wywiady / o książce

Linki pomocnicze

Joanna Mueller

Monika Glosowitz

Z Joanną Mueller o książce Wylinki rozmawia Monika Glosowitz.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Moni­ka Glo­so­witz: Tytu­ło­we wylin­ki bły­ska­wicz­nie pro­wa­dzą na dwa rów­no­le­głe tro­py: inter- oraz intra- (tek­stu), endo- i egzo- (metrum). Wszyst­kich wcie­leń, odbić, znik­nięć nie spo­sób tu zare­je­stro­wać (vide: „for­mat­ka”). To tom pro­te­uszo­wy, książ­ka do czy­nie­nia, écri­tu­re con­cep­tu­el­le, chcia­ło­by się rzec. Opo­wiesz nam baj­kę, „baj­kę-uby­waj­kę”? Obie­cu­je­my maski ujmo­wać powo­li.

Joan­na Muel­ler: To, jakie są Wylin­ki, dobrze poka­zu­je Two­je pyta­nie o nie – w jed­nym pyta­niu mamy kil­ka róż­nych, tro­chę do sie­bie nie­przy­sta­wal­nych punk­tów zacze­pie­nia, taką „wie­lo­stron­ność”, aż nie wia­do­mo, od cze­go zacząć. No to chy­ba naj­le­piej od Pro­te­usza, bo rze­czy­wi­ście jest on jed­nym z mil­czą­cych patro­nów książ­ki – a może nawet nie jest aż taki mil­czą­cy, gdyż poja­wia się – z imie­nia – w „znacz­ni­ku gatun­ko­wym” wier­sza „poim­ki, poświa­ty”. To zresz­tą tekst ponie­kąd klu­czo­wy, bo jak „samo­po­dob­ny” frak­tal pró­bu­je odwzo­ro­wać we frag­men­cie całość – jest takim tomi­kiem w piguł­ce, wska­zu­je na 28 utwo­rów (tyle ich jest w książ­ce), ale też na sytu­ację egzy­sten­cjal­ną, od któ­rej zaczę­łam pisa­nie Wyli­nek. Jakoś tak się zda­rzy­ło, że po wyda­niu Zagniaz­dow­ni­ków szu­ka­łam kon­cep­cji nowe­go tomu (bo tak, tak, to jest tomik kon­cep­tu­al­ny!) – i wte­dy tra­fi­łam (a raczej to ona mnie tra­fi­ła: jak grom z jasne­go nie­ba) na książ­kę Wylin­ka Simo­ny Pope­scu. Masz cza­sem wra­że­nie, że są takie książ­ki – zale­d­wie kil­ka na całe życie – któ­re mówią jak­by wprost do Cie­bie, o Tobie, jak­by pod­słu­cha­ły Two­je naj­skryt­sze sekre­ty, wtar­gnę­ły w Two­je naj­in­tym­niej­sze sny, wie­dzia­ły o Tobie abso­lut­nie wszyst­ko? Taką książ­ką sta­ła się dla mnie wła­śnie Wylin­ka Pope­scu. Czy­ta­łam ją i na każ­dej kart­ce znaj­do­wa­łam sko­ja­rze­nia, sło­wa, sny, nastro­je, któ­re tak jak­by sama już kie­dyś prze­ży­łam, tyl­ko ich nie zapi­sa­łam – a tu rumuń­ska autor­ka, o któ­rej wcze­śniej nigdy nie sły­sza­łam, zapi­sa­ła to wszyst­ko za mnie. To było bar­dzo dziw­ne wra­że­nie – „nie­sa­mo­wi­te”, w zna­cze­niu, któ­re nadał temu sło­wu Freud, gdy pisał o nie­sa­mo­wi­to­ści sytu­acji spo­ty­ka­nia swe­go sobo­wtó­ra (na mar­gi­ne­sie powiem, że cho­ciaż dzi­siaj Simo­na Pope­scu fizycz­nie jest abso­lut­nie do mnie nie­po­dob­na, to jest w inter­ne­cie takie jej sta­re zdję­cie, pew­nie ma na nim jakieś 28 lat, gdzie ma dokład­nie taką samą fry­zu­rę, oku­la­ry i w ogó­le wyglą­da bar­dzo podob­nie jak ja sama w tam­tym cza­sie).

