Marko Samec: Dotychczas ukazały się trzy Pana samodzielne tomiki wierszy. Kiedy i w jakich okolicznościach zaczął Pan pisać?
Miklavl’ Komelj: Przede wszystkim muszę zaznaczyć, że dopiero zaczynam. Zarazem, oczywiście, nie lekceważę swej dotychczasowej twórczości, oświadczenia tego nie traktuję również jako obietnicy na przyszłość. Stanowi ono po prostu oznakę pewnego stanu. O poezji nie mogę mówić jako o swoim osiągnięciu, mogę jedynie rozważać ją w kategoriach własnych prób oraz starań – o których nawet nie wiem, czy są naprawdę widoczne; jak stwierdził Ezra Pound, „wokół mnie leżą moje szczątki”. Wiem, iż do tej pory napisałem kilka bardzo dobrych wierszy, jednak w poezji w ogóle nie chodzi o osiągnięcia. Bardzo bliski jest mi sposób, w jaki Alberto Giacometti mówił o sztuce; jak permanentnie trwał na etapie prób. Nie uważam przy tym, że pisanie wierszy, sam akt twórczy jest ważniejszy od tego, co powstanie. Tym, co się liczy, są konkretne sformułowania. Ponieważ dopiero absolutne spełnienie może się tak naprawdę okazać zupełnym niepowodzeniem. Jedynie skrajna dokładność wyrażania się zawsze na nowo wprowadza niewypowiedziane. Jednakże to nie to samo, jeśli niewypowiedziane utożsamia się z aktem mowy, podczas którego umyślnie nie wszystko zostaje wypowiedziane. Właśnie tę kwestię poruszam teraz w tekście o znakomitym poecie słoweńskim Jure Deteli; Detela był doskonale świadom tego problemu i o tym pisał także w swych rozprawach o sztuce.
Poezje próbuję pisać już od dawna. Publikuję od końca lat 80.; kiedy ukazała się moja pierwsza książka miałem 17 lat. W wieku lat piętnastu przeżyłem prawdziwy szok, który przez jakiś czas potem próbowałem złagodzić – wiele napisałem po to, by czegoś innego nie powiedzieć. Oczywiście, właśnie w próbie kamuflażu można także najwięcej odkryć. I na odwrót. Jak napisałem w jednym swoim nowszym, jeszcze nie opublikowanym wierszu: „…również zdarcie/ maski z twarzy/ jest jednym ze spodziewanych/ sposobów użycia maski 1″
Dodałbym jeszcze coś o początku, kiedy w ogóle się coś zaczyna, np. wiersz , który piszę. Na pewno nie dopiero w chwili, gdy zaczynam go pisać. Jednak nie w sensie, w którym tworzenie oznaczałoby pisanie pod dyktando boga/boskiej siły (coraz bardziej jestem ateistą). Chodzi o to, jak wiersz w trakcie powstawania wchodzi w relacje z już istniejącymi sformułowaniami (co prawda są to bardzo znane rzeczy, o tym m.in. pisał już Eliot). Jednak zaznaczam to, gdyż na tego typu związki – w ogóle na przeszłość – jestem w szczególny sposób uczulony już od dzieciństwa. (Co niejednokrotnie widać w moich wierszach, nawiązuję do różnych tradycji, wśród których zwłaszcza długo zajmowały mnie i dalej zajmują, włoski XIII oraz XIV wiek.) Czyż to nie wspaniałe, co Majakowski napisał w poemacie „Lenin” (cytuję z pamięci) – „pierwsze wzmianki o Leninie sięgają 200 lat wstecz” (a zatem czasów, gdy zaostrzyła się ta problematyka społeczna, z ktorą później borykał się Lenin)?
Mój stosunek do przeszłości zawiera przekonanie, że jest ona, tak czy inaczej, uzależniona od teraźniejszości, że nieustannie się pod jej wpływem transformuje, lecz także, iż można ją stracić. W tym znaczeniu najbliższe jest mi pojmowanie historii przez Waltera Benjamina. Albo nawet oświadczenie Pasoliniego o „skandalicznej rewolucyjnej mocy przeszłości” oraz jego przekonanie, iż tradycję uchronią jedynie rewolucje.
