wywiady / o książce

Kraj nieograniczonych możliwości

Bohdan Zadura

Dawid Mateusz

Rozmowa Dawida Mateusza z Bohdanem Zadurą, towarzysząca premierze książki Po szkodzie, wydanej nakładem Biura Literackiego 26 lutego 2018 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Dawid Mate­usz: Sza­now­ny panie Boh­da­nie, roz­ma­wia­my przy oka­zji pre­mie­ry Po szko­dzie – książ­ki, któ­ra dla wie­lu czy­tel­ni­ków może oka­zać się zasko­cze­niem, a dla innych – natu­ral­ną kon­se­kwen­cją pana dro­gi twór­czej. Wkrót­ce wyja­śni się dla­cze­go, a na począ­tek chcia­łem – może nie­co pro­wo­ka­cyj­nie – zapy­tać, czy w Pol­sce A.D. 2018 jest moż­li­wa poezja nie­ko­men­tu­ją­ca prze­mian spo­łecz­no-poli­tycz­nych? Choć zamiast pyta­nia mógł­bym posłu­żyć się klu­czo­wym cyta­tem ze wspo­mnia­ne­go tomu: „jazgot w moich wier­szach / to z powo­du tego / lustra aku­stycz­ne­go / w któ­re nie wiem kie­dy / zmie­ni­ła się moja / poezja”.

Boh­dan Zadu­ra: Jazgot w tym cyta­cie – nie wiem, czy to sły­chać – oczy­wi­ście też jest cyta­tem. Wra­ca­jąc jed­nak do pyta­nia, to wyda­je mi się, że jak naj­bar­dziej. Tak, poezja nie­ko­men­tu­ją­ca prze­mian spo­łecz­no-poli­tycz­nych jest dzi­siaj w Pol­sce moż­li­wa. Bo jeśli dzi­siaj moż­li­we jest tu wszyst­ko, jeśli moż­li­we jest, że bia­łą różę czy­ni się sym­bo­lem nie­na­wi­ści, a z cze­ko­la­do­wych (wedlow­skich?) wafel­ków ukła­da się swa­sty­kę na tor­cie, to jest tu tak słod­ko i bez­piecz­nie, to jest to kraj tak nie­ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ści, że moż­li­we jest napraw­dę wszyst­ko. Poezja nie­ko­men­tu­ją­ca prze­mian spo­łecz­no-poli­tycz­nych rów­nież. Praw­dę powie­dziaw­szy, to nie wiem, czy sło­wo komen­to­wa­nie jest tu sło­wem wła­ści­wym, jeśli cho­dzi o moje wier­sze, powie­dział­bym raczej, że te prze­mia­ny sta­no­wią bar­dziej ich two­rzy­wo niż są w nich przed­mio­tem komen­ta­rza. Cie­szę się, że uznał pan ten cytat za klu­czo­wy – sło­wa „nie wiem kie­dy” to coś w rodza­ju sygna­łu, że autor nie ma się czym chwa­lić, coś w rodza­ju uspra­wie­dli­wie­nia, że to był pro­ces tro­chę poza kon­tro­lą…

Uprze­dził pan moje kolej­ne pyta­nie o kwe­stię nastę­pu­ją­cą: na ile temat (wydźwięk) wier­sza (książ­ki) jest auto­ro­wi narzu­co­ny, a na ile jest świa­do­mym wybo­rem? I chy­ba bar­dzo dobrze z tym uprze­dze­niem, bo podej­rze­wam, że nawet gdy­bym zawę­ził pyta­nie do tego kon­kret­ne­go tomu, to roz­mo­wa na ten temat mogła­by zająć wię­cej cza­su niż jaki­kol­wiek czy­tel­nik był­by w sta­nie jej poświę­cić. Jeże­li nie „komen­to­wa­nie”, to może „rezo­no­wa­nie” realiów, w jakich żyje­my? Wspo­mnia­ne „lustra aku­stycz­ne” (albo wier­sze jako lustra aku­stycz­ne) poja­wia­ły się w pana poezji, oczy­wi­ście dużo wcze­śniej. Nie jestem w sta­nie w tej nie­dłu­giej roz­mo­wie prze­ana­li­zo­wać pana całej, boga­tej dro­gi twór­czej [B.Z. się krzy­wi, jak­by powąt­pie­wał, czy dro­ga może być boga­ta], (kla­sy­cy­stycz­ne począt­ki zakoń­czo­ne „Poże­gna­niem Osten­dy”), nastę­pu­ją­ce stop­nio­wo roz­luź­nia­nie gor­se­tu wier­sza, aż do coraz częst­szych komen­ta­rzy w spra­wach spo­łecz­no-poli­tycz­nych. W Po szko­dzie docho­dzi jed­nak do rze­czy zaska­ku­ją­cej. W momen­cie, w któ­rym dużo mówi się o tzw. mło­dej poezji zaan­ga­żo­wa­nej (ku ucie­sze jed­nej stro­ny sto­li­ka i przy nega­tyw­nych komen­ta­rzach dru­giej), naj­bar­dziej doraź­ną książ­kę poetyc­ką w swo­im dorob­ku wyda­je Boh­dan Zadu­ra. Po szko­dzie jest być może naj­bar­dziej bez­po­śred­nio zaan­ga­żo­wa­ną książ­ką poetyc­ką wyda­ną w ostat­nich latach w naszym kra­ju. Słyn­ny wiersz „Bóg, honor, ojczy­zna” wyda­je się dziś zbyt deli­kat­ny, by mógł wejść do naj­now­sze­go tomu.

