wywiady / o książce

Mała, rozbita dusza

Jacek Dehnel

Kuba Mikurda

Z Jackiem Dehnelem o książce Ekran kontrolny rozmawia Kuba Mikurda.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Kuba Mikur­da: W dwóch miej­scach Ekra­nu kon­tro­l­ne­go zda­jesz się otwar­cie pole­mi­zo­wać z pro­gra­mo­wy­mi tek­sta­mi Miło­sza („Przed­mo­wa”) i Her­ber­ta („Dla­cze­go kla­sy­cy”). W otwie­ra­ją­cych tom „Cze­re­śniach” piszesz „Nic z tego się nie da / oca­lić”, a w „Hote­lu Rze­szów” – „Oto temat dla sztu­ki (niech się Tuki­dy­des / przed nim scho­wa, wraz z flo­tą, w ska­li­stej zatocz­ce) – / płacz kochan­ków w hote­lu”. Dwa dość kate­go­rycz­ne zda­nia. Jak opi­sał­byś ewo­lu­cję swo­je­go myśle­nia o poezji? Czy utoż­sa­mia­łeś się kie­dyś ze sta­no­wi­ska­mi Miło­sza i Her­ber­ta? Czy – sko­ro poezja to tyl­ko jed­no z owych licz­nych, bez­na­dziej­nych „usi­ło­wań”, war­to cią­gnąć to dalej? A może odpo­wiedź kry­je się w poin­cie wier­sza „Gwiaz­da”, jeśli nie trak­to­wać jej iro­nicz­nie – „we wszyst­kich / tych sta­ra­niach, by odczuć i by zapa­mię­tać / coś pięk­ne­go – jeste­śmy jakoś tam zba­wie­ni”?

Jacek Deh­nel: Z uryw­kiem z Her­ber­ta pole­mi­zu­ję bar­dziej wprost, z Miło­szem bar­dziej ogól­nie, ale tak, oczy­wi­ście. I, rów­no­cze­śnie, utoż­sa­mia­łem się i wciąż się utoż­sa­miam z ich poezją w jakimś zakre­sie, na tyle, na ile moż­na się utoż­sa­mić z cudzą myślą. Ale sam Miłosz miał prze­cież takie cud­ne przy­pi­sy do swo­ich wier­szy: że dwa z nich, sąsia­du­ją­ce ze sobą w jed­nym tomie, mają prze­ciw­ną wymo­wę, ale za każ­dym razem były szcze­rym zapi­sem praw­dzi­wych roz­my­ślań. Więc zosta­wił oba, bo poezja nie musi być zapi­sem jakichś wiecz­no­tr­wa­łych prawd, reto­rycz­nym popi­sem, agit­ką; czę­ściej jest zapi­sem zwąt­pień i roz­te­rek, wewnętrz­nych sprzecz­no­ści. I Miłosz, i Her­bert zawsze byli dla mnie poeta­mi bar­dzo waż­ny­mi (pierw­szy z nich waż­niej­szym chy­ba, ale nie będzie­my ich tu odmie­rzać jak w apte­ce), nato­miast tego frag­men­tu o pła­czu kochan­ków w hote­lu nie zno­si­łem. Od począt­ku. Tej pogar­dy dla „małej, roz­bi­tej duszy” jako tema­tu sztu­ki. Dla mnie płacz kochan­ków w hote­lu – i abs­tra­hu­ję już od oso­bi­stych doświad­czeń, mówię o tym wszyst­kim, co rozu­mie­my pod tym skró­tem – jest spra­wą zupeł­nie zasad­ni­czą. „Kwar­tet alek­san­dryj­ski” to płacz kochan­ków w hote­lu, podob­nie obra­zy Hop­pe­ra (i ten świet­ny tekst Miło­sza, ekfra­za jed­ne­go z nich), ogrom­na ilość zna­ko­mi­tej sztu­ki i lite­ra­tu­ry to obła­żą­ca ze ścia­ny tape­ta i zapuch­nię­te twa­rze. Rozu­miem zachwyt Her­ber­ta nad lako­nicz­no­ścią róż­nych Tuki­dy­de­sów, nad jego odra­zą do tanich uspra­wie­dli­wień; ale rów­no­cze­śnie nie rozu­miem tej potrze­by, by doko­pać „małym, roz­bi­tym duszom”, któ­re nie­kie­dy tyl­ko wiersz może jako-tako skle­ić. Myślę, że w samym Her­ber­cie było to pęk­nię­cie, ten pęd do pisa­nia o małych roz­bi­tych duszach, wła­snych i cudzych (czym innym jest esej o Tor­ren­tiu­sie? Albo „Opusz­czo­ny”? A wiersz o ojcu, co palił Przed­ni Mace­doń­ski?), a rów­no­cze­śnie sprzecz­na z nim chęć by utwier­dzać sie­bie i innych w sur­mach i lau­rach i hono­rach, w „bądź­wier­ny­idziach” róż­nych swo­ich, bo takie jego zda­niem były powin­no­ści cza­sów, w któ­rych żył; jestem pewien, że gdy­by Her­bert nie żył w PRLu, był­by wiel­kim poetą zmy­sło­wym, lirycz­nym, epi­ku­rej­skim, a nie mora­li­stą z desecz­ką „tak-tak nie-nie”.

