Weronik Janeczko: Zagrajmy w rozmowę – mogą być pytania ode mnie (tych będzie co najmniej 80%) lub dwa pytania –bonusy – niespodzianki (procenty pozostałe). Wszystkie bliżej lub dalej powiążą się z Twoją najnowszą książką Pogo głosek, bo właśnie z jej powodu spotkaliśmy się na moim dysku Google’a. Od czego zaczniemy?
Robert Rybicki: Od wykopnięcia piłki na drugą połowę, gdzie już powinien ktoś na skrzydle czekać.
Po drugiej stronie na skrzydle czeka jeden z członków KSP – Przemek Suchanecki i podaje: „Jak tam twoje relacje z kosmiczną prajaźnią?”
Na razie w ogóle. Wkręciła mi się stopa metryczna. Ta stopa właśnie wykopnęła piłkę.
Przejdźmy zatem do Facebooka. Sprzed 15 minut, Twoja tablica:
Wracam do stopy metrycznej. Morów u nas nie ma (może w Japonii są), tonów u nas nie ma (Chiny? Wietnam?), mamy w języku to, co mamy: zajscany akcent na przedostatnią z ułomkiem wyjątku. Wydaje mi się, że Czarek Domarus w jakichś wierszach wychodził odważniej poza dupowaty już model sześciu stóp w polskiej poezji (nikt się nie odezwał w krytyce czy myśli teoretycznej), forsując jednosylabowe zderzenia w obrębie frazy, paru jechało na zagęszczonych spondejach. Kiedyś ze @Szczepan Kopyt dyskutowaliśmy o tym i wysnuł ryzykowną „hipotezę”, że w polskiej poezji możliwe jest 15‒16 stóp metrycznych w wersie. Ja sobie tam od czasu do czasu rzeźbię w tym, efekty ogólnie w tym mam słabe.
Czy w „Pogo głosek” coś się na tym tle dzieje? Coś tam wyrzeźbiłeś w tej materii?
Trochę tak sobie porzeźbiłem, poskładałem; zrobiłem, co mogłem. Wpływ na to ma granie na instrumentach, nieudolnie, a jednak przenoszące świat słów nieco bardziej w stronę układających się w sploty dźwięków. Parę tam jest takich gier rytmicznych, w kilku miejscach wrzucam jakieś rytmy, nie chce mi się wskazywać na konkretne utwory, jest tam takich parę przyśpiewek jakby, przy okazji jakichś perkusyjnych terkotań. Najważniejsze są jednak skreślenia.
O jakich skreśleniach mowa?
Nikomu nieznanych.
W wywiadzie z Dawidem Mateuszem dotyczącym Daru Meneli powiedziałeś, „ja już nie chcę słowa, znaczenia. Jak już, myślę iść w kierunku HAPPY DADA i śpiewu czeskich ptaków”. Chyba już tu – w Pogo głosek – jesteśmy zanurzeni w HAPPY DADA, no nie? Mam wrażenie, że względem książek poprzednich, w których oczywiście uciekałeś nie raz w słowne surrealistyczne kolaże, mamy już do czynienia z roztworem nasyconym DADA. Jak się w nim nie utopić, nie poobijać? Jak nie zginąć w pogo? Czy właśnie zginąć?
Podczas jednego pseudoPOGO dostałem z łokcia w oko, dosłownie czułem, jak ten łokieć wgniata mi gałkę w oczodół, nieprzyjemne doświadczenie; innym razem, byłem wtedy wczesnym licealistą, ktoś mnie popchnął i przewracając się, dostałem glanem w głowę, to wszystko były zawrotne prędkości, jak przy faulu na pełnej prędkości albo gdy wjeżdża w człowieka jednoślad bez hamulców, po prostu poruszanie się w powietrzu, zero możliwości opanowania jakichś sił odśrodkowych, działania woli (takie coś jeszcze istnieje?).
HAPPY DADA mogłem napisać tylko w takich warunkach, w jakich to się stało: środowisko językowe, kolaż języków, jaki istniał w PIZZERIA ANARCHIA w Wiedniu, wessał mnie, oddziałał organicznie, w powietrzu kulało się więcej języków niż gdziekolwiek w Polsce, poszukiwałem takiego wykolejenia z normy, a połączyło mi się to jeszcze z doświadczeniami z Wielkiej Brytanii, gdzie to multikulti (np. londyńskie) dało mi pozytywnego kopa w rozwijaniu myśli, rozumienia drugiego człowieka, jego religijności i duchowości, mentalności (dzielnice Czarnych, Hindusi, Arabowie etc.). HAPPY DADA nie powstałoby ani w Warszawie, ani w Krakowie, gdzie przecież na skalę polską jest dużo obcokrajowców, a już nie wspominam o Rybniku.