Prze­cho­dząc od Wylin­ki do Wyli­nek – boha­ter­ka książ­ki Pope­scu ma 28 lat i z tej per­spek­ty­wy patrzy na wszyst­kie swo­je „ja”, któ­re two­rzy­ły jej toż­sa­mość do tego momen­tu. Opi­su­je sie­bie jako tłum gwar­li­wych isto­tek – nie­mow­ląt, dziew­czy­nek z przed­szko­la i szko­ły, pod­lot­ków, nasto­la­tek, stu­den­tek, kobiet mło­dych, ale też doj­rza­łych, a nawet sta­ru­szek, któ­re już poten­cjal­nie skła­da­ją się na jej teraź­niej­sze, 28-let­nie ja. I ten kon­cept czy obraz Pope­scu tak mnie zachwy­cił, że posta­no­wi­łam – ja, wów­czas rów­nież 28-let­nia (a jest w Wylin­ce taka idea, że czło­wiek co sie­dem lat się zmie­nia, linie­je, zrzu­ca sta­rą skó­rę, co widać też w ukła­dzie wier­sza „poim­ki, poświa­ty”) – że opi­szę po swo­je­mu tę ciż­bę dziew­czą­tek i kobiet, któ­re skła­da­ją się na mnie. Od razu wie­dzia­łam, że książ­ka tytu­łem będzie się odno­si­ła do swej rumuń­skiej sio­stry (a ponie­kąd też mat­ki) – zwłasz­cza że idea wylin­ki była mi bli­ska już wcze­śniej (chy­ba nawet się­gnę­łam po książ­kę Pope­scu wła­śnie dla­te­go, że zacie­ka­wił mnie jej tytuł), cho­ciaż­by ze wzglę­du na Kar­po­wi­cza, któ­ry czę­sto wią­zał two­rze­nie z linie­niem, zrzu­ca­niem sko­rup, masek, ste­reo­ty­pów itd. To tak mniej wię­cej – cho­ciaż cha­otycz­nie – odpo­wie­dzia­łam Ci chy­ba na pyta­nie o to, jakie są źró­dło­we „intra” i „inter” moje­go tomu. Nato­miast te wszyst­kie wcie­le­nia, odbi­cia i znik­nię­cia, o któ­re pytasz – przy­szły potem.

ja = dziec­ko-deszy­frant

„Każ­dy ma mówie­nie wła­sne”. Jak się ma zatem „wła­sność”, „samo­wi­tość” idio­lek­tu do szla­mu odnie­sień, nanie­sień, lite­rac­kich spo­tkań, poetyc­kich prze­ró­bek?

Zawsze zasta­na­wiał mnie ten para­doks, że mówie­nie (i pisa­nie) naj­bar­dziej wła­sne, pry­wat­ne, samo­swo­je, idio­ma­tycz­ne – jest tak napraw­dę nie jed­no­gło­śne, ale wie­lo­gło­so­we. Taki na przy­kład Bia­ło­szew­ski – jego poetyc­ka „mowa pry­wat­na” dla­te­go wyda­je się taka auten­tycz­na, jed­nost­ko­wa i nie­pod­ra­bial­na, że skła­da się z „mow­nej wie­lo­ści”, z gada­nia innych, z przy­god­nych pod­sły­szeń, ze zgieł­kli­wych „szu­mów, zle­pów, cią­gów”, któ­re pozwa­la­ją poecie mówić „cudzo­ścią” o „swo­jo­ści”. Sło­wa przez Cie­bie zacy­to­wa­ne – „Każ­dy ma mówie­nie wła­sne” – pocho­dzą z wier­sza dedy­ko­wa­ne­go Pio­tro­wi Som­me­ro­wi, któ­ry w podob­ny do Bia­ło­szew­skie­go spo­sób gada inno­ścią o swo­jo­ści. Ten wiersz to w pew­nym sen­sie moje poetyc­kie cre­do, lecz tak­że (prze­pra­szam za dygre­sję, ale sytu­acja wyda­je mi się pysz­nie aneg­do­tycz­na, więc muszę ją powtó­rzyć) remi­ni­scen­cja roz­mo­wy, jaką odby­łam z Som­me­rem w War­sie w pocią­gu do Wro­cła­wia, gdzie spo­tka­li­śmy się zupeł­nie przy­pad­ko­wo (on jechał na wie­czo­rek do Biu­ra, a ja na spo­tka­nie w Ryb­ni­ku). Aneg­do­ta jest taka, że wsia­dłam sobie w ten pociąg na dwor­cu War­sza­wa Wschod­nia i z miej­sca wycią­gnę­łam książ­kę Som­me­ra wła­śnie (Rano na zie­mi), bo mia­łam z niej napi­sać recen­zję – zaczę­łam sobie coś noto­wać na mar­gi­ne­sach i nagle (w oko­li­cach Dwor­ca Zachod­nie­go) wyraź­nie sły­szę w prze­dzia­le obok głos same­go Som­me­ra. To dopie­ro doświad­cze­nie „nie­sa­mo­wi­te­go” – myślisz inten­syw­nie o czy­jejś książ­ce i nagle autor się real­nie – nie tek­sto­wo już, ale gło­so­wo – ucie­le­śnia w prze­dzia­le obok. Recen­zja nigdy nie powsta­ła (bo poszli­śmy do War­su i prze­ga­da­li­śmy całą dro­gę) – ale za to powstał wiersz o poezji. A cytat przy­wo­ła­ny przez Cie­bie to dobra defi­ni­cja mowy pry­wat­nej, co cie­ka­we – wymy­ślo­na nie prze­ze mnie, ale przez moją cór­kę, któ­ra zapew­ne poczu­ła się osa­cza­na przez „idio­tlek­ty” doro­słych („tak się nie mówi popraw­nie, mów ina­czej!”) i w ten spo­sób żar­li­wie zama­ni­fe­sto­wa­ła chęć obro­ny „mówie­nia wła­sne­go”.

