Joanna Mueller: Pamiętam, jak po wydaniu Pięciu opakowań, w które „upakowałaś” piętnaście lat swego pisania (zdaje się, że to było na naszym wspólnym spotkaniu autorskim w Rybniku), mówiłaś, że te wiersze zebrane to dla Ciebie zamknięcie jakiegoś etapu – i wręcz sugerowałaś, że chyba już wierszy pisać nie będziesz, że przerzucisz się na prozę. Nie bardzo wtedy wierzyłam w to Twoje niepisanie wierszy, ale z drugiej strony kazałaś czytelnikom trochę czekać na nowy tom – Rezydencję surykatek. Powiedz, czy było trudno wystartować z nową książką po „wierszach zebranych”? Czy to dla Ciebie jakby nowy debiut, czy po prostu kolejny tomik poetycki, spontaniczny ciąg dalszy?
Marta Podgórnik: Każda książka jest zamknięciem i początkiem. Jak w życiu, coś się musi skończyć, żeby coś mogło się zacząć. Przyszło mi do głowy coś zabawnego – jeśliby przyjąć, jak chcą niektórzy recenzenci – zwolennicy autorskiego ewolucjonizmu (śmiech) – że Próby negocjacji to książka inicjacyjna, Paradiso – o miłości, Długi maj o śmierci, a Dwa do jeden o literaturze, to rzeczywiście, dalej na południe może już następować jedynie proza (śmiech). Nie czuję się „już-nie-poetką-jeszcze-nie-prozaiczką”, jeśli o to pytasz. Być może, dzięki szerszej formule, bardziej sobą.
Pytam o ten „nowy początek” także dlatego, że poprzedni tomik – Dwa do jeden – był według mnie zupełnie inny niż Twoje wcześniejsze książki. On był pisany „na odlew”, „na wkurwie”, ale ta wściekłość, napędzająca także wcześniejsze tomy, w Dwa do jeden została wycelowana bardziej w życie literackie niż w życie „jako takie”. To było takie Podgórnikowe „J’Accuse…!” uderzające w mechanizmy wydawnicze, w kliki literackie, a nawet w konkretnych twórców. Swoimi „coverami doigrywań” demaskowałaś wszechogarniający fałsz, który skaził język poetycki. Pisałaś: „To nie jest Poezja, nieprawdaż? A właśnie toście skurwysyny uczynili / z tą dziedziną!”. Swoimi straceńczo postmodernistycznymi wierszami dochodziłaś do ściany, do muru niezrozumiałości, o który rozbijał się czytelniczy odbiór. Podziwiałam Cię za to mocne obnażenie i oskarżenie, ale zastanawiałam się, czy po takim świadectwie rozczarowania literaturą w ogóle można dalej pisać. I oto pojawia się Rezydencja surykatek – czy to znaczy, że na powrót uwierzyłaś w poezję, a literatura nie jest już tylko „festiwalem niespełnień”?
Trudno mi zgodzić się, by kontestacja sytuacji literackiej czy też okołoliterackiej stanowiła dominantę Dwa do jeden i na pewno nie dałam tam świadectwa rozczarowania literaturą jako taką. Niespełnienie, owszem, ale przecież w kontekście festiwalu (śmiech).
Zadajesz najtrudniejsze pytania. Te, na które się czeka, bez wielkiej nadziei, że padną, i te, których najbardziej się boimy. Karol Maliszewski kiedyś powiedział (napisał) o mnie chyba najmilsze zdanie, jakiego się ze strony krytyka doczekałam: „Podgórnik jeszcze wierzy w wiersz”. W wiersz nie przestałam zatem wierzyć nigdy, choć wiara ta, jak każda, wystawiana bywa na niesympatyczne próby. Z wiarą jest chyba zawsze tak, że zakłada pewien element droczenia się z jej przedmiotem? Ale przecież nie sposób byłoby poddawać w wątpliwość czegoś, w co się nie wierzy, nieprawdaż?
Podrążę jeszcze temat. Twoje ironiczne, demaskujące ostrze zwraca się nie tylko przeciwko różnym gierkom podjazdowym w świecie literackim, ale w ogóle przeciwko trybikom szeroko pojętej kultury. W Rezydencji surykatek mamy na przykład kpinę z angelusowych rautów, slajdy z literackiego „festiwalu niespełnień”, wreszcie utrzymaną w stylistyce plotkarskich serwisów historię „bena afleka” i „dżej lo”. Powiedz, czy nie szkoda Ci siebie na takie odsłanianie bielizn i mielizn popkultury?