Nie, nie sądzę, że był­by zbyt deli­kat­ny; trud­no by go było włą­czyć raczej ze wzglę­du na to, że przez te 20 lat, któ­re upły­nę­ły od jego napi­sa­nia czy zapi­sa­nia, tro­chę się zdez­ak­tu­ali­zo­wał. W latach 90. wyda­wa­ło mi się, że odpo­wied­ni­kiem, żywym ekwi­wa­len­tem tej mak­sy­my w sub­kul­tu­rze kibi­cow­skiej jest stwier­dze­nie wypi­sa­ne na jakimś par­ka­nie czy ścia­nie domu na pery­fe­riach Wro­cła­wia, któ­re dostrze­głem z okna pocią­gu: „Widzew psy Legia kur­wa Śląsk ponad wszyst­ko”. Choć nie­któ­re ele­men­ty owej tria­dy brać kibi­cow­ska wyzna­wa­ła rów­nież wprost; hasło „Ludzie Hono­ru – kibi­ce Moto­ru” aku­rat pamię­tam z wia­duk­tu kole­jo­we­go w swo­im rodzin­nym mie­ście. Pozo­sta­łe dwa ele­men­ty – Bóg i Ojczy­zna – do eto­su kibol­skie­go weszły, jak­kol­wiek dziw­nie to brzmi, w XXI wie­ku, to teraz patrio­tyzm klu­bo­wy nabrał wymia­ru naro­do­we­go, a sub­kul­tu­ra jak­by – jak­by? – sta­ła się ele­men­tem main­stre­amu.

Pew­nie pana zasko­czę – wca­le nie chcia­łem, żeby wier­sze, któ­re zło­ży­ły się na Po szko­dzie, były nie­de­li­kat­ne, może taki jest jeden. Moc­ne, tak, myślę, że nie­któ­re są moc­ne, ale nie­de­li­kat­ne w zna­cze­niu nie­kul­tu­ral­ne chy­ba nie. Mój pry­wat­ny kodeks języ­ko­wy nie pozwa­la mi na uży­wa­nie nie­któ­rych słów, na przy­kład nie prze­cho­dzi mi przez usta sło­wo cham. Dewi­za „odpo­wied­nie dać rze­czy sło­wo” jest kuszą­ca, ale mam dziw­ne poczu­cie, że wypo­wie­dzieć je może ktoś, kto wła­śnie defi­ni­cję tego poję­cia speł­nia. Nie prze­cho­dzi mi przez usta sło­wo hoło­ta. Sko­ro już jeste­śmy przy deli­kat­no­ści, doraź­no­ści i zaan­ga­żo­wa­niu, to nie­spe­cjal­nie podo­ba­ło mi się Zebra­ło się śli­ny jako tytuł anto­lo­gii poezji zaan­ga­żo­wa­nej. Wiersz jako splu­nię­cie?

Nie chcę tu odpo­wia­dać za auto­ra cyta­tu, któ­ry posłu­żył za tytuł anto­lo­gii Zebra­ło się śli­ny (cytat, nie autor), ale sko­ro się tej śli­ny zebra­ło? Ja ten tytuł odbie­ram bar­dzo bli­sko wydźwię­ku pew­ne­go wier­sza „w któ­rym autor grzecz­nie, acz sta­now­czo upra­sza…” z jed­nak znacz­ną dozą gory­czy i roz­wi­nię­ciem tema­tu.