Mam wra­że­nie, że – przy­wo­łu­jąc w odpo­wie­dzi takie życio­we, sytu­acyj­ne „przy­god­no­ści”, od któ­rych się zaczął wiersz „przy­wró­co­na obec­ność deta­lu”, a tak­że wpla­ta­jąc w moją odpo­wiedź cudze gło­sy (Som­me­ra, Mary­si) – zno­wu Ci, po pro­te­uszow­sku, umknę­łam. I to chy­ba umknę­łam celo­wo, bo gdy pytasz o sed­no, oś for­mal­ną i tema­tycz­ną, jakąś wyraź­ną linię, któ­ra spi­na­ła­by moje trzy książ­ki poetyc­kie – to ja jestem tro­chę w krop­ce. Jako kry­tycz­ka umia­ła­bym się o tym mądrze wysło­wić, ale jako poet­ka mogę tyl­ko odwra­cać uwa­gę od jed­no­rod­ne­go sed­na do „przy­wró­co­nej obec­no­ści (wie­lu) deta­li”. Meta­fo­rycz­nie – nie mogę mówić o idei lasu, bo im dalej w las, tym wię­cej drzew, a raczej – by jesz­cze raz przy­wo­łać wiersz dla Som­me­ra i jego „znacz­nik gatun­ko­wy” – im dalej od ogól­no­ści, tym wię­cej „praw­dziw­ków” (i nie cho­dzi mi tu abso­lut­nie o grzy­by!).

Nie da się prze­mil­czeć, że kobie­cość (jak­kol­wiek aler­gicz­ne to sfor­mu­ło­wa­nie) sta­je się domi­nan­tą, fil­trem tej poezji. Jaki jest Twój poetyc­ki kon­cept, alter­na­ty­wa dla domi­nu­ją­cych repre­zen­ta­cji: tych gre­at (s)expectations u pro­gu „ter­ro­ru intym­no­ści”?

I tu znów mam tro­chę pro­blem, bo „kobie­cość” to taka „ość” sto­ją­ca w gar­dle swo­ją „ogól­no­ścią” – i rze­czy­wi­ście reagu­ję na tę kate­go­rię aler­gicz­nie, zwłasz­cza od cza­su, kie­dy muszę się z niej tłu­ma­czyć przy oka­zji każ­dej roz­mo­wy o anto­lo­gii Solist­ki. Ale masz rację – Wylin­ki to tomik kobie­cy, jak­kol­wiek dziw­nie by to nie brzmia­ło w odnie­sie­niu do autor­ki takiej jak ja, koja­rzo­nej raczej (choć może się mylę?) z hard­ko­ro­wym lin­gwi­zmem (taki „thril­ler-kil­ler-Muel­ler”), z pisa­niem zin­te­lek­tu­ali­zo­wa­nym, trud­nym, kon­cep­tu­al­nym, a przez to „bar­dziej męskim”. Wiem, że to brzmi ste­reo­ty­po­wo, ale nie ja ten ste­reo­typ wymy­śli­łam (za to kil­ka razy dotkli­wie odczu­łam jego dzia­ła­nie na wła­snej skó­rze), a on – sama przy­znaj – jakoś w odbio­rze poezji funk­cjo­nu­je: że jak poet­ka, to powin­na pisać tak bar­dziej „prze­zro­czy­ście”, żeby for­ma wier­sza nie zwra­ca­ła na sie­bie uwa­gi zbyt moc­no, żeby nie była dla czy­tel­ni­ka zbyt wyzy­wa­ją­ca, chro­po­wa­ta, ude­rza­ją­ca, biją­ca po oczach i wybi­ja­ją­ca z auto­ma­ty­zmów odbior­czych, bo w pisa­niu kobie­cym waż­niej­sze jest to, co prze­świ­tu­je spod wier­sza (emo­cje, prze­ży­cia, ulot­ne nastro­je, odwiecz­ne tema­ty, np. zako­cha­nia i mat­ko­wa­nia, cie­le­sność), a nie to, jak dzia­ła „wiersz sam w sobie”. A mnie to strasz­nie wku­rza – prze­cież wiersz (żaden, nie­waż­ne – męski czy kobie­cy) nie jest przej­rzy­stą, zwiew­ną woal­ką! Wręcz prze­ciw­nie: on zawsze jest w jakiś spo­sób cie­le­sny, ma swo­ją wagę, kształt, głos, swo­je odru­chy (nie­mal fizjo­lo­gicz­ne, na przy­kład nawra­ca­ją­ce jak w ner­wi­cy natręctw para­le­li­zmy, będą­ce prze­cież jed­nym z naj­waż­niej­szych rodza­jo­wych wyróż­ni­ków poezji), swo­je lęki, cho­ro­by i zra­nie­nia. Dla mnie cia­ło wier­sza (jego nama­cal­na mate­ria, „wybrzmie­wa­ją­ca brze­mien­ność”) jest rów­nie waż­ne jak cia­ło wywnę­trza­ją­ce­go się w wier­szu pod­mio­tu (czy w tym wypad­ku: pod­miot­ki). To pomi­nię­cie cie­le­sno­ści, kon­kret­no­ści, mate­rial­no­ści czy dotkli­wo­ści wier­sza wyda­je mi się grze­chem głów­nym poetów i kry­ty­ków. Dla­te­go sama (i w poezji, i w kry­ty­ce) bar­dzo sta­ram się go nie popeł­niać.

