Monika Brągiel: Pana najnowszy tom poetycki nosi tytuł Już otwarte. Odnosząc się luźno do tytułowego wiersza, jak i do ogólnego wrażenia z lektury całości, zastanawiałam się nad określeniem, za pomocą którego można by oddać relację, w jakiej Pańskie wiersze pozostają z czytelnikiem. Zdecydowałam się – mimo sporej konkurencji – na nierzadko przewrotną gościnność. Dzięki niej, jak mi się wydaje, istnieje w Pańskiej twórczości przestrzeń otwarta na spotkanie prywatnych przeżyć i zdarzeń rozgrywających się w świecie wspólnych spraw. Istnieje też miejsce dla czytelnika oraz jego sposobu patrzenia na to, o czym czyta. Czy Pan sam mógłby o sobie pomyśleć jako o poecie gościnnym?
Bohdan Zadura: Och, wie Pani, gościnny z czymś mi się kojarzy. Już wiem: z autorem Rekreacji Mikołajka, twórcą Obelixa i Asterixa. On miałby prawo powiedzieć: „Tak, oczywiście, jestem Gościnny, René Goscinny”, choć nie powie, bo zmarł ze czterdzieści lat temu i chyba nie pisał wierszy. Gościnność jest taką cechą, o której ktoś, nawet w nią wyposażony, nie bardzo ma prawo się wypowiadać. Nie wiem, czy jestem poetą gościnnym, nawet nie wiem, czy chciałbym. Przepraszam za ten żart. Natomiast mówiąc już poważnie, wiersze, tak, one w pewien sposób są otwarte, ale ma Pani rację, że ta ich gościnność bywa często przewrotna, bo na przykład tytułowy wiersz to jest przecież reklama zakładu pogrzebowego. No dobrze, nie tylko, bo jako tytuł książki jest to nienachalne zaproszenie dla czytelnika, by do tej książki zajrzał, informacja typu: już jestem, możesz wpaść, zobaczyć, co mam w karcie, to znaczy, co jest na tych kartkach. Być u kogoś w gościnie to nie tylko pogadać, ale coś zjeść i wypić, i ewentualnie nawet przenocować, tego raczej żadne wiersze nie mogą zaoferować, więc wolałbym uciec od tej metafory.
Pańskie wiersze są z pewnością otwarte na różne przejawy rzeczywistości, także medialnej. W kilku miejscach tomu Pan tę rzeczywistość wpuszcza do tekstu, po czym punktuje, podkreśla jej mielizny – szczególnie te odbijające się na języku. Wspomniany wiersz Już otwarte kończy natomiast wtrącenie „(tak / mnie też się zdaje / choć to nieprawda / że czas / na formułę / wiersz zawierał / lokowanie produktu)”. Jest więc mowa tej medialnej, reklamowej, nierzadko natrętnej rzeczywistości – proszę wybaczyć naiwność pytania – wyzwaniem, jakimś punktem odniesienia dla poezji?
Gdyby to było pytanie naiwne, nie musiałbym się zastanawiać nad odpowiedzią, a mam z nią jakiś kłopot. Może dlatego, że wyzwanie i punkt odniesienia to pojęcia jakby przesadnie tę natrętną rzeczywistość nobilitujące, podczas gdy tak naprawdę ta mowa jest równie dobrym tematem na wiersz jak wszystko inne. Coś z wyzwania może w tym zresztą być, bo ta kalka z angielskiego „lokowanie produktu”, którą polski ustawodawca się posłużył, ma jakiś absurdalny wdzięk – uświadomiłem to sobie, kiedy zobaczyłem przekład wiersza Już otwarte na ukraiński, w którym „lokowanie produktu” zostało zastąpione po prostu reklamą i nagle uświadomiłem sobie, że w takiej wersji pointa tego wiersza blednie. O „dedykowanych wtyczkach” czy samochodach dedykowanych dla kogoś wiersza pewnie nie napiszę.