No dobrze, ma pan pra­wo koja­rzyć tytuł wspo­mnia­nej anto­lo­gii z wier­szem Julia­na Tuwi­ma, moje odczu­cie nie­zręcz­no­ści spo­wo­do­wa­ne jest przez sko­ja­rze­nie ze zwro­tem „…co śli­na na język przy­nie­sie”, a ponie­waż dalej trwam w być może myl­nym prze­ko­na­niu, że język poezji to język pre­cy­zji, ten tytuł wydał mi się mało zachę­ca­ją­cy.

Tutaj ze sko­ja­rze­niem nie ma co dys­ku­to­wać. Oczy­wi­ście, że może się tak sko­ja­rzyć, ale to kwe­stia do poru­sze­nia w roz­mo­wie z redak­to­ra­mi anto­lo­gii, Paw­łem Kacz­mar­skim i Mar­tą Koron­kie­wicz. Jed­nak­że, sko­ro wspo­mi­na pan o Zebra­ło się śli­ny, czy raczej o samym tytu­le, nie mogę nie zapy­tać: a zawar­tość anto­lo­gii?

Prze­sa­dza pan z tą kwe­stią do poru­sze­nia. Co tu poru­szać? To zawar­tość anto­lo­gii ma poru­szać, wier­sze mają dawać do myśle­nia, spra­wiać satys­fak­cję, pro­wo­ko­wać, budzić sprze­ciw. Ocze­ki­wać przy­jem­no­ści od poezji tego typu to tro­chę jak w skle­pie ryb­nym roz­glą­dać się za ciast­ka­mi. Coś tu jed­nak lubię, na przy­kład wier­sze Kiry Pie­trek, Pio­tra Przy­by­ły, Ilo­ny Wit­kow­skiej, pana wier­sze z moty­wa­mi ukra­iń­ski­mi…

Wróć­my do tema­tu, jeże­li cho­dzi o „nie­de­li­kat­ność”, to zupeł­nie nie myśla­łem o „nie­kul­tu­ral­no­ści”. Powiedz­my sobie szcze­rze, sko­ro w tomie poja­wia­ją się „bia­ło-czer­wo­ne fiu­ty”, bez­po­śred­nie komen­ta­rze do nacjo­na­li­stycz­ne­go odchy­le­nia ostat­nich mie­się­cy w pew­nym kra­ju, jeże­li się poja­wia bez­po­śred­nio nazwi­sko byłej pre­mier, a tak­że domi­nu­ją­ca i dosyć dosad­nie sko­men­to­wa­na posta­wa wobec uchodź­ców w tym­że kra­ju, a na deser dosta­je­my wiersz doty­czą­cy wpro­wa­dzo­nej usta­wy „anty­abor­cyj­nej”, a to wszyst­ko pod­la­ne jest sosem z nazwi­skiem Soros – to nie, deli­kat­nie, pro­szę pana Boh­da­na, tu nie jest. Ostat­nie pana tomy Krop­ka nad i oraz Już otwar­te były dużo mniej rady­kal­ne pod tym wzglę­dem. Ba, nawet Wszyst­ko z 2008 roku (więc praw­do­po­dob­nie pisa­ne za rzą­dów tej samej eki­py poli­tycz­nej) nie było tomem tak doraź­nie i zde­cy­do­wa­nie komen­tu­ją­cym owe, wspo­mnia­ne powy­żej. Mógł­bym zary­zy­ko­wać i odpo­wie­dzieć na „nie wiem kie­dy”, że jed­nak chy­ba cał­kiem nie­daw­no, przy­naj­mniej w aż takim stop­niu. Nawet humo­ru zna­ne­go z wcze­śniej­szych ksią­żek jest jak­by mniej, a jeże­li już się poja­wia, to jest jed­nak zde­cy­do­wa­nie bar­dziej gorz­ki, jak­by z przy­gry­za­niem war­gi.