Trud­no mi mówić o ewo­lu­cji moje­go myśle­nia o poezji, bo wszyst­ko to jest bar­dzo płyn­ne i intu­icyj­ne; już-już wyda­je mi się, że coś rozu­miem, że coś zła­pa­łem, a nie rozu­miem nicze­go, idę po omac­ku. Ale jeśli wczy­tać się w Ekran to pew­nie widać, w któ­rym kie­run­ku idę teraz; w kie­run­ku roz­cza­ro­wań i świa­do­mo­ści, że każ­dy śro­dek prze­ciw­bó­lo­wy, któ­ry sobie apli­ku­je­my, czy to będzie reli­gia, czy sztu­ka, czy coś jesz­cze inne­go, prę­dzej czy póź­niej oka­że się nie­wy­star­cza­ją­cy. Czy­li: war­to cią­gnąć to dalej, dla same­go cią­gnię­cia. Ale nie nale­ży sobie nicze­go po tym obie­cy­wać.

Czy­ta­jąc Ekran kon­tro­l­ny (a wcze­śniej Żywo­ty rów­no­le­głe i Brzy­twę oka­mgnie­nia) trud­no nie pomy­śleć o Amba­sa­do­rach Hol­be­ina. Przy­po­mnij­my: obraz, na pierw­szy rzut oka, przed­sta­wia dwóch męż­czyzn, ubra­nych z prze­py­chem, oto­czo­nych dro­gi­mi przed­mio­ta­mi, eks­po­nu­ją­cych sym­bo­le pozy­cji spo­łecz­nej (czy Amba­sa­do­ro­wie to nie XVI-wiecz­ny odpo­wied­nik zdję­cia pro­fi­lo­we­go na naszej-kla­sie?). Jedy­ny pro­blem to dziw­ny, obły kształt na pierw­szym pla­nie, któ­ry – gdy zmie­nić kąt patrze­nia – oka­zu­je się czasz­ką, gorz­ko poin­tu­jąc ziem­skie wysił­ki i pozy.

Wyda­je się, że podob­ny, „ana­mor­ficz­ny” zabieg jest ci dość bli­ski – jak choć­by w otwie­ra­ją­cym wier­szu „Cze­re­śnie”, gdzie prze­ła­mu­jesz zawrot­ną, zmy­sło­wą sekwen­cję (kolo­ry, sma­ki, fak­tu­ry) nagłym nawia­sem („cicho, na par­te­rze / ktoś od daw­na umie­ra”), któ­ry – jak Hol­be­ino­wa czasz­ka – suge­ru­je coś, co zysku­je wyraz w dru­giej czę­ści wier­sza (od słów „Nic z tego się nie da oca­lić”). Albo w wier­szu „www.gaydar.pl”, gdzie „para­dę ciał” i „sekwen­cję wnętrz” (w tek­ście domi­nu­ją wyli­cze­nia) poin­tu­je „inna rze­ka, naj­głęb­sza, [co] pły­nie bez słów”.

