rozmawiać. Jednym z moich celów było przywrócenie dyskusji na temat tego poety w obiegu literackim. Ostatnimi czasy Hans Magnus zdawał się być u nas nieco zapomniany.
Maciej Taranek napisał takie trzy ironiczne wiersze o pokoleniowym doświadczeniu, pewnie je znasz, o tym, w jaki sposób wielkie zamachy terrorystyczne splatają się z kolejnymi „levelami” jego „dojrzewania obywatelskiego”. Twój tekst Kiedy ścinałem jej włosy przypomina mi tamten koncept. Stąd pytanie: czy dostrzegasz jakąś pokoleniowość doświadczenia, czy w ogóle jej szukasz? Czy poczuwasz się do jakiejś wspólnoty poglądów lub estetyk z np. Bąkiem, Tarankiem, Przybyłą, czy to w ogóle inne światy?
Porównanie tego tekstu do boomów Taranka jest dla mnie nieco zaskakujące, ale w tej kwestii czytelnik ma zawsze więcej racji niż autor. Mam problem z pokoleniowością. To jest tak, że jest kilka koleżanek i kilku kolegów po klawiaturze, z którymi bardzo dobrze się czuję się na ławeczce pod blokiem i chętnie z nimi te parę godzin mogę na tej ławeczce przesiedzieć.
Problem polega na tym, że mogę wskazać kilkudziesięciu autorów z roczników zbliżonych do mojego, z którymi na tej ławeczce nie chciałbym siadać. Chociażby dlatego, że jest dla niej miejsce dla maksymalnie czterech osób i gdy usiądzie piąta, robi się już za ciasno. Inna sprawa, że nawet jak się przesiedzi tę parę godzin, to później trzeba iść w swoją stronę. Wrócić do domu, ugotować obiad narzeczonej, etc.
Poczuwam się do pewnej wspólnoty poglądów na literaturę, zarówno pod kątem tworzenia, jak i jako jej czytelnik. Niekoniecznie te wspólne poglądy przekładają się na estetykę czy poetykę samych tekstów. Dobrze, myślę, rozumiem się z Kamilem Brewińskim pod względem poglądów na literaturę, chociaż ciężko szukać wspólnoty naszych tekstów. Z drugiej strony, słyszałem od kogoś zdanie, że mojemu pisaniu i pisaniu Brewińskiego jest bardzo blisko, bo robimy coś zupełnie odwrotnego. Brewiński jest „barbarzyńskim klasycystą”, a ja podobno „klasycystycznym barbarzyńcą”. To oczywiście z przymrużeniem oka i z przyłożeniem kategorii używanych przez krytykę ponad dwadzieścia lat temu.
Z pokoleniowością i tą wspólnotą poglądów na literaturę jest jeszcze ten problem, że bardzo często znajduję ją z autorami zdecydowanie starszymi, jak poeta średniego pokolenia, Konrad Góra, czy młodszymi, jak wspomniany Tomek Bąk, czy też jeszcze młodszy Radek Jurczak, którego debiutancką książkę miałem przyjemność redagować.
To jest prawie dziesięć lat, wte i wewte, dlatego ta wspólnota poglądów na literaturę, na pisanie, nie jest koniecznie przynależna konkretnym rocznikom. Jestem przeciwnikiem postrzegania „pokoleniowości” przez pryzmat roczników. To tępym obuchem ciosana proteza historycznoliteracka, ciężko traktować poważnie głosy mówiące o „pokoleniu” poetów urodzonych między 1980 a 1989 rokiem. Ma to w sumie jeszcze ten humorystyczny aspekt, że rocznik 1990 przynależy do roczników 80’. Kompletnie inną kwestią jest przykładanie socjologicznego pojęcia „pokolenia” do historii literatury. „Pokolenie” we wszystkich ujęciach socjologicznych obejmuje dwadzieścia pięć, trzydzieści lat.
Z Maćkiem Tarankiem rozumiem się świetnie, podobnie jak z obsługującym zupełnie inne rejony Kamilem Kwidzińskim. Przybyły jeszcze nie czytałem, nie mam zdania, ale możemy na próbę usiąść na jakieś ławeczce.
A już zupełnie inna sprawa, że bardzo dobrze dogaduję się z nieżyjącymi.