Co do humo­ru to zabaw­ne tema­ty zwią­za­ne z wła­snym zawa­łem wyeks­plo­ato­wa­łem w Krop­ce nad i i Już otwar­te, bez sen­su było­by je powie­lać. Tu weszły tyl­ko jakieś dro­bia­zgi z poby­tu w sana­to­rium w Cie­cho­cin­ku, pew­nie śred­nio śmiesz­ne. „Macie jakieś bio­dra, to dawaj­cie”. Sta­rze­nie się samo w sobie mogło­by wypeł­nić tę lukę, gdy­by nie fakt, że rów­nie szyb­ko sta­rze­ją się moi leka­rze i – co bar­dziej nie­spra­wie­dli­we i przy­kre – lekar­ki. Pew­ne­go rodza­ju humo­ru sta­ram się uni­kać – gdy­by mi przy­szedł do gło­wy wiersz „Pol­ska w ruinie”. A jak­by tego było za mało, to wszyst­ko wokół nam zdu­dzia­ło, to bym go nie włą­czył do tomu. Myślę jed­nak, że to, co w Po szko­dzie nosi pod­ty­tuł „ready-made”, jest wystar­cza­ją­co roz­we­se­la­ją­ce inte­lek­tu­al­nie.

Powiedz­my, że roz­we­se­la­ją­ce. Jeże­li nie da się z czymś wal­czyć, moż­na to pró­bo­wać wyśmiać. Nie­mniej, te „ready-made”, do któ­rych wró­ci­my, są dla mnie pod­skór­nie smut­nym zapi­sem „pudel­ko­wo-cele­bryc­kiej” rze­czy­wi­sto­ści medial­nej. Jed­nak nie odpo­wie­dział pan na kwe­stie bra­ku deli­kat­no­ści w obcho­dze­niu się z pew­ny­mi kwe­stia­mi. Jak wspo­mnia­łem: poja­wia się kwe­stia uchodź­cza, nazwi­sko byłej pre­mier, pra­wo anty­abor­cyj­ne, Soros…

Tak, ma pan rację, okre­śla­jąc ten tomik mia­nem doraź­ne­go; prze­cież pani pre­mier, któ­ra mia­ła być pre­mie­rem na całą kaden­cję, zdez­ak­tu­ali­zo­wa­ła się jesz­cze przed pre­mie­rą tej ksią­żecz­ki. I oczy­wi­ście, że nastą­pi­ła zmia­na. Ale na miłość boską, kto tu się nie­de­li­kat­nie obcho­dzi z pew­ny­mi kwe­stia­mi? Tak, rośnie mi gula, kie­dy czy­tam aber­ra­cyj­ne komen­ta­rze w inter­ne­cie pod wia­do­mo­ścia­mi o śmier­ci ludzi, któ­rzy byli mi bli­scy. Bo Wik­tor Osia­tyń­ski jest tu tyl­ko przy­kła­dem jed­nym z wie­lu. Tak, moż­na w to nie wcho­dzić, jak moż­na nie oglą­dać tele­wi­zji publicz­nej i nie słu­chać radia, pła­cąc regu­lar­nie abo­na­ment, żeby było zabaw­niej i spra­wie­dli­wiej. Moż­na w ogó­le nie oglą­dać żad­nej tele­wi­zji, parę tygo­dni w sana­to­rium, gdzie nie mia­łem w poko­ju tele­wi­zo­ra, dowo­dzi, że moż­na. W koń­cu moż­na też nie pisać wier­szy, bo i tak się ich napi­sa­ło za dużo. Będąc sta­rym czło­wie­kiem, moż­na przy­po­mnieć sobie tech­ni­ki wie­ku dzie­cię­ce­go: zamknę oczy oraz uszy i świat nie ist­nie­je, i ja zni­kam. Moż­na zacho­wać się tak, jak się zacho­wa­łem, kie­dy w grud­niu zry­wa­no mi pazno­kieć z lewe­go kciu­ka z podej­rze­niem czer­nia­ka, i po sło­wach pie­lę­gniar­ki, któ­ra poda­ła chi­rur­go­wi strzy­kaw­kę ze znie­czu­le­niem, że prze­pra­sza, ale odcho­dzi, bo to jedy­ny zabieg, na któ­ry nie może patrzeć, bo mdle­je, pomy­śla­łem, że czte­ry lite­ry ze mnie, a nie pisarz, ale jed­nak zamkną­łem oczy, w związ­ku z czym nie wiem, jakim narzę­dziem chi­rurg wyłu­py­wał mi ten pazno­kieć.

Kil­ka lat temu w pew­nym wywia­dzie sły­szy­my z ust Boh­da­na Zadu­ry: „lite­ra­tu­ra nie słu­ży do zmie­nia­nia świa­ta i niko­go nie obcho­dzi”. Dalej doda­je pan: „lubię robić to, co umiem i chciał­bym, żeby to co robię, cie­szy­ło tych, któ­rych lubię”. Podob­nie jest z tą książ­ką? Tak po pro­stu? Czy może coś jed­nak się zmie­ni­ło?