ja = wysu­wa­ny z zawia­sów lat cięż­ki kom­bi­nat szu­flad

Cięż­ki kom­bi­nat, cięż­ki kali­ber. Jesteś redak­tor­ką Soli­stek. W posło­wiu Maria Cyra­no­wicz odże­gnu­je się od wyraź­nej kate­go­ry­za­cji, mówiąc, że ter­min poezji kobie­cej oka­zu­je się kom­plet­nie nie­przy­dat­ny. Rewi­zjo­ni­stycz­ny kon­cept sta­je się jed­nak jakąś pró­bą defi­ni­cji. W efek­cie z jed­nej stro­ny publi­ka­cja sta­no­wi rodzaj coming outu, z dru­giej jed­nak powrót do clo­se­tu (żeby miło spo­lsz­czyć ter­mi­no­lo­gię). Zatem – masz jakiś pomysł na eks­po­zy­cję Kobie­ty w poezji/w kry­ty­ce?

Trud­no mi odpo­wie­dzieć na to pyta­nie, bo musia­ła­bym doko­nać auto­ko­men­ta­rza. Nie wiem, czy mam jakiś (jakiś pew­nie tak, ale czy dobry i cie­ka­wy?) pomysł na eks­po­zy­cję kobie­ty w moich wier­szach – to mogą oce­nić czy­tel­ni­cy. Ja – bar­dziej niż jakiś świa­do­my, z góry zało­żo­ny kon­cept – mam raczej pew­ne intu­icyj­ne obra­zy (matriosz­ki, kobie­ce „ja” jako kom­bi­nat szu­flad albo jako wymy­ślo­na przez św. Tere­sę „twier­dza wewnętrz­na” peł­na poko­jów i nie­po­ko­jów itd.) oraz kil­ka wier­szy nasta­wio­nych na por­tre­to­wa­nie kobiet (naj­bar­dziej wyra­zi­ste w Wylin­kach są pod tym wzglę­dem chy­ba „fra­gi­le, fra­gi­le”, „czar­ne obwód­ki” i „jesio­stry w jesion­kach”). Ten ostat­ni utwór powstał jako gra z wier­sza­mi Bru­no­na Jasień­skie­go (sty­li­za­cja jest tam chy­ba dość wyraź­na), ale reflek­tor usta­wi­łam wła­śnie na kobie­tę (nota­be­ne trak­to­wa­ną przez Jasień­skie­go moc­no „per nogam”), co mia­ło pewien zwią­zek z nie­co histe­rycz­ny­mi reak­cja­mi kry­ty­ki na anto­lo­gię Solist­ki. Jest to więc wiersz ponie­kąd oko­licz­no­ścio­wy, ale myślę, że w oko­licz­no­ścio­wo­ści się nie wyczer­pu­je.

A czy mam pomysł na cie­ka­we poka­za­nie kobie­ty w kry­ty­ce? Sądzę, że o wie­le lepiej ode mnie robią to kry­tycz­ki ukie­run­ko­wa­ne na femi­nizm, więc ja się w swo­ich szki­cach kwe­stią kobie­cą zaj­mo­wać nie muszę (i nie chcę). Może wyj­dę na wstręt­ną wstecz­ni­cę, ale jakoś nie bawi mnie przy­kła­da­nie do lite­ra­tu­ry klu­cza gen­de­ro­we­go. Inte­re­su­ją mnie w pisa­niu zupeł­nie inne rejo­ny (powiedz­my: uto­pij­no-stra­ty­gra­ficz­no-anar­cho­mi­stycz­ne), więc już tam chy­ba na razie zosta­nę.

ja = wie­lo­krot­na w powro­tach

Ope­ru­jesz cudacz­nym, ale i cudow­nym kodem, łączą­cym lin­gwizm z bio­lo­gi­zmem, two­rzą­cym prze­strze­nie archi­tek­sto­nicz­ne, co wię­cej, w „ander­sen­nym” kli­ma­cie albo ple­mien­nym sza­le. O neo-/ar­che­lin­gwi­stycz­nych konek­sjach mówi­ło się spo­ro. Bar­dziej inte­re­su­je mnie bio­lin­gwi­stycz­ny mariaż – splot mor­fo­lo­gicz­nej nomen­kla­tu­ry z oby­dwu pozio­mów (języ­ko­znaw­cze­go i ana­to­micz­ne­go). Może naj­pro­ściej – skąd inspi­ra­cje tych poetyc­kich ucie­le­śnień?