Rozumiem, że stanąłbyś raczej po stronie Tomka Bąka, gdy ten dworował sobie ostatnio w wywiadzie z takich siłowych, czysto generacyjnych propozycji w stylu „2Miesięcznika. Pisma ludzi przełomowych”, gdzie młodość ma być wartością samą w sobie (na „rówieśnika III RP” już się niestety nie łapiesz)?
Jestem pełen podziwu dla sumienności i pracy, którą wykonuje Rafał Różewicz, chciałbym, żeby to było jasne. I nie mówię tego z grzeczności czy ze względu na moją prywatną sympatię dla Rafała. Po prostu niewiele jest tego rodzaju pism internetowych, tworzonych bez żadnego wsparcia finansowego i przez taką niewielką grupę ludzi. Pism, które przy tych wszystkich niesprzyjających okolicznościach, ukazują się z taką regularnością. Do tego trzeba naprawdę dużo samozaparcia. Z tego względu Rafałowi i ekipie należą się duże słowa uznania. Jednak w kwestii jego generacyjnej propozycji już parę razy głos zabierałem i, oczywiście, stanowisko Tomka Bąka w tej sprawie i jego postrzeganie pojęcia wspólnoty generacyjnej jest mi zdecydowanie bliższe.
Nie jestem rówieśnikiem III RP. Traktuję ją jako upartą i rozpieszczoną młodszą siostrę.
Wiem, że jesteś przeciwnikiem ideowego przeciążenia wierszy, ich upolitycznienia w sensie jednoznaczności rozstrzygnięć. Paweł Kaczmarski na stronach BL zainicjował debatę nad „politycznością formy”, która jest dla nas (krytyków) ważnym elementem myślenia o zaangażowaniu współczesnej młodej poezji. Formalistyczne eksperymenty Góry (jego tornada i sestyny) czy Kopyta są przecież niezbywalne. Zatem pytanie o twój stosunek do pojęcia formy i do tak pojętej polityczności, nie jako uproszczenia wiersza, ale właśnie wymogu estetycznego przetworzenia?
O, widzę, że solidnie odrobiłeś pracę domową. Chociaż jestem nie tyle przeciwnikiem, co po prostu rozczarowanym czytelnikiem znacznej części poezji w ten sposób zaangażowanej. To nie zdało egzaminu już w przypadku poezji stanu wojennego, której nijak obronić się dziś nie da. Problemem są krótkie nogi takiego rozwiązania i krótki czas ważności tego typu tekstów. Również ich jednopłaszczyznowość.
Całej dyskusji przyglądam się z zaciekawieniem i swego rodzaju ulgą, wynikającą z podjęcia tematów dla mnie (i, podejrzewam, dla nas wszystkich) oczywistych, a jednak pomijanych przez lata przez krytykę literacką. To ważna dyskusja jest i cieszę się, że się odbywa. Mam nadzieję, że przysłuży się ona odczarowaniu pojęcia „polityczności” w poezji i odświeżenia pojęcia „zaangażowania”, które również zostało bez zrozumienia wielokrotnie przeżute, wyzute, użyte w tylu kontekstach, że pojawiły się duże problemy z recepcją czytelniczą i postrzeganiem tego, czym w ogóle to zaangażowanie jest.
Oczywistością jest, że nie ma czegoś takiego jak apolityczność w poezji, bliskie w tej dyskusji są mi głosy Pawła Kaczmarskiego i Dawida Kujawy przywołującego Enzensbergera. Nawet skierowanie się ku prywatności bruLionowców jest w oczywisty sposób polityczne i jest reakcją właśnie polityczną na ówczesne zmiany systemowe. Natomiast problem i linia sporu krytyki na temat nomenklatury jest dla mnie kwestią pokoleniową. Nie dziwię się zupełnie postrzeganiu Piotra Śliwińskiego, który towarzyszył jako krytyk przemianom lat 90. i poetom „bruLionu”. Trzeba pamiętać w jakim kontekście to wszystko się działo i skąd, z jakiej literatury i jakich przemian systemowych ten bunt przeciwko polityczności w poezji się wziął. Sam w gruncie rzeczy polityczny.