Zgrze­szę pychą, ale tak mi się wyda­je, że nie mam powo­du, by wsty­dzić się cze­go­kol­wiek, co w swo­im dość dłu­gim życiu napi­sa­łem czy powie­dzia­łem publicz­nie. To nie zna­czy, że nie zmie­nia­łem swo­je­go sto­sun­ku do pew­nych ludzi, spraw czy zja­wisk. Z wia­rą, że poezja słu­ży do zmie­nia­nia świa­ta, roz­sta­łem się wkrót­ce po debiu­cie, w latach 60. ubie­głe­go stu­le­cia. Te sło­wa o lubie­niu tego, co się robi i pra­gnie­niu, by cie­szy­ło to tych, któ­rych się lubi, są cyta­tem z wier­sza „Radość pisa­nia” z dru­giej poło­wy lat 80. Dalej tak myślę. Czy coś się zmie­ni­ło? Pew­nie jest trud­niej lubić to, co się pisze, bo trud­niej jest lubić świat. Tak, poezja nie zmie­nia świa­ta, za chwi­lę to uza­sad­nię. Ale ona jest od dawa­nia świa­dec­twa, „piszę, co myślę i co czu­ję (nawet jeże­li się rymu­je)” – tak mi się napi­sa­ło w 1982 roku w sta­nie wojen­nym w poema­cie „Cisza”. Wyda­je mi się, że to „myślę” jest waż­niej­sze dzi­siaj niż „czu­ję”. W 2016 roku wysia­dłem z auto­bu­su przy pla­cu Na Roz­dro­żu, aku­rat przy Mini­ster­stwie Spra­wie­dli­wo­ści i zoba­czy­łem na uli­cy męż­czy­znę trzy­dzie­sto­pa­ro­let­nie­go, w bia­łym kożu­chu, nie wiem cze­mu przy­cho­dzi mi do gło­wy sło­wo pół­ko­żu­szek, z kara­bi­nem prze­wie­szo­nym przez ramię, z bia­ło-czer­wo­ną opa­ską na ręka­wie. Nie był w mun­du­rze, poczu­łem się jak w absur­dal­nym świe­cie, zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy ta broń jest praw­dzi­wa. Co to za kraj, w któ­rym cywil może para­do­wać z bro­nią. Dopie­ro po chwi­li uświa­do­mi­łem sobie, że to 1 mar­ca, Naro­do­wy Dzień Pamię­ci Żoł­nie­rzy Wyklę­tych. Doro­sły, przy­stoj­ny facet prze­bie­ra­ją­cy się za żoł­nie­rza wyklę­te­go, para­du­ją­cy po War­sza­wie z miną, że to mia­sto jest jego. Wie pan, to, co kie­dyś było gdzieś tam, dale­ko, nagle zaczę­ło być cał­kiem bli­sko: to na ław­ce przy przy­stan­ku auto­bu­so­wym, na któ­rym wsia­dam, poja­wia się napis JUDE RAUS MICHNIK SOROS, to w tram­wa­ju, któ­rym jadę, facet na zwró­co­ną mu przez sta­rusz­ka w moim wie­ku uwa­gę, że mógł­by nie roz­ma­wiać tak gło­śno i bez prze­rwy przez komór­kę, odpo­wia­da szy­der­czo: „A co? Pew­nie oby­wa­tel?” Przy kio­sku przed „Czy­tel­ni­kiem” dwu­oso­bo­wa pikie­ta, męż­czy­zna niski z bia­ło-czer­wo­ną fla­gą, wyso­ki z kawał­kiem poszar­pa­nej pły­ty pil­śnio­wej na kiju, na tej tabli­cy wyma­lo­wa­ny napis: „PO, Nowo­cze­sna, SLD to lewac­kie szam­bo”. O ten kiosk opar­ta ich rekla­mów­ka, na któ­rą popa­tru­ją dość czę­sto, jak­by w oba­wie, że ktoś im ją może pod­pro­wa­dzić. „Cała Pol­ska z was się śmie­je, komu­ni­ści i zło­dzie­je!” Peł­na kul­tu­ra. Pal sześć tych komu­ni­stów i zło­dziei. Ale cała Pol­ska. Więc jeśli mi nie do śmie­chu, to mam się uwa­żać za wyklu­czo­ne­go. Ten wiel­ki kwan­ty­fi­ka­tor, przy­po­mi­na­ją­cy pierw­szą poło­wę życia – Pro­gram Par­tii pro­gra­mem całe­go Naro­du. Anty­in­te­li­genc­kość Gomuł­ki, anty­nie­miec­kość, aktyw robot­ni­czo-chłop­ski, „Syjo­ni­ści do Syja­mu”, „Pisa­rze do piór!”, „Stu­den­ci do nauki!”. „Ixi g.…, omo g…, tyl­ko ORMO pie­rze rów­no!” Kno­wa­nia impe­ria­li­zmu, zdraj­cy i sprze­daw­czy­ki wte­dy, uli­ca i zagra­ni­ca dziś. Dziś Tar­go­wi­ca, wte­dy, nie wiem, czy ktoś na to wpadł. Przy­jem­ność słu­cha­nia prze­mó­wień towa­rzy­sza Wie­sła­wa była porów­ny­wal­na z przy­jem­no­ścią słu­cha­nia pani pre­mier, obo­je mie­li wpi­sa­ną w tembr gło­su nie­pod­ra­bial­ną jękli­wość. Jak w 1970 roku miłą odmia­ną było brzmie­nie gło­su towa­rzy­sza Edwar­da Gier­ka, tak teraz przez chwi­lę moż­na było się zachwy­cić tonem Mate­usza Mora­wiec­kie­go, choć dobór cyta­tu z Baczyń­skie­go pod koniec expo­sé („Z naszych to ramion, czy tak czy siak wytry­śnie Pol­ska wol­na jak ptak”) o sma­ku poetyc­kim naj­le­piej nie świad­czy. Jeśli cho­dzi o prze­mó­wie­nia, nie­po­rów­ny­wal­ny jest Pan Pre­zy­dent, on kocha swój głos, kocha swą inte­li­gen­cję, zauro­czo­ny jest wła­sną wie­dzą, doświad­cze­niem, odkryw­czo­ścią myśli, łatwo­ścią nawią­zy­wa­nia kon­tak­tu z ludź­mi, nie­za­leż­nie od tego, czy to pre­zy­dent USA, czy zwy­kły góral, gór­nik, czy mat­ka szes­na­ścior­ga dzie­ci. Tyl­ko czy mógł­by uwzględ­nić, że mam już sie­dem­dzie­siąt parę lat i na mnie nie krzy­czeć? Dobra zmia­na, bia­ło-czer­wo­na dru­ży­na, damy radę, wsta­wa­nie z kolan, wyspa wol­no­ści, jakaś absur­dal­ność. Zakaz han­dlu w nie­dzie­lę, a nikt nie zapew­nił pra­wa do snu posłom, i sena­to­rom, z któ­rych wie­lu prze­kro­czy­ło wiek eme­ry­tal­ny. Kazać im obra­do­wać po nocy to czyż nie trak­to­wać ich ze szcze­gól­nym udrę­cze­niem?