Bar­dzo Ci dzię­ku­ję za cud­ne sło­wo „bio­lin­gwizm”! Jeśli mogę, to chęt­nie je od Cie­bie poży­czę i będę uży­wać. Rze­czy­wi­ście, coś jest na rze­czy z tymi hybry­da­mi języ­ko­wo-bio­lo­gicz­ny­mi w moim pisa­niu, przy czym bio­lo­gia to nie tyl­ko cia­ło czło­wie­ka, ale tak­że orga­nizm zwie­rzę­cia, a nawet rośli­ny. Czę­sto uży­wam jakie­goś okre­śle­nia przy­rod­ni­cze­go, żeby w ten spo­sób lepiej opo­wie­dzieć sie­bie. I tak na przy­kład w wier­szu „boli me tan­ge­re. inwo­lu­cja” z Zagniaz­dow­ni­ków zde­rzam ze sobą róż­ne reje­stry: od odnie­sie­nia biblij­ne­go, przez suche okre­śle­nia medycz­ne, rynsz­tu­nek słów wojen­nych, po – wresz­cie – nazwy roślin, przez któ­re dookre­ślam sie­bie. Zresz­tą wystar­czy spoj­rzeć na same tytu­ły ksią­żek – po wyda­niu Zagniaz­dow­ni­ków wie­le osób myśla­ło, że ja to tytu­ło­we sło­wo wymy­śli­łam, że ono jest neo­lo­gi­zmem, a to prze­cież ter­min orni­to­lo­gicz­ny po pro­stu (zresz­tą cały ten tomik jest bar­dzo orni­to­lo­gicz­ny; mój uko­cha­ny Chleb­ni­kow – znaw­ca pta­sie­go języ­ka – mógł­by być ze mnie zado­wo­lo­ny). Mam nadzie­ję, że z Wylin­ka­mi będzie pro­ściej, choć i tutaj kła­nia się przy­ro­do­znaw­stwo. Ktoś może zapy­tać, po co to wszyst­ko, te obco brzmią­ce ter­mi­ny, czy to nie jest tyl­ko pusty orna­ment, epa­to­wa­nie „trud­ny­mi sło­wa­mi”. Wyja­śnie­nia są dwa. Pierw­sze – bar­dziej try­wial­ne – jest takie, że wier­sze z ostat­nich dwóch tomi­ków powsta­wa­ły w cza­sie, kie­dy pra­co­wa­łam jako redak­tor­ka w wydaw­nic­twie przy­go­to­wu­ją­cym ency­klo­pe­die edu­ka­cyj­ne, gdzie dużo miej­sca poświę­ca­li­śmy opi­som roślin i zwie­rząt – i to wszyst­ko dla mnie, prze­brzy­dłej huma­nist­ki, było przez swą obcość nie­sa­mo­wi­cie fascy­nu­ją­ce i inspi­ru­ją­ce. Na tyle inspi­ru­ją­ce, że – i to jest powód dru­gi – te obce, uro­kli­we sło­wa tak zaczę­ły krą­żyć w moim krwio­bie­gu języ­ko­wym, tak go zawi­ru­so­wa­ły, że już nie umia­łam nie­któ­rych sytu­acji egzy­sten­cjal­nych (choć­by takich jak cią­ża czy poród) opi­sać bez tych bio­lo­gicz­nych meta­for.

A splot mor­fo­lo­gicz­nej nomen­kla­tu­ry języ­ko­znaw­czej i bio­lo­gicz­nej, o któ­ry pytasz… No cóż, sko­ro się wie­rzy, tak jak ja, że wiersz ma swo­ją żywą cie­le­sność, to i moje do nie­go podej­ście musi być w jakiś spo­sób „ana­to­micz­ne”. Co wię­cej, swo­ją ana­to­mię ma tak­że poje­dyn­cze sło­wo (naj­więk­si sza­leń­cy, jak Chleb­ni­kow, powie­dzie­li­by, że nawet poje­dyn­cza lite­ra czy gło­ska) – a poeta wyko­nu­je na tym sło­wie róż­ne „czyn­no­ści medycz­ne”: od sto­sun­ko­wo łagod­nej reha­bi­li­ta­cji (na przy­kład gdy trze­ba uczy­nić jakieś ste­try­cza­łe archa­icz­ne sło­wo na powrót spraw­nym), przez nasta­wia­nie zwich­nię­tych zna­czeń, po naj­bar­dziej dotkli­we ope­ra­cje na otwar­tym ser­cu. Chcia­ło­by się być takim poetyc­kim Dok­to­rem House’em, któ­ry zawsze potra­fił­by posta­wić sło­wom wła­ści­wą dia­gno­zę…