Ha, ule­ga dzie­jów wosk ich nie­omyl­nym śla­dom: / to Geo­r­ge de Selve, obie­cu­ją­cy dyplo­ma­ta / i Jean de Din­te­vil­le, fran­cu­ski amba­sa­dor. Gdy­by to mia­ło być zdję­cie na naszej-kla­sie, to idą­ce cał­kiem pod prąd por­ta­lu: nie­po­ko­ją­ce i pod­wa­ża­ją­ce wszyst­kie splen­do­ry, odma­lo­wa­ne z takim kunsz­tem; była­by to raczej dekon­struk­cja naszo­kla­so­wo­ści, kpi­na z niej. Oczy­wi­ście nie zmie­nia to fak­tu, że dziś de Din­te­vil­le i de Selve są pamię­ta­ni tyl­ko jako boha­te­ro­wie obra­zu Hol­be­ina, co jest na swój spo­sób bar­dzo zabaw­ne: Hol­be­in nama­lo­wał obraz mówią­cy „Wszyst­ko mar­ność, nic po was nie zosta­nie” i to wła­śnie ten vani­ta­tyw­ny przy­tyk ich unie­śmier­tel­nił.

Te „ana­mor­fo­zy”, dyso­nan­se wystę­pu­ją w tek­stach, któ­re są – a przy­naj­mniej w zamie­rze­niu mia­ły być – wier­sza­mi-pułap­ka­mi, wier­sze pro­wa­dzą­cy­mi czy­tel­ni­ka ład­ną ulicz­ką czy ścież­ką i wkła­da­ją­cy­mi mu znie­nac­ka do kie­sze­ni bom­bę. Nie wiem, na ile jest to bom­ba dzia­ła­ją­ca, a na ile nie­wy­pał, to już oce­nią czy­tel­ni­cy – ale stop­nio­wo coraz bar­dziej inte­re­su­je mnie w lite­ra­tu­rze pod­pusz­cza­nie. Bo wyro­bio­ny czy­tel­nik jest już tak zbla­zo­wa­ny, tak szyb­ko roz­po­zna­je tro­py i tak pręd­ko wie, cze­go się spo­dzie­wać, że jeśli go nie pod­pu­ści­my, to wiersz go nie kop­nie. Sły­sza­łem wła­śnie histo­rię o wiel­kim wło­skim tłu­ma­czu, któ­ry opo­wia­dał, jak to prze­kła­da książ­ki: zosta­wia trud­ne miej­sca, odcho­dzi od pra­cy, zapo­mi­na, co mu przy­cho­dzi­ło do gło­wy, a po jakimś cza­sie wra­ca i „bie­rze te sło­wa z zasko­cze­nia”. Podo­ba mi się taka stra­te­gia, i w tłu­ma­cze­niu, i w poezji czy w pro­zie. Osta­tecz­nie, więk­szość „Lali” to wpusz­cza­nie czy­tel­ni­ka w mali­ny: „Taś, taś, naści opo­wieść sie­lan­ko­wą o daw­nych cza­sach”, a kie­dy się na to nabie­rze, to wycho­dzi z wor­ka szy­dło, czy­li książ­ka o śmier­ci i odcho­dze­niu.