Cechą, która rzuca się w oczy przy lekturze tomu, jest skoncentrowanie uwagi na przypadkach, zbiegach okoliczności, mniej lub bardziej pomyślnych. Rozpoczynający tom wiersz [jeśli wsłuchać się…] traktuje o nieszczęściach, których liczba jest niewyobrażalna. Jednak „wcześniej czy później każdego / dopada tylko kilka / a nie kilkanaście / czy kilkadziesiąt / na raz”. Szczęście w nieszczęściu – jak mówią ludzie?
W jakiejś mierze tak. Co ma wisieć, nie utonie. To powiedzenie chyba trochę eufemistyczne, bo chyba powinno brzmieć tak: kto ma wisieć, nie utonie. Ten wiersz to jeden z takich, jakie chyba czasem zdarza mi się pisać, opartych na tak żelaznej logice, że cechuje je niekwestionowalna prawdziwość. (Chociaż przykładanie kryterium prawdziwości do utworu artystycznego? Czy ktoś tu nie upadł na głowę?) Pomyślałem, że dobrze będzie otworzyć tom wierszem, niosącym solidną dawkę optymizmu: narzekamy, narzekamy, a mogłoby być gorzej. A tak to dziwnym trafem się zdarza, że jak kogoś boli ząb, to nie ma w tym samym czasie biegunki, kiedy ktoś cierpi na anoreksję, to nie ma problemów z nadwagą, by poprzestać na nieco lżejszej kategorii nieszczęść.
Czy może Pan powiedzieć kilka słów o zamyśle tomu? Umieszcza Pan w nim między innymi cykl cytatów z sieci, pośród których czytelnik odnajdzie wiele językowych i stylistycznych kwiatków, owych Kwiatków z internetu oraz 3 wiersze z puławskiego SOR‑u, będące – mimo że rozgrywają się w trudnych okolicznościach – wciągającymi scenkami rodzajowymi. W moim czytaniu były to właśnie dwa zupełnie od siebie różne, osobne cykle, wpisujące się jednak płynnie w całość.
Prawdę mówiąc, to nie była planowana książka, Kropka nad i tak, Już otwarte nie. Napisało mi się kilka wierszy, o różnym dla mnie samego ciężarze gatunkowym, jak z jednej strony – przepraszam za wyrażenie – historiozoficzny wiersz, którego pointą jest przytoczone hasło, które trzyma jakaś babuszka: „kto walczy z Rosją walczy z Bogiem”. André Malraux rzucił był sobie w XX wieku bon mot, że XXI wiek albo będzie religijny, albo nie będzie go wcale. Jak na bon mot przystało, to zdanie zrobiło wielką karierę. Jednak z perspektywy 2014 czy 2015 roku można sobie pomyśleć, że równie trafne byłoby zdanie przeciwne: zdaje się, że nic nie jest w stanie wygenerować tyle złej energii, co religie. Z drugiej strony miałem trochę wierszy lżejszego kalibru, typu – idę-patrzę-myślę-coś iskrzy (głównie z Alej Jerozolimskich te obserwacje), potem przydarzyły mi się wiersze ze szpitalnego oddziału ratunkowego, których przecież nie planowałem. No i wtedy pewnie zaczęło się myślenie, że Kropka nad i nie będzie ostatnim moim tomikiem i trzeba coś z tym zrobić, jakoś to pospinać, żeby nie było od Sasa do lasa, żeby jakoś się te wiersze łączyły. Obrazki i historyjki – tak bym pewnie je scharakteryzował. Oko i ucho były moje, historie niektóre moje, niektóre cudze, sposób opowiadania raczej mój, połączyłem niektóre z tych wierszy nitką geograficzną, w wierszu Dwa jedwabne krawaty jest motyw szwajcarski, zapowiadający w enigmatyczny sposób wiersz Szwajcarscy poeci w szwajcarskiej torbie, w tym z kolei pojawia się Austria, co pozwala przejść do wiersza Epitafium dla D.D. z Wiedniem, a zjawiająca się w nim incydentalnie Kalevala prowadzi do Rovaniemi. To, co pani nazywa cyklem cytatów z sieci, pierwotnie było – horrible dictu – felietonem, który jakoś nie wzbudził entuzjazmu moich redakcyjnych kolegów, pomyślałem, że śmiech to zdrowie i w czasach szalejącego potwora gender postanowiłem mu zmienić gatunkową płeć, niech się felieton przekona jaka to rozkosz być wierszem, a czytelnik niech się uśmiechnie.
