Maciej Wnuk: Dziś rozmawiamy o twojej powieści – Złodziejce matek – ale warto też na wstępie dodać, że jesteś również autorką książki non-fiction. Z czego wyniknął ten zwrot ku fikcji? Czy doświadczenie reporterki pomogło ci w pisaniu powieści?
Magdalena Genow: Zaczynałam od poezji i opowiadań, potem przez dziesięć lat zajmowałam się dziennikarstwem w różnych odsłonach – radiowej i pisarskiej – dla portali internetowych. Można więc powiedzieć, że wracam do korzeni, do tego, co zawsze gdzieś tam na marginesie tworzyłam, tylko teraz jest to próba większej formy. Jeszcze niedawno w Polsce nie było kierunków pisarskich na uniwersytecie, a przeczytałam kiedyś wywiad z Marquezem, który radził, że jeżeli ktoś chce się nauczyć pisać, to dziennikarstwo jest dobrą wprawką. Mam jednak wrażenie, że warsztat reporterski nie zawsze jest pomocny w tworzeniu fikcji. W pierwszej wersji tekstu miałam sporo fragmentów „zbyt dziennikarskich” – jak pisałam o targowisku Bema, to musiałam dodać, dlaczego je zamknięto, ile straganów działało w ostatnim roku etc. Zwróciła mi na to uwagę Olga Dwornik i teraz jestem na to wyczulona. Myślę, że to, co się przydaje, to jakiś taki radar dziennikarski na wyłapywanie ciekawych tematów np. w komunikacji miejskiej. Trochę tak, jakbym cały czas miała włączony niewidzialny dyktafon. Kiedyś w tramwaju naprzeciwko mnie i moich dzieci jechał starszy mężczyzna, który zaczął płakać, że jego żona umarła. Zwrócił się do moich dzieci: kochajcie mamusie, bo nie wiecie, ile lat będzie żyła. Tak powstał sprzedawca płaszczy ze Złodziejki matek.
Nawiązując do genezy twoich bohaterów – nie sposób nie zauważyć pewnych podobieństw do bohaterów Flauberta. Tak jak pani Bovary nie czuje się zrozumiana przez męża, tak twoja bohaterka doświadcza podobnych emocji: tuż po rozmowie z inną matką, której syn właśnie targnął się na życie, opisuje aktywność Karola, która, no cóż, sprowadza się do pisania aplikacji sumujących liczbę przytuleń z dzieckiem. Z bohaterami Flauberta łączą ich nawet imiona. Opowiedz o związku między tymi dwoma książkami. Czy wyrósł z twojej osobistej fascynacji prozą Flauberta?
Cieszę się, że wychwyciłeś to powiązanie. Historia z Emmą i Karolem nie zaczęła się jednak od fascynacji prozą Flauberta, a od feedbacku, jak otrzymałam po zeszłorocznym Połowie od Oli Grzemskiej, która zasugerowała, że moja bohaterka ucieka w bowaryzm, co samo w sobie nie jest złe, ale może warto byłoby to podkręcić, przerysować albo na odwrót – zastanowić się, czy taką strategię pisarską chcę przyjąć. Przeczytałam wtedy jeszcze raz Panią Bovary, wcześniej znałam tę powieść w okrojonej wersji do nauki angielskiego, ale przecież wtedy dużo umyka. Lektura polskiego tłumaczenia Anieli Micińskiej sprawiła, że nie mogłam przestać myśleć o Emmie, o Emmach tego świata, a jeszcze bardziej o terminie „bowaryzm”, który musieli ukuć mężczyźni. Byłam zdecydowanie team Emma i trochę na przekór postanowiłam dać mojej bohaterce takie imię. Nie chciałam jednak, aby czytelnik postrzegał ją jako rozkapryszoną mieszczkę, dlatego podjęłam decyzję, aby sportretować jej dzieciństwo. Wtedy zaczęła powstawać powieść, Emma zyskała patobackground, ale cały ten proces rozpoczął się, kiedy zyskała imię. Moja Emma pochodzi jednak z bardzo biednej rodziny. Nigdy nie była nad morzem. To był punkt wyjścia.
Przedstawiasz sylwetkę Emmy, głównej bohaterki Złodziejki matek w różnych perspektywach – z jednej strony obserwujemy jej dzieciństwo i dorastanie, a z drugiej mamy szansę przyjrzeć się jej dorosłości. Skąd pomysł na właśnie takie ukazanie jej postaci?