Lek­tu­ra Wyli­nek spra­wi­ła mi nie­sa­mo­wi­tą przy­jem­ność. Mia­łam wra­że­nie, że wresz­cie sły­szę pod­miot kobie­cy, któ­ry nie roz­ta­pia się w swo­im melan­cho­licz­nym tran­sie („lecz hola, melan­cho­lio, hola / do cna mnie nie prze­hu­laj, do dna mnie nie prze­ko­nuj”, „drą­żel”), utra­tę czy­niąc tanecz­ną. Mówiąc już nie-Two­imi sło­wa­mi – gros pro­za­tor­skich i poetyc­kich obra­zów femi­ny spro­wa­dza się do przed­sta­wie­nia opre­sji albo tel­lu­rycz­no-flo­ry­stycz­no-akwa­tycz­nej sym­bo­li­za­cji. Po Two­jej wylin­ce zosta­ją jedy­nie sko­rup­ki tych posta­ci. Jakie „syl­wet­ki, tema­ty i kon­wen­cje liry­ki kobie­cej” cenisz, wyko­rzy­stu­jesz, przej­mu­jesz?

Z „femi­ni­stycz­nej” sym­bo­li­ki flo­ry­stycz­nej i fau­ni­stycz­nej w moich wier­szach już Ci się wyspo­wia­da­łam. Co do moty­wów akwa­tycz­nych – też się do nich przy­zna­ję, bo kil­ka utwo­rów z Wyli­nek powsta­ło dosłow­nie „pod wodą” (ja jestem stwór wod­ny, więc naj­le­piej mi się myśli i „łapie fra­zy” wła­śnie pod­czas pły­wa­nia), inne – jak pomiesz­czo­ne obok sie­bie tek­sty o Vir­gi­nii Woolf i ukra­iń­skim poecie Naza­rze Hon­cza­rze – musia­ły być akwa­tycz­ne, bo wła­śnie woda tym twór­com ode­bra­ła życie. Z kolei o opre­sji bar­dzo wprost trak­tu­je wiersz „fra­gi­le, fra­gi­le”, inne chy­ba aż tak bar­dzo tego tema­tu nie eks­po­nu­ją. Cie­szę się, że mówisz o „sko­rup­kach”, któ­re w Wylin­kach zosta­ją po pew­nych utrwa­lo­nych w pisa­niu kobie­cym moty­wach i tema­tach. Tu zno­wu chy­ba czu­wa nade mną wewnętrz­ny Pro­te­usz – bóstwo, a jak­że, mor­skie – któ­ry nie pozwa­la mi zasty­gać w jed­nym kształ­cie, w jed­nym nur­cie… Któ­ry spra­wia, że jak tyl­ko jed­na z masek zaczy­na zbyt moc­no zra­stać się z moją twa­rzą, to muszę ją z sie­bie zrzu­cić i szu­kać innej, żeby się nie udu­sić. A gdzieś tam, na chwi­lę, pomię­dzy maska­mi – bły­ska praw­dzi­we obli­cze (prze­cież, jak pisał Bia­ło­szew­ski, „ze wszyst­kich zna­nych twa­rzy naj­mniej pamię­tam wła­sną”).

ja = zry­wa­ją­ca powło­ki oskór­ka

Po Zagniazdownikach/gniazdownikach, gdzie (meta­fo­rycz­ne) macie­rzyń­stwo sta­no­wi­ło zasa­dę orga­ni­zu­ją­cą świat wyobraź­ni poetyc­kiej, kolej­ny tom rów­nież pła­wi się w tym ima­gi­na­rium. Nie jest moim zamia­rem dopa­so­wy­wa­nie eta­pów twór­czych do eta­pów bio­lo­gicz­ne­go roz­wo­ju autor­ki (choć ostat­nio wskrze­sza się dziw­ne odmia­ny psychologizmu/biografizmu/personalizmu). Raczej rzecz tyczy się „auto­re­kre­acji”, tych lirycz­nych „samo­zwa­nek”. Czy pisząc, moż­na „wymó­wić sobie cia­ło”?