A jesz­cze – do podob­ne­go, ana­mor­ficz­ne­go prze­su­nię­cia, docho­dzi czę­sto w wier­szach, któ­re wycho­dzą od obser­wa­cji, opi­su zdję­cia, miej­sca, twa­rzy, ale prze­ry­wa­ją wpół zda­nia, dostrze­ga­jąc coś, co rady­kal­nie zmie­nia per­spek­ty­wę. Co nagle przy­ku­wa uwa­gę, pochła­nia­jąc patrzą­ce­go. Jak w wier­szu „Bażant”, w któ­rym piszesz „Moment. Patrzę, patrzę, poza nim nie widzę / nicze­go.” Ale też w „Wizje­rze” (prze­rę­bel) czy „Ple­śni” (organ­ki). Jak­by – mimo, że o fak­tycz­nej wymia­nie spoj­rzeń nie może być mowy – coś w polu widze­nia nagle spoj­rza­ło na patrzą­ce­go.

I w „Wizje­rze” i w „Bażan­cie”, któ­re są tek­sta­mi bar­dzo sobie bli­ski­mi, czło­wiek patrzy na zwie­rzę i vice ver­sa, i to wła­śnie czło­wiek oka­zu­je się tym słab­szym, nie­fo­rem­nym, zbęd­nym może. Kolei w „Ple­śni” to nie zwie­rzę może, ale ktoś na mar­gi­ne­sie czło­wie­czeń­stwa (przy­naj­mniej w opi­nii prze­cho­dzą­ce­go tłu­mu): żebracz­ka tak brud­na, tak pozba­wio­na nie­mal twa­rzy, że wyda­je się tyl­ko kupą szmat, ale to ona jest odbi­ciem czy zapo­wie­dzią ale­go­rii z jakie­goś pod­nio­słe­go obraz­ka, bóstwem antycz­nym, anio­łem, nie wia­do­mo, to jej odpo­wied­nik będzie odgry­wał pom­pa­tycz­no-gro­te­sko­wy lament po ludz­ko­ści, kie­dy minie­my. Za każ­dym razem w tych tek­stach to, co uzna­wa­ne za słab­sze, mniej war­to­ścio­we czy wręcz bez­war­to­ścio­we, oka­zu­je się sil­niej­sze i waż­niej­sze, niż głu­pio zado­wo­lo­ny z sie­bie obser­wa­tor. Bo też i tak chy­ba jest: mamy wpo­jo­ne ego­istycz­ne prze­ko­na­nie o wła­snej waż­no­ści i wyż­szo­ści – i jedy­ne, co może wyple­nić te zgub­ne nało­gi, to uważ­ne przy­glą­da­nie się Inne­mu, pró­ba spoj­rze­nia na sie­bie samych z zewnątrz; spoj­rze­nia na sie­bie od stro­ny „pola widze­nia”; dopie­ro z tego bie­rze się skrom­ność i roz­wia­nie ilu­zji o wła­snej wiel­ko­ści. Tyl­ko empa­tycz­ne, wni­kli­we oglą­da­nie świa­ta może pomóc nam w zro­zu­mie­niu naszej skrom­nej ska­li.

Odro­bi­nę zasko­czy­ła mnie obec­ność wier­sza „KFC”. Nie mogłem się opę­dzić od sko­ja­rze­nia ze sce­ną z Życia i całej resz­ty (2003) Woody­’e­go Alle­na, w któ­rej boha­ter – będą­cy odpo­wied­ni­kiem Alle­na w wer­sji neu­ro­tycz­nej – mówi swo­je­mu przy­ja­cie­lo­wi po spo­tka­niu z dwo­ma dre­sia­rza­mi: „Życie jest nie­spra­wie­dli­we, sam to powie­dzia­łeś. Ci goście mają mię­śnie, a my mamy talent. Póź­niej, w jakiejś cichej i spo­koj­nej kawiar­ni, może­my napi­sać uszczy­pli­wą saty­rę i bru­tal­nie obna­żyć ich sła­bo­ści. A potem śmiać się z nich do roz­pu­ku.” Oczy­wi­ście, ów przy­ja­ciel – Allen w wer­sji psy­cho­tycz­nej – nie daje się prze­ko­nać i wybie­ga na uli­cę z kijem gol­fo­wym.