W recenzji Kropki nad i Marcin Orliński pisał, że choć nie sposób nazwać Pana poetą zaangażowanym, niektóre z zamieszczonych tam wierszy mogą świadczyć o Pańskim krytycznym stanowisku wobec współczesności. W nowej książce, jak mi się zdaje, jest takich wierszy sporo, a przede wszystkim – jej lektura pozostawia wrażenie, że to krytyczne stanowisko umocniło się i wpisało w szerszy kontekst „nieszczęść”. Można tak chyba powiedzieć o tekście Dopowiedzenie, w którym pomiędzy mocnymi w swym znaczeniu wyliczeniami pojawia się pytanie „Czy gdyby Georges Bataille żył w Polsce nie napisałby przypadkiem / zamiast Historii oka Histerii Oka?”. To wiersz, którego frazy mógłby wypowiedzieć zręczny prowokator, ktoś, kto wie, że ciągle przeżywamy jakiś własny kryzys władzy wzroku?
Dopowiedzenie to jest jeden z tego typu wierszy opartych o logikę, jak ten, który otwiera tom. Paralelizm składniowy nieubłaganie prowadzi do linijki, która jest paradoksalna, śmieszna i – proszę bardzo – prowokacyjna. Ale do tego stwierdzenia dochodzi się, stosując przekształcenie oryginalnego cytatu, oryginalnej konstrukcji. To, co pani mówi w ostatnim zdaniu, jest niewątpliwie interesujące, choć mnie rzecz wydaje się dużo prostsza: zamiast Historii oka Histeria Oka – tani greps; nic na to nie poradzę, że zachowania pogromcy gender wydały mi się histeryczne. Ale dzięki temu, że to taki tani dowcip, pointa chyba się jawi absolutnie serio, taka, że sam się jej przestraszyłem: chrześcijańska nienawiść jest o niebo lepsza. Zdaje mi się, że to ten frazeologizm decyduje o tym, że to jest jednak wiersz.
Jest w Wodzie na Marsie Jerzego Jarniewicza wiersz Zeszyt do rachunków, zakończony słowami: „Na co liczę? Co się / liczy? Co będzie mi policzone?”. W swoim tekście nawiązującym do książki Jarniewicza dokonuje Pan swoistego podsumowania czy raczej – podliczenia, a nawet kilku: miary dobrych wierszy, polskich premierów oraz przypuszczeń na temat czytelników Pańskich wierszy. Z kolei w utrzymanym w konwencji poetyki snu wierszu Nasi milusińscy przywołuje Pan postać Tadeusza Różewicza, także dokonując pewnej próby rozliczenia. I jest to wiersz o pisaniu wiersza we śnie, przez który przewija się niepokój. Próbuję mówić i podpytywać o te dwa Pana wiersze, ponieważ wydaje mi się, że zakreślają miejsca wspólne w rozmowie o kondycji poezji i poety, relacji z czytelnikiem oraz kontekstem.