Prędzej zjem lunch z benem i dżej lo niż niektórzy koledzy z Audenem, Horacym czy Larkinem, raz z przyczyn obiektywnych (ben i dżej żyją, więc teoretycznie…), dwa – bliższa ciału koszula, czyli w moim wypadku popkultura, która mnie fascynuje i przeraża i w której przyszło mi się poruszać. Nigdy nie udawałam, że mieszkam w katedrze; nie, żeby to był przytyk do niektórych kolegów i koleżanek po piórze… Ale śmieszą mnie niepomiernie akademickie pozy w kontekście całkiem popkulturowych działań promocyjnych; chyba to o tym jest ten wiersz.
W swojej nowej książce nagromadziłaś sporo świadomego kiczu. Znajdujemy tam szmirowate motywy, „latynoskie odcinki”, łzawe „prawdziwe historie” i „tym podobne ciulstwa”, stylistyka niektórych utworów też jest mocno kampowa. Sięgasz po rymowanki (jak ta o śwince morskiej albo wiersz „Zawsze”), wyzyskujesz dla siebie gatunek piosenki („Chelsea Hotel No. 5” czy „Ragazza”). Zdaję sobie sprawę, że ta cała zgrywa jest podszyta postmodernistyczną powagą, ale i tak zapytam – po co Ci te kampowe mrugnięcia do czytelnika?
Cała ta „kampowość”, mam wrażenie, że dostaję ją w promocji (jesteś już drugą, po Joasi Orskiej, krytyczką, która o to zagaduje). A ja chyba do końca nie wiem, co to właściwie znaczy. Rymowankę o śwince morskiej pożyczyłam z Księgi nonsensu, kultowej w moim domu rodzinnym książki, która niestety gdzieś mi zaginęła. Pozwól więc, że w ramach rozmowy o owej legendarnej (śmiech) „kampowości” wszystkich i wszystkiego zacytuję jeden z moich ulubionych tekstów teoretycznoliterackich, Obronę nonsensu G. K. Chestertona: „Nic prawdziwie artystycznego nie powstało nigdy z czystego artyzmu – tak jak nic rozsądnego nigdy nie powstało z czystego rozsądku… Każda dobra literatura zawsze jest alegoryczna, to znaczy przedstawia jakiś pogląd na świat w sposób alegoryczny. (…) Świat nie może być tylko tragiczny, romantyczny czy religijny – musi być również nonsensowny. (…) I wszystko w istocie ma ten ‘inny powód’, tę swoją drugą stronę jak księżyc – patron nonsensu”.
Zaczepiam Cię o kwestie kampu i demaskowania głupot popkultury dlatego, że w mojej opinii takie znajdowanie we własnej poezji miejsca na „rażącą doraźność” jest dosyć ryzykowne – trzeba mieć do tego dużo odwagi, a i tak na koniec nie wiadomo, czy się opłaciło (bo nie zawsze się opłaca – vide: powszechna „jaśkapelizacja” młodej poezji). Czy Ty też odczuwasz swoje ironizujące działanie jako podejmowanie ryzyka? A może szerzej – czym dla Ciebie jest ryzyko w poezji, na co byś się w pisaniu nie odważyła?
Nie odważyłabym się na kłamstwo uszyte dla potrzeb. Nie umiałabym udawać, że mój stan ducha nie jest akurat operetkowy. Jeśli przywołasz tu „dawanie świadectwa”, prawdopodobnie pójdę poprawić makijaż (tak eleganckie panie nazywają wizyty nad muszlą klozetową). Ja chyba inaczej pojmuję odwagę i opłacalność owej niż przywołany przez Ciebie reprezentant dmuchanej ofensywy roczników osiemdziesiątych. Większość swoich posunięć ufundowanych na „odwadze”, definiowanej jako „ryzyko” czy „sprzeciw”, dziś nazwałabym czystą głupotą. No, ale poezja jest już taką „dziwną świnką” (śmiech).
W wywiadach z Tobą z różnych lat powtarza się – jak wyznanie poetyckiej wiary – zdanie o tym, że w sztuce najważniejsze jest wzruszenie. Postanowiłam zatem zapytać o nie jeszcze raz – czy straceńczy postmodernizm z tomu Dwa do jeden nie zniweczył wzruszenia, a kombinatoryka takich wierszy jak „Gramatyka Księżycowa” czy „Twarde Okładki, Miękki Podołek” nie zgniotła go w swych żelaznych trybach?