W tym tomie jest kil­ka tek­stów z pozo­ru bar­dzo bła­hych, ale jakoś naświe­tla­ją­cych pod innym kątem to, co tek­sty poważ­nie oma­wia­ją z powa­gą. To takie dodat­ko­we fase­ty, odbla­śni­ce. I ten tekst łączy się np. z „Bażan­tem” czy ze „zwie­rząt­kiem czło­wiek” z inne­go wier­sza, a kon­kret­nie: z pew­ną świa­do­mo­ścią bycia i zara­zem nie bycia gatun­kiem zwie­rzę­cym. Ta ambi­wa­len­cja jest bar­dzo bole­sna i brze­mien­na w skut­ki, bo w ogó­le gene­alo­gia, i bli­ska, i dale­ka, na pniu ewo­lu­cyj­nym, stwa­rza naj­roz­ma­it­sze pro­ble­my i wywo­łu­je z lasu wil­ka kło­po­tów. Nie cho­dzi­ło mi o jakieś tam przy­wa­le­nie kijem bejs­bo­lo­wym saty­ry, to naj­ła­twiej­sze – raczej o to, co ozna­cza, że jeste­śmy bli­żej naczel­nych niż droż­dży albo że w pew­nym sen­sie czło­wiek, choć­by cał­kiem róż­ny od nas, będzie zawsze bliż­szy nam, niż naj­uko­chań­sze zwie­rzę. Co ma to zresz­tą dra­ma­tycz­ne skut­ki etycz­ne – w więk­szo­ści sys­te­mów etycz­nych i praw­nych rzeź­ni­ko­wi nie sta­nie się krzyw­da, a jaka­kol­wiek idea „praw zwie­rząt” jest wyna­laz­kiem rela­tyw­nie mło­dym; strasz­ne rze­czy robi­my swo­im dal­szym kuzy­nom. Co mówię z peł­ną świa­do­mo­ścią bycia nie­po­praw­nym mię­so­żer­cą.

W krót­kiej pro­zie Hör ich das Lied­chen klin­gen dia­gno­zu­jesz cie­ka­wy, kry­tycz­ny moment – kie­dy roz­pa­da się fan­ta­zja o doro­sło­ści, a ści­ślej kie­dy dome­ną fan­ta­zji prze­sta­je być doro­słość (wcze­śniej jesz­cze nie­do­stęp­na), a sta­je się nią dzie­ciń­stwo i mło­dość (już nie­do­stęp­ne). „Któż mógł podej­rze­wać, że nasze życia sta­ną się tak nużą­co nie­cie­ka­we (…) [a] tam­to nabie­rze takiej siły, że tak się nama­gne­ty­zu­je, roz­bły­śnie?”

Czy ów moment prze­kła­da się rów­nież na two­je pisa­nie? Sko­ro tym, co naj­do­tkliw­sze jest kres poten­cjal­no­ści – czy czu­jesz, że kolej­ne książ­ki w jakiś spo­sób zawę­ża­ją two­je moż­li­wo­ści wybo­ru? A może pisa­nie jest dla cie­bie jedy­ną prze­strze­nią, gdzie owa poten­cjal­ność nigdy się nie koń­czy?

Och, to było­by wspa­nia­łe roz­wią­za­nie, ale, nie­ste­ty, nie. Oczy­wi­ście, mogę sobie powie­dzieć, że zamiast być arche­olo­giem czy pia­ni­stą zawsze mogę napi­sać powieść z takim boha­te­rem i jakoś sobie zre­kom­pen­so­wać bra­ki, zre­kom­pen­so­wać to, że każ­dy rok odci­na mi pozo­sta­łe poten­cjal­ne życia (wokół tego krą­ży­ło zresz­tą kil­ka tek­stów z Żywo­tów rów­no­le­głych, w tym tytu­ło­wy cykl) – ale to prze­cież żad­na rekom­pen­sa­ta, gorzej, to liza­nie cukier­ka przez szy­bę wysta­wo­wą. Zacie­śnia­nie poten­cjal­no­ści, obci­na­nie jej, obrób­ka skra­wa­niem, nie wyni­ka z wybo­rów życio­wych, ale z natu­ry cza­su i śmier­tel­no­ści wszyst­kie­go; gdy­by nie one, mogli­by­śmy spró­bo­wać każ­de­go zawo­du, każ­de­go sys­te­mu etycz­ne­go, związ­ku lub przy­jaź­ni z każ­dym czło­wie­kiem na zie­mi; a tak kalen­darz urzą­dza nas na sza­ro. Zacie­śnia do jed­ne­go obraz­ka.