Chociaż dla niektórych nie są to sprawy oczywiste.
W ogóle przeszłość jest czymś niejasnym, o tym w swych fragmentach Die Weltalter pisał Schelling – w rzeczywistości niewielu zna swoją prawdziwą przeszłość, sama ona bowiem zasadza się na pewnym przełomie, na oddzieleniu się od przeszłości.
Dlaczego Pan tworzy? Mógłby Pan opisać fundamenty swojej poetyki?
Może fundamenty mojej poetyki leżą w podkopywaniu fundamentów mojej poetyki… Nota bene – używając słowa „tworzenie” bardzo szybko dochodzi się do mistyfikacji. To zbytnio przypomina mi czynności „Pana boga”. Poezję zaś traktuję jako zupełne zaprzeczenie „Pana boga”. Też właśnie z tej przyczyny w swojej książce Rosa zamieściłem tłumaczenie wspaniałego, wstrząsającego prologu tragedii Canace, którą w XVI wieku napisał, dziś całkiem zapomniany, Sperone Speroni (osobiście bardzo religijny człowiek). Poruszyło mnie jego zainteresowanie pewną istotą, zupełnie opuszczoną, nawet przez bogów, która narusza ich wstrętny porządek. Dotknęła mnie mowa tej istoty (w prologu tym mówi zamordowane zaraz po narodzeniu dziecko), o którą się nikt nie troszczy, której według logiki symbolicznej organizacji świata nikt nie dostrzega… W każdym razie nie piszę po to, by wtapiać się w jakąkolwiek „harmonię świata”, lecz po to, by coś poruszyć, stworzyć dostęp do miejsc, dla których brak miejsca, o których można zaledwie pomyśleć… Fernando Pessoa napisał, iż dla niego fakt bycia poetą, to „pewnego rodzaju sposób, jak być sam”. Bardzo bliskie są mi także wiersze Antonina Artaud, według którego każda istota ucieleśniona jest po to, aby wraz z transformacjami swego ciała coraz bardziej odróżniała się od wszelkich innych ucieleśnionych istot.
Jednak najszczersze próby, jeśli się o nich mówi powierzchownie i szybko, mogą zabrzmieć jak brednia. Taki wywiad nie jest najwłaściwszą formą odpowiedzi na tak wymagające i obszerne pytanie. A powierzchownego pisania o poezji, którego jest wszędzie pełno, nie cierpię.
Natomiast wciąż pociągają mnie diametralne przeciwieństwa. Wydaje mi się, że naprawdę rozumiem de Kooninga, który w młodości chciał malować jednocześnie jak Ingres i jak Soutine. Osobiście również odczuwam, w odniesieniu do pisania, podobne pragnienia o podobnej rozpiętości. Jednak tego rodzaju życzenie może być także poważną bolączką i prawdziwym szaleństwem. Z tej przyczyny podziwiam poetów, którym udało się nadać swej wymowie wieloosobowość, będącą sposobem akceptacji skrajnego rozszczepienia – np. Fernando Pessoę, czy Ezrę Pounda… Co jest, mam nadzieję, oczywiste, nie chcę przy tym powiedzieć, iż specjalnie szukam zamętu. Dbam o całkowite przemyślenie i ścisłość. Nie mam wcześniej przygotowanych wzorców, które mógłbym wykorzystać przy formułowaniu wierszy. Wszystko ustanawia się na nowo przy każdym nowym sformułowaniu. Jeżeli zaś myślę o wolności, to nie o utożsamianej z samowolą: albowiem z każdą samowolą jest jak z tą samowolą tańczących narowistych stołów, o której w pierwszym rozdziale Kapitału tak zabawnie rozprawiał Marks.
Wspomniał Pan o Jure Deteli, znanym z surowości wobec słów w poezji. Jaki jest Pana stosunek do słów? Własnych, cudzych?