Tak tu sobie żar­tu­ję, jakie cza­sy (i jaki poeta), takie liry­ki lozań­skie. Dzie­ciń­stwo bar­dziej aniel­skie niż siel­skie, mło­dość gór­na i dur­na, wiek męski może nie naj­gor­szy. I jak tak pomy­śleć, za życia moje­go poko­le­nia tyle nie­wy­obra­żal­nych dobrych rze­czy się zda­rzy­ło: pierw­szy prze­szczep ser­ca, lądo­wa­nie czło­wie­ka na Księ­ży­cu, Soli­dar­ność, upa­dek Związ­ku Radziec­kie­go, wej­ście do NATO i UE. Pasz­port w domu, co tam pasz­port w domu – stre­fa Schen­gen, żad­nych gra­nic. I tyl­ko na sta­rość – kata­stro­fa. Pomie­sza­nie pojęć. Nawet nie pomie­sza­nie, a odwró­ce­nie. Też coś nie­wy­obra­żal­ne­go.

Szu­ka­łem cze­goś w Google i wysko­czył mi link do stro­ny na Face­bo­oku: Naro­do­we Puła­wy. 1700 polu­bień, nie prze­lew­ki. Mię­dzy inny­mi posty ludzi o takim samym nazwi­sku, jak moje, o któ­rych ist­nie­niu nie wie­dzia­łem. Lubią coś, cze­go bym nie zalaj­ko­wał. To w znacz­nej mie­rze stro­na kibi­ców Wisły Puła­wy, mię­dzy inny­mi z ape­lem do poli­cji „Nie­bie­skie bez­mó­zgi – wsadź­cie nas za blu­zgi”. Być może, jeśli poezja zmie­nia świat, to taka. Żeby zmie­nia­ła ine­śna, ludzie musie­li­by czy­tać książ­ki. Na stro­nie Naro­do­we Puła­wy link do stro­ny Patrio­tycz­na Żerdź. Nie kpię sobie, to rze­czy­wi­stość sama sie­bie prze­drzeź­nia. Żerdź to nazwa wsi nie­da­le­ko Puław. Kil­ka­set polu­bień. Też nie prze­lew­ki. To idzie mło­dość.