Jak nas uczy (w nieco innym kontekście) Harold Bloom: sprzeciw jest w gruncie rzeczy formą naśladownictwa. O tym musimy pamiętać. Z pewnością rolą krytyki jest teraz odczarowanie pojęć polityczności i zaangażowania w poezji, które przecież są dla niej już od czasów Horacego i Wergiliusza oczywiste i naturalne.
Jeżeli natomiast chodzi o polityczność formy, to również są to rzeczy oczywiste. Wspomniałem już o synkopie. Jeżeli w wierszu pozornie „intymnym” staram się zastosować właściwą dla jazzu synkopę, to automatycznie ten wiersz staje się usytuowany w pewnej tradycji związanej z określoną rzeczywistością polityczną i oczywistym politycznym kontekstem. Od jazzu dojdziemy do beatu, od beatu do pewnego kontekstu społecznego, itd. Przecież po coś ta synkopa zostaje zastosowana i jest nieodłączną częścią treści wiersza. Forma jest również treścią. Wiersz natomiast, parafrazując klasyka, musi sprawdzać się na każdym poziomie swojego funkcjonowania. Jeżeli się nie sprawdza, jest po prostu złym wierszem.
Jedyne, z czym się nie mogę zgodzić, to z uproszczeniem „wiersz jest dobry, BO jest zaangażowany”, to tak nie działa. Naczytałem się w życiu mnóstwo fatalnej poezji „zaangażowanej”.
Ja też, a czasem miewam wątpliwości nawet na tych liniach, które uznajemy za jakoś wiążące dla współczesnej poezji, czyli Góry, Kopyta czy Pietrek… Ale jeśli już mówimy o poezji „zaangażowanej” (zawsze z tym cudzysłowem!), to jak twoim zdaniem wiersz może działać społecznie, czy może i czy powinien? Albo co w ogóle może znaczyć, że „wiersz działa”?
Pytanie brzmi „czy powinien?”. Tu chciałem uściślić jedną rzecz, to nie jest tak, że zapisałem się do jakiegoś tajemniczego klubu „poetów zaangażowanych”. To tak nie działa, nie postrzegam się również jako „poeta zaangażowany”, bo w słowie „poeta” już się ten drugi człon zawiera. Sam akt pisania jest aktem zaangażowania. Pisanie jest aktem niezgody, jest mówieniem NIE, a każde wypowiedziane NIE właśnie tym aktem zaangażowania jest.
Czas najwyższy odczarować tę wyzutą terminologię. Kiedy pojawia się potrzeba napisania wiersza, to piszący (przynajmniej w moim przypadku) nie zakłada sobie „a teraz napiszę coś o sytuacji na Ukrainie”. To tak nie działa. Wiersze pisze się z potrzeby, kiedy coś nas w jakiś sposób poruszy, dotknie i domaga się ujścia. Dokładnie ten sam rodzaj poruszenia zmusił mnie do napisania wierszy dotyczących przekazu medialnego z Ukrainy, wierszy dotyczących śmierci bliskiej mi osoby, czy wierszy, nazwijmy, „miłosnych”, bo i takie potrafię.
Wszystko jest równoprawne, bierze się z tego co nas dotyka, a dotykać nas mogą zarówno historie dotyczące naszego życia osobistego, jak i bezradność wobec tragedii ludzkiej rozgrywającej się nieopodal. Wszystko jest taką samą częścią rzeczywistości, również rzeczywistość medialna jest jednak przede wszystkim naszą „rzeczywistością”.
Natomiast wiersz działa, gdy porusza, po prostu. I gdy mówi coś, o czym nie opowiada nikt inny. Wtedy staje się wierszem ważnym.