Powtórzę to nawet zbudzona nad ranem alarmem przeciwpożarowym, w łóżku hotelowym, w Łomży, Kutnie lub Płocku. Najważniejsze jest wzruszenie. Ten nienazywalny moment, gdy czytelnik/słuchacz/widz przez krótką chwilę czuje to, co Ty, i nagle wiesz, że jednak możesz być przetłumaczalny; nie umiesz tego zrobić podczas śniadania, porannej rozmowy, nie nadajesz się na lancze, brancze, bankiety, panele, dyskusje, dekoracje medalami, koncerty mało odkrywczych wykonań Chopina, nawet w łóżku nie bardzo potrafisz być szczery, ale kilka linijek zwartego tekstu ratuje Twoją reputację. No i wątłą więź ze światem (śmiech).
Sampel, mix, cover – to gatunki, po które sięgasz ostatnio coraz częściej. Czy podobnie jak „koledzy po Piórze” – Sosnowski, Sendecki, Foks – czerpiesz czystą radochę ze schadzek z Wielkim Kompilejtorem?
Nikt chyba nie czerpie czystej radochy, ona ma i swój rewers. No i samych wierszy na niej niby ufundowanych radosnymi bym nie nazwała. No, chyba, że zdefiniujemy „radochę” jako rodzaj masochistycznej radości. Nie upatrywałabym szczególnego znaczenia w doborze formuły, dla mnie nigdy nie determinowała istoty wierszy, tak czytanych, jak pisanych. Pod sukienką czy w ogrodniczkach, pod mundurem czy w kombinezonie – to zawsze to samo ciało. Raz wesołe, raz smutne.
Kiedy w listopadzie prowadziłyśmy razem warsztaty w Biurze Literackim, zainteresowała mnie tablica opozycji, którą zrobiłaś wraz z warsztatowiczami, a mianowicie podział poezji na zrozumiałą i niezrozumiałą. Ciekawi mnie, jak sama zapatrujesz się na to (Miłoszowskie chyba) przeciwstawienie – i gdzie na tej szali umiejscowiłabyś własną twórczość?
Szczerze mówiąc, sama nigdy nie natrafiłam na przykład poezji niezrozumiałej; to chyba zależy, kto i co i na ile potrzebuje zrozumieć, żeby poczuć. Albo inaczej – wystarczy poczuć, żeby rozumieć. A dobre teksty się czuje. Kiepskim nic nie pomoże, że są pisane kawą na ławie czy krwią serdeczną. No, jest jeszcze pseudohermetyzm, vel pseudonimowanie pustki, proceder chętnie uprawiany przez wstępujących (i nie tylko) poetów, polegający na (pół biedy, jeśli intuicyjnej, gorzej, gdy zupełnie przypadkowej) żonglerce toposami i konwencjami uznanymi za pożądane; ale tego typu hochsztaplerkę wprawne oko i ucho natychmiast rozpozna, a czytelnik nazwie właśnie „poezją niezrozumiałą”.
Chcę zapytać Cię o fakty i pakty (autobiograficzne). W wierszu „Randki i wywiady” z Długiego maja pisałaś: „wsunęłam wymięty / dowód osobisty między lowry’ego i joyce’a, niech się wyprasuje”. Czytałam ten wiersz jako kpinę z czytelników, którzy biorą za „okruchy życia” i „prawdziwe historie” o Tobie to, co jest – brzydko mówiąc – z Lowry’ego i Joyce’a wyssane. Tak jakbyś mówiła nam wszystkim, że taki dowód na prawdę o prywatności – taki „łut (łud) prawdy” – to sobie możemy między bajki włożyć. „Podłożę się” więc jak pierwsza naiwna: jak to jest, że z jednej strony wciąż świadomie podrzucasz czytelnikom tropy, które można uznać za autobiograficzne, a z drugiej – uparcie je zacierasz, sugerując, że są sfingowane, „spisane”, wzięte z cudzych wierszy i fabuł?
Trudna kwestia. Może odpowiem ciut wymijająco (śmiech). Nie wierzę w wiersze całkowicie odsercowe, autobiograficzne, pisane krwią, potem i łzami autora, nie ruszają mnie też wystudiowane wydmuszki oparte li tylko na perfekcyjnym opanowaniu rzemiosła, wiedzy, przewrotności języka; te i tamte zdają mi się być ograniczone, podpięte pod z góry założoną przez danego pisarza tezę „czym jest (ma być) poezja”. Ja lubię teksty żywe, czasem złowieszczo wykalkulowane, czasem ckliwe, śmieszne i straszne, momentami nudne, momentami zabierające w podróż rollercoasterem języka; zaskakujące dla samego autora. Pisanie to trochę układanie pasjansa; do rozkładu/układu potrzeba całej talii, nie da się go zrobić z samych serc czy kar. No i te jokery! (śmiech)
W Rezydencji surykatek widzę chęć zawarcia z czytelnikami paktu autobiograficznego, a jednocześnie jakąś obawę przed tym aktem szczerości i autentyzmu. Stawka, o jaką toczy się gra, jest określona już w motcie tomu – cytacie z książki Karola Bunscha o Isadorze Duncan. Padają tam słowa: „Pamiętnik jej, którego szczerość gwarantuje oczywisty brak samokrytycyzmu, jest zarazem baśnią i dokumentem. Szczery był niewątpliwie stosunek autorki do sztuki. O ile jej socjalna rewolucyjność była być może zbyt egzaltowana, o tyle w sztuce swej faktycznie dokonywała rewolucji”. Czy Marta Podgórnik może powiedzieć tak jak kiedyś Bovary o swej Emmie – „Isadora Duncan to ja”? I co to znaczy być Isadorą Duncan poezji?