Mówiąc o „auto­re­kre­acjach”, odwo­łu­jesz się chy­ba do tytu­łu pro­wa­dzo­ne­go prze­ze mnie semi­na­rium – i swo­im pyta­niem dobrze tra­fiasz w te, któ­re sama sobie ostat­nio zada­ję. Gdzie jest autor? Czy żyje? Czy nie było go, a ożył? Dla­cze­go we współ­cze­snym lite­ra­tu­ro­znaw­stwie wciąż ist­nie­je zakaz pyta­nia o auto­ra? Oczy­wi­ście nie cho­dzi o powro­ty do stru­pie­sza­łe­go bio­gra­fi­zmu czy gene­ty­zmu. Ale może czas doko­nać jakie­goś prze­me­blo­wa­nia i roz­wa­lić tę ścian­kę dzia­ło­wą, któ­rą struk­tu­ra­li­ści posta­wi­li mię­dzy auto­rem a jego kary­ka­tu­ral­nym sobo­wtó­rem – pod­mio­tem lirycz­nym? Jako krytyczka/teoretyczka nie mam pomy­słu, jak to zro­bić, a jako poet­ka? Jako poet­ka nie mam nic prze­ciw­ko spo­krew­nia­niu mojej sytu­acji egzy­sten­cjal­nej z wykre­owa­ną prze­ze mnie sytu­acją języ­ko­wą. To nie są dwa świa­ty, to jest jeden świat. Bar­dzo ude­rzy­ło mnie to, o czym pisał Jacek Guto­row w Urwa­nym śla­dzie – że w lite­ra­tu­ro­znaw­stwie wciąż funk­cjo­nu­je krzyw­dzą­ce prze­ciw­sta­wie­nie tzw. „poezji egzy­sten­cjal­nej” i „poezji języ­ko­wej”. Że niby nie­któ­rzy poeci piszą auten­tycz­ne, szcze­re wier­sze o życiu, a inni to się tyl­ko w wier­szach bawią języ­kiem w jało­we, ode­rwa­ne od życia gier­ki. Guto­row zde­cy­do­wa­nie wal­czy z tym ste­reo­ty­pem, burzy tę ścian­kę dzia­ło­wą mię­dzy języ­kiem a życiem – i pisze pięk­ną książ­kę o poetach, któ­rzy udo­wod­ni­li, że naj­bar­dziej wyma­ga­ją­ce pro­jek­ty języ­ko­we to jed­no­cze­śnie naj­głęb­sze, naj­bar­dziej poru­sza­ją­ce auto­bio­gra­fie. O coś takie­go cho­dzi­ło mi w pomy­śle na „auto­re­kre­acje” – chcę zada­wać pyta­nia o auto­ra i jego auten­tycz­ność w kre­acji, doko­ny­wać rein­ter­pre­ta­cji pod­mio­to­wo­ści w tek­ście, a wresz­cie poka­zy­wać powa­gę zaba­wy – rekre­acji – jaką jest poezja. A co do macie­rzyń­stwa – czy­li sytu­acji egzy­sten­cjal­nej, w któ­rej tkwię (już teraz podwój­nie) od jakie­goś cza­su – to oczy­wi­ście, że ono sta­ło się tak­że sytu­acją języ­ko­wą. Cały tomik Zagniaz­dow­ni­ki był budo­wa­niem „gniaz­da” – zarów­no tego domo­we­go, w któ­rym dwoj­gu kocha­ją­cym się ludziom rodzi się dziec­ko, jak i tego języ­ko­we­go, gdzie sło­wa szu­ka­ją swo­ich „ety­mo­nów”, „gniazd ety­mo­lo­gicz­nych” w pol­sz­czyź­nie. Sytu­acja cią­ży i poro­du jest zetknię­ciem z nie­wy­ra­żal­no­ścią – czy zatem dla poet­ki (i do tego lin­gwist­ki) może być cie­kaw­sze wyzwa­nie, jak opi­sać tę nie­wy­ra­żal­ność?! W Zagniaz­dow­ni­kach zna­la­zły się zatem wier­sze takie jak „przej­ście przez morze wewnętrz­ne. par­to­gram” (par­to­gram to two­rzo­ny przez położ­ną opis kolej­nych eta­pów poro­du) czy „boli me tan­ge­re. inwo­lu­cja” (inwo­lu­cja z kolei wią­że się z poło­giem), gdzie pró­bu­ję „wymó­wić sobie (rodzą­ce) cia­ło”.

Z kolei w Wylin­kach poja­wia się jesz­cze inny trud­ny temat zwią­za­ny z brze­mien­no­ścią – groź­ba utra­ty nie­na­ro­dzo­ne­go dziec­ka. Wier­sze „neu­trum”, „lanu­go”, „kar­dio­akor­dy”, „bra­cisz­ku, wołam, bra­cisz­ku” – to są swo­iste modli­twy (kolek­ty), bez któ­rych trud­no było­by mi prze­żyć naj­cięż­sze chwi­le mojej dru­giej cią­ży. I wresz­cie „ochron­ka” – kamy­czek do ogród­ka bio­lin­gwi­zmu, bo (wierz mi albo nie) jest to wiersz-pasaż, któ­ry skoń­czy­łam pisać ran­kiem 10 lip­ca 2010 roku, już odczu­wa­jąc zbli­ża­ją­cy się poród (mój synek uro­dził się tego same­go dnia wie­czo­rem). To rów­nież ostat­ni (chro­no­lo­gicz­nie) wiersz, któ­ry włą­czy­łam do tomi­ku. Nie wiem, czy takie splo­ty życia i języ­ka są istot­ne dla czy­tel­ni­ka, ale dla mnie – jako autor­ki – zna­czą dużo. Dla­te­go się na tę wsty­dli­wą, obna­ża­ją­cą i ryzy­kow­ną wylin­kę zde­cy­do­wa­łam.