Jed­nak mam nadzie­ję, że mło­dość to rów­nież ja, przy­naj­mniej dzie­sięć lat temu. Nie wiem, czy jest sens licze­nia tych polu­bień, ale sko­ro pan zaczął… fan­pa­ge Boh­dan Zadu­ra ma 494 polu­bie­nia, cho­ciaż nie­ak­tu­ali­zo­wa­ny od paru lat. Za lat, powiedz­my, pięć, Naro­do­we Puła­wy nie będą ist­nieć, a fan­pejdż Boh­da­na Zadu­ry – jak naj­bar­dziej. Przy­naj­mniej trwam w tej nadziei. Może baga­te­li­zu­ję, ale jed­nak wyda­je mi się, że to całe odchy­le­nie pra­wi­co­wo-nacjo­na­li­stycz­no-reli­gij­ne jest bar­dzo tym­cza­so­we.

Nie wiem, kto tę „moją” stro­nę zało­żył, dowie­dzia­łem się o jej ist­nie­niu przy­pad­kiem, nie zaglą­dam na nią, naj­chęt­niej bym ją zli­kwi­do­wał, gdy­bym wie­dział jak. Co do tym­cza­so­wo­ści to z wie­kiem czas się robi bar­dzo względ­ny, pięć lat w dzie­ciń­stwie to epo­ka, na sta­rość – mgnie­nie. Nie jestem opty­mi­stą, choć bar­dzo bym chciał docze­kać jesz­cze jakiejś nor­mal­no­ści. Kie­dy mówię, to idzie mło­dość, to jest to oczy­wi­ście kryp­to­cy­tat. To, co nazy­wa pan odchy­le­niem pra­wi­co­wo-nacjo­na­li­stycz­no-reli­gij­nym, nie wzię­ło się zni­kąd i nagle. Nie, nie chce mi się o tym mówić.

Wróć­my do książ­ki. Poza wier­sza­mi komen­tu­ją­cy­mi bez­po­śred­nio naszą rze­czy­wi­stość, poza „ready-made”, mamy jesz­cze „Skarb­ni­cę Naro­do­wą”, któ­ra jest kil­ku­dzie­się­cio­stro­ni­co­wym cyta­tem. Odważ­nie.

„Skarb­ni­ca Naro­do­wa” to też ready-made. Tak sobie adap­tu­ję na uży­tek nie­któ­rych wier­szy poję­cie z dzie­dzi­ny sztu­ki (fr. objet tro­uvé, goto­wy przed­miot) – opi­su­ją­ce przed­miot sta­no­wią­cy dzie­ło sztu­ki lub będą­cy czę­ścią dzie­ła sztu­ki, któ­ry został utwo­rzo­ny z przed­mio­tu codzien­ne­go użyt­ku lub z odpad­ków. W moim przy­pad­ku z cyta­tów. „Skarb­ni­ca Naro­do­wa” to, mam nadzie­ję, jedy­na część tego tomu, gdzie zda­rza­ją się lite­rów­ki. Ten poemat to kolaż stwo­rzo­ny meto­dą „wytnij – wklej”, wyci­na się z błę­da­mi, błę­dów jak na stan­dar­dy inter­ne­to­we w tych rekla­mo­wych anon­sach nie ma wie­le. Jakie pięk­ne okrą­głe zda­nia, jaka wspa­nia­ła daw­ka war­to­ści – w każ­dym sen­sie tego sło­wa – i jaka prze­ra­ża­ją­ca banal­na bez­i­de­owość, któ­ra się za tym kry­je, któ­ra przez to prze­bi­ja. Pomie­sza­nie z poplą­ta­niem, groch z kapu­stą. Wszyst­ko z pozo­ra­mi ele­gan­cji. Pomysł na ten poemat spadł mi jak z nie­ba, pozwo­lił utrzy­mać rów­nież w tym tomi­ku cha­rak­te­ry­stycz­ną dla poprzed­nich opo­zy­cję krót­kie – dłu­gie.