Nie posądzałam Cię dotąd o brak poczucia humoru (śmiech). I jako poetka nie powinnaś chyba multiplikować tego najbardziej znienawidzonego przez twórców wszelkiej maści stereotypu: podmiot to (poniekąd) ja. Nie ma polskich Isador Duncan ani Wojaczków w spódnicy, ani tym podobnych idiotycznych nałożeń kliszy na realia zbyt może niedopasowane do tego całego kampu, lansu czy jak temu tam na imię.
Isadora Duncan to jedna z kilku postaci kobiecych, które pojawiają się w nowym tomie. Jej towarzyszkami są m.in. Eleonora Duse, Elizabeth Bishop, Emily Dickinson, tajemnicza pani Girard. Ich życiorysy – po części oparte na faktach, a po części zmyślone, „nadpisane”, sfingowane – służą Ci po to, by lepiej narysować samą siebie?
No wiesz, jakoś tak nie uważam „samej siebie” za obiekt do rysowania (jeśli już, to raczej kanwę dla karykatury). Co za w ogóle teoria, że literatura ma być lustereczkiem, które jak wiadomo, mówi przecie, żeśmy (tu wstaw dowolny przymiotnik w stopniu najwyższym) … na świecie. Ale po co, jak spytałby nasz kolega z Mikołowa? Niechże sobie postaci żyją własnym życiem, w rytmie literackim, bez zobowiązań, ciesząc się tym rodzajem tragicznej w swych skutkach wolności, która nam, żywym, rzadko bywa dana.
Wśród kobiet w nowym tomie pojawia się także łączniczka, znana z książki Foksa i Libery. Zapytam przewrotnie – co robi łączniczka w najnowszej polskiej poezji („ma za zadanie przenieść nie wiadomo co, w bezpieczne miejsce”?) i czym się zajmują chłopcy z batalionu?
To opowiadanie dyskontuje i komentuje metodę pisarską, jednocześnie opowiadając bardzo osobistą historię. Tu docieramy do sedna mojej niechęci do rozmowy (o własnych przede wszystkim, ale też o cudzych wierszach). Dlaczego nie możemy rozmawiać o tekstach, książkach, jako o całościach? Czemu zawsze krytyczne oko kierować mamy na formę, formułę, treść, styl, okoliczności, etc.? To opowiadanie o chłopcach mojego życia (śmiech). Tych namacalnych i tych, których czytywałam. A co robi łączniczka? Łączy.
A jeśli mowa o chłopcach… Rozsierdziłaś chyba niejedną feministkę niegdysiejszym stwierdzeniem: „nie napiszę / tych paru dobrych wierszy, bo już je napisali chłopcy”. W „Gorzkich żalach” z genderem i kwestią kobiecą poczynasz sobie jeszcze bezczelniej: „Nie jestem poetką intelektu, ponieważ mam cipkę, a nie chuja; moje / poglądy na sztukę nikogo nie interesują. Nie jestem feministką, ponieważ / mam mózg oprócz cipki, i to on determinuje moje zachowania. Jestem / zakładniczką ludowej teorii, że mądrzejszy powinien głupszemu ustąpić”. Ale w tym samym tekście nie pozostajesz dłużna także chłopcom: „Tak, czasami udaję głupszą niż jestem, żeby kolegom nie robić / przykrości”. Czy zatem kwestia płci w poezji to w ogóle jest dla Ciebie jakaś kwestia? I co doprowadza Cię do większej pasji – zawłaszczanie Twojej twórczości przez feministki czy jowialne określenie, że „Podgórnik to jest taka męska poetka”?