Krót­ko: co z libe­ra­tu­rą, co z neo­lin­gwi­zmem? Zosta­ły sen­ty­men­ty, nostal­gicz­ne wspo­mnie­nia „bycia schow­kiem w fil­mie Mebli”? Czy ktoś orga­ni­zu­je jesz­cze taj­ne kom­ple­ty?

No to krót­ko. Libe­ra­tu­ra nie do koń­ca pokry­wa się z poję­ciem poezji kon­kret­nej – ta dru­ga wciąż mnie fascy­nu­je, ta pierw­sza nie bar­dzo (ale żeby wytłu­ma­czyć, jakie są sub­tel­nie róż­ni­ce mię­dzy nimi, musia­ła­bym gadać dłu­go, więc temat uci­nam). Co do neo­lin­gwi­zmu – mani­fest nigdy nie miał zbyt wie­le wspól­ne­go z moim pisa­niem, jego sygnatariusze(szki) nigdy żad­nej gru­py nie two­rzy­li, ale sam ter­min ład­nie zafunk­cjo­no­wał i wciąż jestem do nie­go przy­wią­za­na (cho­ciaż chęt­nie go wymie­nię na Twój „bio­lin­gwizm”). Wspo­mi­nam tam­ten czas cie­pło i nostal­gicz­nie, ale – jak to pisa­ła Simo­na Pope­scu – „Dzie­ciń­stwo, moja miło­ści, musisz ustą­pić”. Na szczę­ście z utra­co­ne­go dzie­ciń­stwa (tu: stu­denc­kiej mło­do­ści) zosta­ją „baj­ki-uby­waj­ki” i „stra­ty­gra­fie”. Jest o czym pisać!

Zerwij­my kolej­ną powło­kę, niech nas „miło­śnie oplą­czą pną­cza filo­lo­gii”. Choć, oba­wiam się, że o tak zwa­nych inter­tek­stu­al­nych splo­tach w poezji Joan­ny Muel­ler moż­na by napi­sać opa­słe tomisz­cze. Zatem, powiedz, co teraz czy­tasz, co będziesz pisać?

Czy­tam ostat­nio wszyst­kie książ­ki Maj­gul Axels­son – zachwy­ci­łam się jej powie­ścia­mi, daw­no lek­tu­ra pro­zy nie spra­wi­ła mi takiej przy­jem­no­ści. Z poezji – no cóż, czy­tam (zawo­do­wo) spo­ro mło­dych poetów, debiu­tan­tów, ale rzad­ko tra­fia się pereł­ka, jestem już tro­chę znu­żo­na taką powta­rzal­ną, grzecz­ną, spraw­ną, acz nud­ną dyk­cją. Nie każ­dy wpa­da w umysł i duszę czy­tel­ni­ka z takim impe­tem (a jed­no­cze­śnie – z taką deli­kat­no­ścią i gra­cją) jak Justy­na Bar­giel­ska czy Bian­ka Rolan­do, chy­ba naj­bar­dziej obie­cu­ją­ce w tej chwi­li poet­ki. Bian­ką się zaczy­tu­ję bez koń­ca i nie­sa­mo­wi­cie się cie­szę, że nasze książ­ki poetyc­kie będą mia­ły wspól­ną pre­mie­rę. A poza tym – po dłuż­szym odwy­ku wró­ci­łam do Chleb­ni­ko­wa, do zarzu­co­ne­go kie­dyś pro­jek­tu „Abe­ce­dia­riu­sza Chleb­ni­ko­wow­skie­go”, któ­ry być może (dzię­ki sty­pen­dium mini­stra kul­tu­ry) uda mi się napi­sać do lata przy­szłe­go roku. I wciąż cze­kam na książ­kę, któ­ra potrzą­śnie mną tak moc­no, jak trzy lata temu Wylin­ka Pope­scu. Z któ­rą będę goto­wa na cał­ko­wi­te „posie­strze­nie w istot­no­ści”.

Dzię­ku­ję pięk­nie za pięk­ne sło­wa.

A ja Ci dzię­ku­ję za kolej­ną oka­zję do słow­nej wylin­ki.

O autorach i autorkach

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Monika Glosowitz

ur. w 1986 r., badaczka literatury, krytyczka literacka. Pracuje jako adiunktka w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego. W 2019 r. wydała monografię Maszynerie afektywne. Literackie strategie emancypacji w najnowszej polskiej poezji kobiet. Wieloletnia redaktorka działu poetyckiego internetowego czasopisma „artPapier”, związana była również ze śląskimi „Opcjami”.  Koordynowała pracę Ośrodka Pomocy Pokrzywdzonym Przestępstwem w 2018 r. w Rybniku. W latach 2018–2020 była przewodniczącą Rybnickiej Rady Kobiet.  

Powiązania