Wśród słów, któ­rych uży­wam nie­chęt­nie, jest pew­nie „głu­po­ta”. Zado­wo­lo­na z sie­bie, pysz­nią­ca się sobą, cele­bryc­ka, miz­drzą­ca się, ponad podzia­ła­mi poli­tycz­ny­mi. Szcze­biot tele­wi­zji śnia­da­nio­wych nie­za­leż­nie od sta­cji jest obez­wład­nia­ją­cy. Nie ma rze­czy waż­nych i mniej waż­nych. Z por­ta­li inter­ne­to­wych zni­ka­ją zwy­kłe sło­wa. Nawet jak ktoś wygry­wa o włos, mini­mal­nie, to nie zwy­cię­ża, a odno­si triumf, miaż­dży. Nie zdo­by­wa, a zgar­nia. Zgar­nia meda­le, a w apte­ce zgar­nia nie­bie­ską tablet­kę. Bo męż­czy­zna nie wymię­ka. Tele­wi­zje śnia­da­nio­we, rekla­my. To wszyst­ko jest strasz­nie smut­ne. Pro­gra­my kuli­nar­ne pod pew­nym wzglę­dem też, bo przy oka­zji to ich gwiaz­dy kształ­tu­ją pol­sz­czy­znę i utrwa­la­ją dyk­ta­tu­rę dopeł­nia­cza nad bier­ni­kiem. Nie ma żad­nych świę­to­ści – rów­nież w orto­gra­fii. Ktoś pisze w sie­ci, że wie­ży i ma nadzie­ję, że coś mu pomo­rze. To już Hima­la­je wia­ry. „Naro­do­wa wypra­wa na K2. Rafał Fro­nia już w szpi­ta­lu” – nie ja wymy­śli­łem taki tytuł. Prze­pra­szam, zapo­wie­trzy­łem się. Kie­dyś, jak się zde­ner­wo­wa­łem, to papie­ros mnie uspo­ka­jał. Może dla­te­go pali­łem – zanim prze­sta­łem – 75 dzien­nie.

Na sam koniec chciał­bym zapy­tać o tytuł zbio­ru. Przy­sło­wia podob­no są mądro­ścią naro­dów, ale że „Po szko­dzie Polak mądry” to bar­dzo kon­tro­wer­syj­na teza. Zawar­tość pana książ­ki zda­je się suge­ro­wać zgo­ła co inne­go.

Co inne­go, czy­li co? Że po też głu­pi? Z tą mądro­ścią to róż­nie bywa. „Przy­sło­wia są mądro­ścią naro­dów, któ­rych nie stać na inną” – to afo­ryzm Sta­ni­sła­wa Jerze­go Leca?, nie jestem pewien. Co do mądro­ści ponie­wcza­sie to już ojciec poezji pol­skiej miał wąt­pli­wo­ści, a wyra­ził je w zakoń­cze­niu „Pie­śni o spu­sto­sze­niu Podo­la”. Tak, mam cichą nadzie­ję, że w tytu­le moje­go zbio­ru jest cień odwo­ła­nia rów­nież do Jana Kocha­now­skie­go. To sza­ry, spo­koj­ny tytuł, jak sze­lest liści w jesien­nym par­ku lub na cmen­ta­rzu.

Tym bar­dziej powia­ło gro­zą. Dzię­ku­ję pięk­nie.

O autorach i autorkach

Bohdan Zadura

Ur. w 1945 r. Poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. W latach 2004-2020 redaktor naczelny „Twórczości”, od lat pozostaje związany z „Akcentem” i „Literaturą na Świecie”. Laureat licznych polskich i zagranicznych nagród, w tym: Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2011), Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. H. Skoworody (2014) oraz Nagrody im. C.K. Norwida (2015). W Biurze Literackim w latach 2005–2007 ukazały się jego dzieła zebrane, a w kolejnych latach publikował w oficynie następne premierowe książki, w tym w 2020 roku wybór wierszy Sekcja zabójstw. W 2018 r. został uhonorowany Silesiusem za całokształt twórczości.

Dawid Mateusz

Urodzony w 1986 roku. Publikował w licznych pismach zwartych i ulotnych. Podejmował wiele, mniej lub bardziej udanych inicjatyw kulturalnych. Jest autorem debiutanckiej Stacji wieży ciśnień (2016), która ukazała się nakładem Biura Literackiego. Mieszka w Krakowie.

Powiązania