Obiektywnie; jurorując w konkursach literackich i redagując dla wydawnictw, w ogóle obserwując tzw. życie literackie, zauważam, że mnie więcej siedemdziesiąt procent piszących wiersze stanowią kobiety, natomiast siedemdziesiąt procent publikujących, wygrywających, istniejących w tzw. obiegu – mężczyźni. Nie sądzę, aby była to kwestia spisku męskiej części świata lub pasywności i niegramotności jego żeńskiej części. Tak się po prostu dzieje. Nigdy nie stanowiło to dla mnie, że sparafrazuję Dickinson, problemu na tyle poważnego, bym podniosła wzrok sponad lektury. Niech sobie tam panie koleżanki toczą działa piany, a panowie dyskusje o korelacji między wielkością biustu a nagradzalnością w turniejach jednego wiersza. Nigdy nie odczułam płci jako ograniczenia, nie mam więc potrzeby wygrywania jej na zasadzie handicapu.
Ta „męska poetka” to autentyk – już kilka razy spotkałam się z tym określeniem w odniesieniu do Ciebie, ale też na przykład do mnie. Jak się zapatrujesz na ten terminologiczny bullshit? I na chybotliwą opozycję: „poezja męska” – „poezja kobieca”?
Jak wyżej. I wiesz co? Wymienię Ci jeszcze kilka podobnych wytrychów recenzenckich, świadczących tylko o bezradności tzw. krytyki towarzyszącej wobec najnowszej literatury (i w ogóle sztuki) – wymieniony przez Ciebie i Asię Orską „kamp”, dalej „poezja menstruacyjna”, „neolingwizm”, „poezja wysoka”, „akademicka”, czy mój ulubiony termin – „poezja obła” (międzynarodowa – to taka łatwo przetłumaczalna na każdy język, której przedstawiciele z łatwością zyskują poklask zagranicznej Polonii), etc. Jak ktoś nie ma ani serca, ani oka, ani szkiełka, to są to z pewnością przydatne terminy, zwłaszcza gdy chce się prowadzić żenujące dziesięciominutowe programy o literaturze w telewizjach oddanych swej misji. Dla mnie czytelny i wbrew pozorom bardzo obiektywny jest jeden podział – poezja dobra i kiepska.
Zastanawia mnie, czy pisząca kobieta nie musi bardziej niż facet wystrzegać się sentymentalizmu, rozczulenia, miękkości. Mam wrażenie, że gdy facet jest w wierszach miękki, to odbiorcy doszukują się w tym jakiejś „wartości dodanej”, próbują wyinterpretować, co ta miękkość znaczy. Natomiast gdy kobieta poważa się na sentyment i miękkość, to automatycznie uważa się to albo za coś bez znaczenia i tłumaczy się to po prostu faktem, że wiersz napisała kobieta, „naturalnie zatem skłonna do miękkości”, albo wręcz zapisuje się jej to in minus. Ty w Rezydencji surykatek wielokrotnie i świadomie popadasz w ckliwość, sentymentalizm, kamp. Czy to jest ta „słabość”, na którą wreszcie możesz sobie pozwolić, bo znudziło Ci się bycie w wierszach silną?
Jeśli (nawiązując do poprzednich pytań) wystrzegasz się w wierszach czegokolwiek, to Twoje pisanie ma szanse zaistnieć w przestrzeni „kampu”, walentynkowych kartek, telewizyjnych śniadań ze sławnymi ludźmi z nowel telewizyjnych wprost czerpiących z życia oświeconych obywateli stolicy, etc. Możesz nawet pisać dialogi do sitcomów, zapewniających dobre samopoczucie lepszej części krajowej inteligencji po studiach marketingowo-zarządzających. Jeśli Cię to nie kręci, możesz wziąć sobie do serca dwuwers z Zadury: „piszę co myślę i co czuję / nawet jeżeli się rymuje”. Ot, cała siła, cała słabość. Zmieniają się miejscami, zależnie od tego, w co się gra.
„Przed trzydziestką wydała te wiersze zebrane z kilku / tomików, w których w coś wierzyła i dawała tej wierze wyraz na papierze”. Teraz, po trzydziestce, wychodzi Twój nowy tomik. Faktycznie, wiary w nim niewiele, raczej rozczarowanie i gorzkie podsumowania, jednak mam nadzieję, że zdanie: „zejście ze sceny zdaje się być problemem jedynie logistycznym” – pozostaje w Twoim przypadku jedynie gestem retorycznym (i grozi nie złamaniem pióra, a co najwyżej obcasa)? Więc tradycyjnie – co nowego w swoim pisaniu planujesz: wiersze, prozę? Tragedię, komedię, a może romans?
Tradycyjnie, jak w życiu: trzy w jednym.
Tradycyjnie zatem, jak w wywiadzie: dziękuję za rozmowę.