W Pogo głosek poszedłem nieco inną drogą, zresztą to tom napisany praktycznie w całości w Krakowie; w nim przedrzeźniającą wersją HAPPY DADA jest TATA DADA, gdzie też wskoczyło mi zafascynowanie perkusją (trr, trrr), no i sama ta myśl, że w języku czeskim „r” przejmuje cechy samogłoski („krk”, „trh”, „krb”), nie umiem tego nawet poprawnie wymówić. Czy POGO…jest DADA? To bardziej jest rozkmina, jaką sobie wykarczować ścieżkę tam, gdzie mnie nie było, właśnie między surrealizmem, dadaizmem, eksperymentem z metrum, iloczasem (wychodzenie od stopy starożytnej przez „polskie dupcynie o sześciu stopach” (hańba dla polskiej krytyki i teorii, od Kochanowskiego nic nie zrobili, parę słowników), przecież można ścieśnić sylaby akcentowane, powyginać zastałe i sparśniałe struktury myśli i dźwięku (pomijając znaczenie!), zabawy z neolingwizmami i archaizmami, kolaże, zderzania-zestawienia; to ma być jakiś twór poetycki/poetyckopodobny, gdzie znajdzie się „coś” w przestrzeni pomiędzy „modernizowanym wierszem klasycznym” a „ariergardowanym wierszem awangardowym”, poprzeplatane to wszystko na wzór patyczków w ptasich gniazdach, pozawijanych dziobami. Nie umiem tego inaczej określić.
Czyli to, nawet jak dla wcześniej i tak eksperymentującego Ryby, dodatkowy eksperyment? Jeśli tak, to jakie miałeś w nim „badawcze” pytanie? I tu przykłady, które układam z Twojej poprzedniej odpowiedzi: Jak mi będzie tam, gdzie jeszcze poetycko nie byłem? Co muszę wykarczować, żeby możliwie najdalej się przedostać? Coś w ten deseń, coś jeszcze?
Bardziej jednak kontynuacja. Poszukiwanie, jakiś rozwój. Ile mogę mieć czasu? Minutę? Sto lat? Oczywiście to wszystko w połączeniu z kontemplacją. Pomyślałem sobie jakiś czas temu, nie wiem, czy to było robione, by dla celów poetyki inaczej pomyśleć o akcentach, zestrojach. W ten sposób wymyśliłem sobie [to wszystko przez to „uczenie się chińskiego”, pisanie chińskimi znakami; to kompletnie przewraca w głowie, gdy siedziało się wcześniej, na przestrzeni lat, nad paroma europejskimi językami, w których to zrobiłem sobie podział na języki wedle paroksytonicznego akcentu i „zwielokrotnionego akcentu” (ruchomego?)], żeby potraktować ciąg sylabowy „oe” w słowie „poezja” jako albo wznoszącą sylabę wzdłużoną (podobnie jak ton drugi w chińszczyźnie), jako jedną sylabę skręconą, co mogłoby urozmaicić myślenie o pierwocinach aktu poetyckiego, tych podstawach (mory, sylaby, iloczas etc.). Nie umiem tego precyzyjnie ująć znaczeniem. Podobnie słowa „geografia”, „niuans”. Z innej strony myślę o łamaniu, naddaniu znaczenia takim zderzeniom słownym jak „na akcent”, gdzie a‑A się zderza, potraktować to jak złamaną samogłoskę „a”, oddzieloną od znaczenia! W stronę muzyczności, tylko jednak trochę inaczej niż myśli Edek Pasewicz dla przykładu. Poprzez ingerencję w strukturę samogłoski, bez elektroniki. Trzeba rozszczelnić polską gramatykę, bo ogranicza wolną myśl ku słowu, gramatyka jest więzieniem dla języka poetyckiego. Z tej przyczyny już nie rozmawiam z ludźmi/poetami, którzy niegdyś mawiali mi, bym nie używał „danego słowa”, ponieważ nie ma go w języku polskim, nie ma go w słowniku.
Czyli tak, jak wspominałeś wcześniej – bardziej liczyła się dla Ciebie eksploracja możliwości języka, naciąganie granic polszczyzny, mieszanie jej z innymi językami, sprawdzanie, jak jej z tym będzie nawet kosztem zacierania znaczeń, prawda? Liczyła się dźwięczność, brzmienia, bardziej pogo dla głosek niż jakiś zwarty marsz?
W trakcie czytania ukułam sobie miniteorię, że przeprowadzasz czytelniczkę przez eksperyment/szkołę kontemplacji, która ma kilka poziomów (w końcu w jednym z wierszy pada „chciałbym zaprezentować ci maskę wszechwiedzącego nauczyciela gdy rozkaz ucina fleksję”). Albo możesz iść poziom po poziomie, aż dojdziesz do ostatniego levelu, możesz ‒ jeśli jesteś dostatecznie zaawansowaną kontemplatorką – od razu wyczytać, co trzeba z najwyższego poziomu lub – jeśli masz mniej czasu lub mniejsze chęci wgłębiania się w medytowanie nad tekstem – możesz pozostać na poziomie pierwszym lub drugim.
Wygląda to tak:
Poziom pierwszy – czytanie z zawołań sentencyjnych o wysokim stylu, którego było u Ciebie raczej mniej niż więcej takich, jak „dopiero wtedy jesteś wolny// gdy spływa na ciebie// prawdziwe doświadczenie// bez interpretacji”.