W ostat­nim zda­niu tytu­ło­we­go poema­tu przy­zna­jesz się do poraż­ki – „[I] on też się nie klei, i pali jak lawa. // I wszyst­ko kwa­dra­to­we. I wszyst­ko na siłę.” Czy – wobec wszyst­kie­go, co powie­dzie­li­śmy – zgo­dził­byś się ze słyn­nym zda­niem Bec­ket­ta, wypo­wie­dzia­nym w roz­mo­wie z Geo­r­ge­sem Duthu­it: „być arty­stą to prze­gry­wać tak, jak nikt inny nie odwa­żył się prze­grać”?

To bar­dzo pięk­ne zda­nie i – zauważ – jak z więk­szo­ści pięk­nych zdań, nie wyni­ka z nie­go nic kon­kret­ne­go, moż­na je sobie obra­cać na róż­ne stro­ny, a sens dalej pozo­sta­nie tyl­ko w prze­czu­ciu; zresz­tą, być może to wła­śnie wyso­ki poziom poten­cjal­no­ści sen­sów decy­du­je o pięk­nie para­dok­sów i afo­ry­zmów? A może i całej lite­ra­tu­ry? Z upły­wem cza­su coraz mniej inte­re­su­je mnie poezja reto­rycz­na rozu­mia­na jako prze­ka­zy­wa­nie jed­nej opi­nii, jakie­goś sta­te­men­tu; coraz bar­dziej – jako two­rze­nie tek­stów-puła­pek, któ­re zmie­nia­ją alian­se. Wie­le z tych wier­szy, jeśli przyj­rzeć im się uważ­nie, jest „odwra­cal­nych”, inter­pre­to­wal­nych na roz­ma­ite, nie­kie­dy prze­ciw­ne spo­so­by; Ekran miał być – w zało­że­niu przy­naj­mniej – „ogro­dem roz­wi­dla­ją­cych się ście­żek”. Moż­na te utwo­ry czy­tać wprost, moż­na się sku­pić na iro­nii, któ­ra pod­mi­no­wu­je więk­szość z nich, moż­na też, co naj­trud­niej­sze, bo idą­ce na prze­kór naszym przy­zwy­cza­je­niom czy­tel­ni­czym, szu­kać rów­no­wa­gi mię­dzy tymi dwo­ma odczy­ta­nia­mi. Lek­tu­ra „tak – nie tak – nie tak, ale jed­nak tro­chę tak” jest zde­cy­do­wa­nie moją ulu­bio­ną, choć wciąż nie­spe­cjal­nie popu­lar­ną.

O autorach i autorkach

Jacek Dehnel

Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.

Kuba Mikurda

Urodzony w 1981 roku. Dziennikarz, filmoznawca, psycholog, filozof. Członek zespołów redakcyjnych „Wide Screen”, „International Journal for Žižek Studies” i „Krytyki Politycznej”. Współpracuje z Katedrą Kultury Współczesnej UJ, Centre for Advanced Studies in the Humanities UJ. Nagrodzony w konkursie im. Krzysztofa Mętraka (2007, 2008). W 2008 roku zwycięzca polskiej edycji konkursu „International Young Screen Entrepreneur” organizowanego przez British Council. Mieszka w Krakowie.

Powiązania