Przypuszczam, iż Jure Detela jest w Polsce bardzo mało znany, chociaż kiedyś w piśmie Studium widziałem kilka jego wierszy w polskim tłumaczeniu. W każdym razie polecam czytanie i tłumaczenie twórczości tego poety, który znacznie wykroczył poza horyzonty słowenskiej poezji. Jure Detela troszczył się o brak metafor, o dosłowność. Dążąc do sublimacji, kierował się alternatywą: „albo przenośnia, albo wzniosłość”. Właśnie teraz piszę o nim tekst i próbuję m.in. analizować to jego stanowisko. Chcę przede wszystkim wykazać, że w żadnym razie nie chodzi tu o naiwny pogląd, jaki mógłby wynikać z założonej odpowiedniości między „słowami” a „istotami”, bez uwzględnienia wiedzy o mechanizmach oznaczania. Należy starać się, by słowa funkcjonowały jako nazwy – nazwy zaś istot nie definiują, lecz unoszą się wokół nienazywalnego w nich. Najgłębiej respektują zasadę „substancjonalności” istot poprzez fakt, iż nigdy ku nim nie zmierzają, nie próbują ich sobie przywłaszczyć. Są raczej skierowane ku otchłani ich nieobecności w nich samych. Detela zdołał w tym psychicznym napięciu zdefiniować swój stosunek do zwierząt, w sposób na arenie poezji światowej wyjątkowy, którego nikt, według mnie, jeszcze nie pojął. To równocześnie wiąże się ze stylem życia Deteli oraz jego [ekologicznym] zaangażowaniem.
Taki stosunek do słów jest czymś, do czego dążę także sam. Jednak nie chodzi tu o osiągnięcie czegoś raz na zawsze na poziomie aktu twórczego. Mam na myśli obszar doświadczeń, prób, otwartą przestrzeń. Jednocześnie, czasami świadomie wypróbowuję również ideologiczną łączliwość słów. Nie odrzucam całkowicie metaforyki, ale próbuję ją przeinaczać, także za pomocą ironii, której, wydaje mi się, czytelnicy w mej poezji raczej nie dostrzegli.
W rzeczywistości interesują mnie przede wszystkim słowa, które pozostają w pewnej relacji do ich braku. Proszę pomyśleć o Baudelairze – wszelka jego zdolność sformułowań zasadniczo odnosi się do afazji. Ale do prawdziwej afazji! W tym przypadku nie można niczego podrobić. Faktyczną niemoc mowy poświadcza jedynie najwyższa stanowczość mowy. Wszystko inne to manipulacja. O tym też bardzo wyraźnie pisał Detela.
Kto jeszcze miał na Pana wpływ?
Kilka nazwisk już wspomniałem. Wszyscy, o których mówiłem już w wywiadzie, w pewien sposób na mnie wpłynęli. Z czysto materialistycznego stanowiska jest oczywiście trudno, jeśli w ogóle możliwe, powiedzieć, kto w rzeczywistości wywarł na mnie znaczący wpływ. Czy w ogóle wiemy, czy się przyznamy, kto faktycznie wpływa na nas najbardziej? Wystarczy wspomnieć o Freudowskiej analizie „wilczego człowieka”: czysty przypadek, że jakaś służąca w obecności dziecka w pewien określony sposób przyklęknęła, kiedy, powiedzmy, myła podłogę, w interpretacji Freuda – nieco tę sytuację upraszczam i karykaturuję – straumatyzowało całe późniejsze życie tego chłopca, fatalnie określiło to, co przedstawiał sobie jako obiekt pożądania.
Jaki jest Pana stosunek do innych sztuk? Powiazania z nimi? Malarstwo, muzyka, film?
Od kiedy pamiętam, rysuję i maluję, w ostatnich latach coraz poważniej. Malarstwo nie jest dla mnie mniej ważne od poezji, jednak obrazów na razie nie wystawiam. Poza tym sporo uwagi poświęcam teorii malarstwa; także doktorat broniłem z historii sztuki. Obecnie przygotowuję do druku książkę na podstawie tej dysertacji. Lubię przebywać w towarzystwie malarzy i rzeźbiarzy.