Testowałam różne warianty. Ten sam fragment pisałam w różnych narratorach, ale stwierdziłam, że tak intymny temat najlepiej wybrzmi w pierwszej osobie, chciałam, aby czytelnik odbierał tekst, jakby był szeptany do ucha. Testowałam też sposoby montażu. W pewnym momencie, chwilę przed warsztatami w Kołobrzegu, doszłam do wniosku, że nie jestem w stanie tak spiąć wątków, żeby nie spoilerować – nie mogłam zapanować nad sekwencją zdarzeń w dwóch perspektywach czasowych. Skleiłam więc opowieść linearnie, ale wtedy część o dzieciństwie z lat 90. była zbyt monotonna, podobnie współczesność. Na warsztatach z Anią Cieplak udało się opracować drabinkę fabularną, a kiedy uporządkowałam linię życia bohaterki, opisałam „serce historii”, zobaczyłam, jak wiele wątków jest zbędnych. Po ich usunięciu montaż zaczął się kleić. Uważam, że całość zyskuje na przeplataniu czasów. To też bardzo rezonuje z moim postrzeganiem ludzi. Mam taką schizę, że kiedy patrzę na kogoś, zastanawiam się, jakim był dzieckiem, i na odwrót, patrząc na dzieci, rozkminiam, co się im przytrafi w dorosłości. Myślę też, że wpisuje się to w szeroko pojętą kulturę terapii, szukania wewnętrznego dziecka, widzenia w jednym człowieku różnych etapów jego życia, które niezaopiekowane zamieniają się w różne napięcia.
Twoja bohaterka podczas pobytu na oddziale noworodkowym, w towarzystwie innych matek, orientuje się, że pamięta je wyłącznie po imionach ich dzieci: „mama Pawła”, „mama Ali”. Słyszy często obraźliwe uwagi: wchodząc do piekarni, dociera do niej komentarz: „przyszły pięćsetplusy”. Malujesz obraz macierzyństwa pozbawionego pluszu. To wszystko bardzo rezonuje z otaczającą nas rzeczywistością. Czy w tym kontekście uważasz Złodziejkę matek za książkę-protest?
Tak. Wyrasta z doświadczeń pokolenia matek, które rodziły w czasie, kiedy Prawo i Sprawiedliwość zaczęło majstrować przy ustawie aborcyjnej z jednej strony, a z drugiej strony wprowadziło 500+. Te polityczne decyzje stworzyły nową rzeczywistość dla matek: z jednej strony wzmógł się hejt na madki jako beneficjentki świadczenia 500+, a z drugiej strony te decyzje polityczne były katalizatorem do ujawnienia się mizoginii, dzieciofobii, które tak naprawdę są głęboko zakorzenionej w naszym społeczeństwie. Czułam na własnej skórze jakąś taką społeczną nienawiść, zupełnie inny vibezauważyłam w czasie podróży po Hiszpanii – tam wszyscy uśmiechają się do maluchów. Jesteś mile widziana. Kiedy moje dziecko płakało w samolocie, Hiszpanie je rozweselali. Po tej podróży pomyślałam, że może to jednak nie są moje projekcje, a kwestia naszej kultury. Z tego buntu wzięło się pisanie, ale abstrahując od tego, co to robi matkom i dzieciom, zaczęłam zastanawiać się, co ta postawa mówi o nas jako społeczeństwie. Dlaczego jest społeczne przyzwolenie na deklaratywne nielubienie dzieci? Kultura poprawności politycznej wyczula nas na wrażliwość, kiedy mówimy o rasach, otyłości, zwierzętach, ale jechanie po dzieciach – istotach, które nie mają jak się bronić, dla wielu jest ok. A może działa to jak fala w wojsku, byliśmy tak niepodmiotowo traktowani w dzieciństwie, że nie potrafimy tego przełamać i tak samo traktujemy dzieci. W międzyczasie temat zaczął pojawiać się na Instagramie. O dzieciofobii napisała m.in. Sonia z Histerii Sztuki, Paulina z tazagorska czy Zuzanna Marczyńska. Nazwanie problemu jest bardzo uwalniające – wtedy wiesz, że to nie jest twój personalny problem. Emma jednak tego nie wie.
Może dlatego pojawiła się w mojej książce narracja dziecka – wrzucam w nią wiele współcześnie aktualnych tematów np. kwestię języka, jakim mówimy o narządach płciowych. Chciałam pokazać tę dziecięcą bezbronność, ciekawość i samotność w świecie dorosłych. To dzieciństwo jest źródłem lęków, z którymi potem mierzymy się jako dorośli. Niekochane dzieci w dorosłości też nie będą lubić dzieci.
Jest jeszcze kwestia posiadania dziecka w czasach katastrofy klimatycznej, która sprawia, że Emma odczuwa wyrzuty sumienia. I to był pierwotny wątek, od którego zaczęła się książka trzy lata temu. Chciałam napisać kronikę znikających pór roku, jakieś takie epifanium dla świata, i jak w takiej żałobie mieć dzieci. Tutaj jednak za bardzo zapędziłam się w idee, a literatura musi wychodzić z życia, nie może dawać odpowiedzi, więc finalnie książka poszła w stronę fabuły, postaci i ich zmagań z tą pokręconą rzeczywistością.