Poziom drugi – wersja środkowa, styl mniej wysoki, bezpośrednie zalecenia takie, jak „odkręć mózg jak żarówkę”.
Poziom trzeci – czytanie z szumów o doświadczaniu, nauka doświadczania przez bezpośrednie doświadczanie obserwacyjnych kolaży, głoskowych pomieszań zmysłów: poziom zawiera elementy luźno ze sobą powiązanych wersów eksperymentalnych opartych na zależnościach brzmieniowych.
Efekt kształcenia: umiejętność samodzielnej obserwacji, wyłączanie myślenia, odcinanie się od tego, co „zaprogramowane przez system”. Czy choć trochę byś się z tym zgodził?
W sumie to wygląda tak, że to pisane było na zasadzie układania klocków, puzzli, pudełeczek, dużo było przesuwania, skreślania, wsuwania, wymieniania, i ostatecznie musiałem rzucić okiem plastycznym na to, bardziej plastycznym niż poetyckim. Twoja propozycja czytania tego może być, nie chcę uwznioślać ani dezawuować, bo w tym widać jakiś wysiłek, z tym że gdybym miał myśleć o kategoriach mimesis, trochę też w tym miejscu takiego naśladowania tego TV/internet.LIVE szumu, może zgiełku dźwiękowego, z którego wypada wyłuskać coś, co ma dla nas czytelników/czytelniczek, w sensie minimum psychicznym (!) trzymać w pionie, ale akurat ten szum chciałem pokazać w sensie diachronicznym (stąd słowa bardzo stare też, aluzje do Rzeczypospolitej Babińskiej + ROZMAWIALNIA, powrót do rozmowy, a nie do biernego snuffowania informacji z „sieci”). Wiem, że to, co mówię, może trącić bzdurą. Podchodziłem czasem do tych wierszy jak prosty chłop do ziemi. Chłop widzi ziemię i wie, co może z nią zrobić, co ona mu może dać, widzi łany, połacie uroślinnienie. Ten chłop musi włożyć swój rozum, by to zadziałało. Tak więc podszedłem do pewnej schedy języka, jaka się we mnie osadziła, jak chłop do ziemi i żech to chycił. Twoja propozycja kilkupoziomowego, kilkupłaszczyznowego odczytywania nie krzywdzi mnie jako autora (jest jeszcze coś takiego?). Automator? Autor jako „prism”? A może przez przewodnik pizło Einsturzende Neubauten i wybiło korki w „bungalow” luksusowych niewolników?
Co w takim razie można powiedzieć o tym chłopie ze zmysłem plastycznym – na terenie POGO widzi świat jako co? Jakie cechy ma jego świat? Po co on to pole uprawia – chce się opowiedzieć po którejś ze stron w czasie „infokalipsy”? I dlaczego jego wewnętrzny mieszkaniec, który co jakiś czas ujawnia się w książce jako dadaistyczny dzidziuś, nie wie, co to pomoc? Czym w POGO różni się dzidziuś od chłopa? (chciałoby się tu wrócić do rozpoczętego w pierwszym podaniu przez Przemka problemu jaźni).
Niczym się nie różni. Jest czystą pustką.
A to, co widzą w świecie „infokalipsy” też jest ze sobą tożsame? Co to w ogóle za świat? Co go charakteryzuje? Szum?
Głupota ludzka.
Dobrze, znamy zatem bohaterów, przestrzeń, w której zdecydowałeś się ich „zamieszkać”, wiemy choć trochę o istocie szumów i tego, co da się nimi wyrozmawiać. Rozszerzmy sobie perspektywę względem skupionej tylko na wierszach. W końcu w czasie naszej rozmowy internet aż huczał z powodu wyników jednej z ważniejszych nagród literackich – w tym roku padło na prozę. Jeśli ktoś choć raz na jakiś czas bywa w krakowskiej Bazie na Twoich Open Micach i wydarzeniach organizowanych przez KSP, na pewno spotkał Cię opowiadającego o świeżo odkrytych przez Ciebie książkach – i tu pytanie od satelity KSP ‒ Filipa Matwiejczuka, które dostałam od niego dla Ciebie kilka dni temu: „Czy znalazłbyś w swojej poezji wpływy wynikające z lektury prozy?”
Właśnie otworzyłem piwo i wznoszę toast za Olgę Tokarczuk. Kiedyś mi pomogła. Nie chce mi się myśleć o wpływach z prozy. Jestem wychodzący z kaca wczorajszego. Żeby było ciekawie, co rusz trzaskaliśmy jakieś twardsze alkohole z Piotrem Mierzwą, Maciejem Prusem, Pawłem Sołtysem i Mikołajem Grynbergiem. Oczywiście to wszystko przy tym moim ustawicznym kręceniu się wzdłuż i wszerz knajpy. Oczywiście w Psie. Dzisiaj będziemy grali muzykę, więc czapa przestawia mi się na inne tory, bo ja nie umiem pisać już. Długopis poszedł w odstawkę i zamienię je na piórko do wiosła tudzież pałeczki do garów. Ratujta mie łod literatury!!