Jerzy Jarniewicz jest jednym z bardzo bliskich mi poetów, chyba zawsze lubiłem go czytać, podobało mi się, jak teraźniejszość wchodzi w jego wiersze, a kiedy staje się historią, to jak wchodzi w nie jako historia. Zawsze wydawało mi się, że jest ode mnie dużo młodszy i dziwiło mnie, że w detalach jego poezji odnajduję swój świat. Z Wodą na Marsie to się mi przydarzyło kolejny raz i teraz postanowiłem po prostu zapisać to, co mi przychodziło do głowy w czasie lektury. Najzwyczajniej i po prostu. A Nasi milusińscy to wiersz, który mnie samego najbardziej chyba zaskoczył, są w nim rzeczy dla mnie niejasne i niepokojące, nie do końca je rozumiem, dla mnie rozumieć sen to wiedzieć, skąd się wziął, a tu nie wiem, skąd te Termopile, skąd ten Oświęcim. Że Tadeusz Różewicz, to mnie akurat nie dziwi; za stary jestem, żebym zareagował wierszem na wiadomość o jego śmierci natychmiast, ale pewnie jeszcze nie na tyle, żeby po paru miesiącach podświadomość nie wysłała jakiegoś sygnału umożliwiającego wyjście poza epitafium, elegię czy tren, odbierając temu odejściu kategoryczność poprzez „chyba nie żyje”.
Na koniec chcę zadać pytanie, które nurtuje mnie szczególnie, choć pozostaje chyba na uboczu rozmowy wokół książki: czy lubił pan kiedyś czytać swoje (i cudze też) wiersze na głos i jak to jest dzisiaj?
Nie. Tak. Umiarkowanie. Rozwinę jednak trochę tę – skądinąd i tak już wyczerpującą – odpowiedź. Dzieckiem byłem tak dobrze wychowanym, że chorobliwie nieśmiałym. Młodzieńcem również. Każdy publiczny występ to była katorga. Tę paraliżującą nieśmiałość najpierw chyba przezwyciężyłem w sporcie. Przepraszam za patos, ale to było z osiem lat systematycznej pracy nad sobą i trenowania – oczywiście amatorskiego – wszystkich niemal dyscyplin sportu – od ping-ponga, przez lekką atletykę, po siatkówkę i koszykówkę, a w 56 roku, kiedy w Melbourne właśnie trwała olimpiada, nawet ze dwa razy miałem na rękach rękawice bokserskie, żeby przestać być słusznie uważanym przez kolegów za zdechlaka, łajzę i ofermę. Wychodziłem na boisko i byłem pewny siebie. Jednak jeśli to był mecz o jakąkolwiek stawkę, mecz z publicznością, to zanim jeszcze dotknąłem piłki, spływałem potem. To się ładnie nazywało nadwrażliwością. Publiczne czytanie wierszy też było katorgą, w ogóle publiczne otwieranie ust, budowałem więc sobie alibi – jestem od pisania, nie od gadania. Nie cierpiałem tego, w tych latach sześćdziesiątych, wydaje mi się, że na konkursach jednego wiersza, takich ówczesnych slamach, na pierwszych spotkaniach autorskich wszyscy czytaliśmy fatalnie. Gałczyńskiego i Broniewskiego znałem z nagrań radiowych. Oni czytali świetnie, jeszcze dzisiaj słyszę głos Gałczyńskiego w refrenie „Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona” i ciarki przechodzą mi po krzyżu. A potem jakoś się zrobiło tak, że bardziej się denerwowałem, kiedy ktoś, jakiś aktor czytał moje wiersze. Co z tego, że głośno i wyraźnie, skoro tak, jakby w ogóle nic z nich nie rozumiał. To już wolałem sam. Oswoiłem się z mikrofonem, zaakceptowałem swój głos, gdy ludzie zaczęli go chwalić, odpowiadałem, że to całe lata palenia, papierosy raczej niż alkohol. Tak, gdzieś w początkach lat 90. bardzo lubiłem czytać swoje wiersze i wiersze cudze, publicznie i prywatnie, paru osobom, czasem nawet przez telefon; Andrzej Sosnowski coś by mógł o tym powiedzieć. Może wtedy trzeba było zrobić z tym głosem coś więcej. Po przygodach z sercem chyba mi się czyta trochę gorzej, może to złudzenie, ale czasem czytając, jakbym słyszał własny oddech, czasem się boję, czy dojadę na tym powietrzu, którego nabrałem w płuca, do tego miejsca w wierszu, do którego powinienem. Dostać zadyszki, podbiegając do przystanku autobusowego, to nic takiego, ale czytając poemat?