To jeszcze rozwinę ten wątek „działania” wiersza. Myśląc o angażowaniu się poprzez wiersz, mówimy też na ogół o pewnych strategiach, mniej lub bardziej wywrotowych. Chodzi mi np. o przechwycenie różnorakich języków u Kiry Pietrek, o tworzenie przestrzeni empatii przez Ilonę Witkowską, rozbrajanie przemocy przez wspomnianego już Bąka, formalistyczne przetworzenie składni u Góry, czy po drugiej stronie barykady – gesty przykrycia, estetycznego maskowania konfliktów, co pokazała niedawno u Słomczyńskiego Anna Kałuża, a co zarzucano kiedyś Jackowi Dehnelowi. W ramach doprecyzowania więc: żeby poruszyć, wiersz musi na to technicznie zapracować, a w tym wyborze techniki zawiera się już przecież pewien polityczny ruch. Tobie chyba najbliższej do przechwycenia właśnie, przynajmniej w Stacji wieży ciśnień zderza się ten medialny, bezduszny język z próbami upodmiotowienia go, przefiltrowania przez konkretnego człowieka. Ale mogę się diametralnie mylić, bo sporo tam też pracy nad frazą, składnią, przerzutnią, co z ducha bliższe jest Górze, a wstecz, powiedzmy – Nowej Fali…
Twoje intuicje dotyczące Stacji… są bardzo trafne. Pauperyzacja tragedii ludzkiej w języku relacji medialnych z Ukrainy, że się tak brzydko wyrażę, była dla mnie uderzająca na tyle, że te wiersze powstały. Niejednokrotnie te relacje przypominały bardziej komentarz meczu piłkarskiego i nakierowane były bardziej na symbolizację i hiperbolizację w stosunku do zjawisk i postaci, z czym mamy do czynienia również podczas wydarzeń sportowych. Prawdziwy dramat rozgrywał się natomiast gdzie indziej. Studiowałem dziennikarstwo i tego samego starano się mnie nauczyć na tych studiach. Może dlatego ich nie skończyłem i mam do środowiska medialnego dużą awersję. Widziałem jak to wygląda od środka i mi wystarczyło na tyle, że absolutnie nie chcę w tym uczestniczyć.
Jeżeli chodzi natomiast o kwestię „pracy nad frazą, składnią, przerzutnią”, to cóż, mogę tylko sparafrazować Rybę i powiedzieć, że w wierszu jednak ważna jest „podstawa liryczna do wyrażenia komunikatu”.
Czytam Jej wiosenne sukienki: „A nóż w jej bladej dłoni nie opisze chleba, / (doczytam do końca, aż w końcu zgłodnieje).” i zastanawiam się, jak – twoim zdaniem – przebiega to starcie na linii literatura-rzeczywistość? Czy jedyna moc poezji polega na deskrypcji, a potem trzeba odrzucić wiersz, spalić go (to Kopyt) i zacząć działać już poza polem literackim, czy może właśnie w tej wyjątkowości opisu jest coś, hm, emancypacyjnego?
Ha, tu również dobrze trafiasz, bo ten wiersz jest właśnie taką próbą przekroczenia tej niewidzialnej linii. Nieprzypadkowo pojawia się tam również Enzensberger. Ten wiersz próbuje wyjść „poza” ramy tego, czym (teoretycznie) tylko może być. Nie zadeklaruję się jednoznacznie, w jakim stopniu to wyjście jest możliwe, mogę tylko powiedzieć, że będę próbował – na ile mi pomysłu/umiejętności/talentu starczy.
A co z twoją książką (na ile oczywiście możesz o tym mówić)? Z tego co wiem, w wersji z roku 2015 dość mocno pokrywała się z arkuszem z „Poetyckich debiutów”. Czy teraz postanowiłeś trochę zdystansować ten arkusz, przebudować go, czy to raczej kwestia ekonomii i polityk wydawniczych? Żaden z autorów „Debiutów 2013” nie wydał dotąd książki w BL. Będziesz pierwszy?
Chyba mogę powiedzieć tyle, że książka ma ukazać się we wrześniu tego roku w wydawnictwie, które bardzo cenię i szanuję. Na dniach zaczynamy pracę nad okładką, więc wszystko zmierza w dobrym kierunku. Z jednej strony czas jej ukazania się jest wynikiem rzeczywistości wydawniczej, której przeskoczyć w naszych realiach się nie da, z drugiej, książka miała czas okrzepnąć i nabrać bardziej wyrazistego kształtu. Nigdy też nie miałem natychmiastowej potrzeby wydawania książki, w przeciwieństwie do wielu kolegów. W tym roku skończę trzydzieści lat, jak miałem lat siedemnaście, to wiedziałem, że zadebiutuję w wieku trzydziestu. To dobry wiek na debiut, człowiek przestaje się wtedy tymi kwestiami niezdrowo podniecać.