Tak, to prawda, w twojej książce odbija się wiele bardzo ciekawych dylematów i pytań, które często obecnie stawiamy. To wątki ekologiczne, o etykę konsumpcji, relacje międzyludzkie. Interesujących tematów jest w niej tyle, że właściwie trudno tę książkę skategoryzować, bo każde jej streszczenie będzie wiązało się ze sporym niedopowiedzeniem. Gdy myślę jednak o jakimś słowie, które dobrze oddawałoby charakter tej książki, przychodzi mi do głowy „niepokój”. A Tobie jakie emocje towarzyszyły podczas pisania Złodziejki?
Odczuwałam niepokój, ale pisanie sprawiało, że znikał. Pisanie jest ze mną od zawsze, to moja joga umysłu. Napisanie Złodziejki matek było dla mnie zamknięciem pewnego etapu stawania się matką. Poddałam ten proces literackiej obróbce, ale myślę, że skatalogowałam tam listę lęków współczesnych kobiet. Pozwalam sobie używać liczby mnogiej, bo duża część historii wzięła się z życia, została zasłyszana, czasem czytając matczyne fora internetowe, miałam wrażenie obcowania z jakąś taką zbiorową narratorką, której lament pozostaje zamknięty w gronie kobiet, które urodziły.
Czy zapis trudnych doświadczeń jest formą przejęcia nad nimi kontroli? Czy jest w tym coś z poczynań Twojej bohaterki, która zapisuje w excelowej tabelce rekordowe wartości temperatur na świecie, bo, jak sama mówi, łatwiej zapanować nad czymś, co już jest spisane?
Tak, pada nawet takie zdanie w książce. W pierwotnym projekcie ta nuta miała być dominująca – cała konstrukcja została zaplanowana wokół tropienia anomalii. Znajoma doktorka meteorologii nauczyła mnie korzystać z baz danych, w których zgromadzone są pomiary temperatur z ostatnich lat dla całego świata. Fascynujący świat liczb. Przez kilka miesięcy spisywałam temperatury do excela, które miały stać się strukturą książki. Chciałam, aby „matka natura” wysyłała mojej bohaterce depesze, która ona w ten sposób odkodowuje. Przy okazji analizy zmieniających się temperatur, opadów deszczu, sprawdzałam te miejsca w googlach. Interesuje mnie ta holoceńska normalność, która odchodzi, i nowy kształt świata, który cały czas się tworzy, także na poziomie geologicznym czy gatunkowym. Historia Emmy poprowadziła mnie jednak w inną stronę, ale ten czas takiej głębokiej, wręcz mnisiej analizy, na pewno nie był stracony, jeżeli chodzi o mierzenie się z moją osobistą żałobą za holocenem.
Co według ciebie będzie się zawierać w tym nowym kształcie świata, który cały czas się tworzy? Czy jest w nim jakaś nadzieja?
Póki co potrafimy, jeżeli chodzi o literaturę, tworzyć tylko dystopie i w moim myśleniu o przyszłości też pojawiają się takie wizje. Nie satysfakcjonuje mnie takie podejście. Tomasz Stawiszyński pisał o „upajaniu się apokalipsą”. Rebecca Solnit z kolei napisała esej „Depresja klimatyczna to luksus”, który był dla mniej bardzo otwierający. Klimatyczni emigranci nie będą lepiej sypiać, dlatego, że ty, mieszkaniec bogatego kraju, będziesz miał depresję. Walcz, ile możesz, nie zamykaj oczu na prawdę o klimacie, ale też żyj i kochaj.
Czymś, co mocno zapadło mi w pamięć po lekturze Złodziejki matek, był język – to język szczerości, który mówi tyle, ile potrzeba, i ani słowa więcej. Zdradzisz na koniec, jakie są twoje literackie inspiracje?
Lubię książki pisane z perspektywy dziecka, jak Niepokój przychodzi o zmierzchu Rijnevelda Marieke Lucasa, Lato, kiedy mama miała zielone oczy Tatiany Tibuleac czy Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę Ocean Vuonga. Dzieciństwo to często czas straty i bólu, ale z drugiej strony bardzo modalna przestrzeń, która daje pisarzom możliwość zabawy w realizm magiczny. Myślę, że każde dziecko ma w sobie coś z poety. Oprócz tego inspiruje mnie proza Douglasa Stuarta – czytając o jego robotniczym Glasgow, widziałam moją Wildę lat 90. To pokazało mi, że temat może być wszędzie, tak że w środowiskach, które nie uczestniczą w obiegu literackim, i tym bardziej domagają się swojej reprezentacji jako pełnokrwiści bohaterowie. Teraz czytam Buddenbrooków Tomasza Manna i wynotowuję klasizmy, służba u tego niemieckiego pisarza zawsze ma czerwony kolor twarzy. Ten nowy sposób czytania pojawił się pewnie po lekturze Chłopek Joanny Kuciel-Frydryszak czy opowieści o wstydzie klasowym – Powrotu do Reims Didiera Eribona oraz Lat Annie Ernoux.