Jeśli zaś chodzi o muzykę, w różnych okresach miałem różne priorytety. Mniej więcej 10 lat temu szalałem na punkcie Ryszarda Wagnera. Jednym z najdoskonalszych przejawów sztuki, jakie znam, jest stara japońska muzyka gagaku. Jednak trudno by mi było wybrać tę ulubioną. Bardzo dużo słuchałem także neapolitańskiej opery komicznej z XVIII wieku, zwłaszcza Domenica Cimarosy – na niego naprowadziła mnie lektura Stendhala, który Cimarosę ubóstwiał.
W książce Rosa poświęciłem wiersz Primožowi Ramovšowi, jednemu z najważniejszych słoweńskich kompozytorów, przedstawicielowi awangardy, zmarłemu w 1999 roku. Żył tak, jak wyobrażam sobie życie niemieckich kompozytorów z XVII oraz XVIII wieku, powiedzmy Bacha. Bacha uwielbiam. Ramovša zaś znałem tylko z widzenia; kłanialiśmy się sobie na ulicy. Był starszym panem, jednak emanowało z niego coś niezwykle dziecięcego. O ile wiem, w latach sześćdziesiątych wpłynęły na niego festiwale muzyki awangardowej w Polsce.
Film darzę szczególnym uczuciem, choć zakwitło ono dość późno. Bardzo ciekawi mnie teoria filmu i zamierzam jeszcze coś w przyszłości napisać na ten temat. Jednym z niewielu miejsc, gdzie mogę jeszcze wytrzymać, odkąd Lublanę, którą zresztą bardzo lubię, zalewa neokapitalistyczny snobizm, jest KINOTEKA2. Do moich ulubionych należy także polski film Rękopis znaleziony w Saragossie Hasa. Zachwycił mnie swoją konstrukcją: powala nas sama struktura, sposób, w jaki są podawane opowieści. To rzeczywiście coś znakomitego.
Tytuły, nazwy, imiona, które są Panu szczególnie bliskie? W poezji, malarstwie, geografii, metafizyce?
Z upływem czasu moje nastawienie do poetów ulega zmianom. Wymienię tylko kilku autorów, których na różny sposób cenię: Owidiusz, Dante, Hölderlin, Nerval, Coleridge, Emily Dickinson, Bashô, Issa, Majakowski, Pound, Pessoa, Srečko Kosovel, Detela…, Lautréamont, Vallejo, Pavese, nadrealiści, Artaud… Czerpię również bardzo dużą przyjemność z czytania autorów mniej znanych; w żadnym przypadku nie ufam tzw. kanonom literackim. Uwielbiam włoską poezję barokową.
W malarstwie natomiast moim ulubionym okresem jest XIV- oraz XV-wieczne malarstwo włoskie. Ubóstwiam np. Piera della Francesca. Jest wielu malarzy, ktorych darzę szczególną sympatią, np. Paul Klee. Wydaje mi się, że Arshile Gorky mógłby być moim ulubionym malarzem, gdybym tylko widział oryginały jego obrazów. Dotychczas widziałem, oprócz dwóch, same reprodukcje. Ponieważ za istotne uważam podziwianie oryginałów, dużo podróżuję. Z miejsc, gdzie już byłem, szczególnie kocham Turyn, Neapol, Sycylię, Lizbonę… Z miejsc, których jeszcze nie znam zaś – Persję, Japonię, Syberię, Moskwę, Meksyk. Właściwie każde miejsce może wprowadzić mnie w stan całkowitej ekstazy… Dużo chodzę pieszo. Gdy tłumaczyłem Chimery Nervala, udałem się do Neapolu i przemierzałem tę krainę, bym mógł przetłumaczyć wersy o Posillipo.
Metafizyka? Nie wiem dokładnie, co Pan przez to rozumie. Jeżeli chodzi o filozofię, czytam bardzo dużo książek filozoficznych, jednak bardziej systematycznie dopiero od kilku lat. Spośród autorów, którzy mnie bardzo zajmują, wymienię Schellinga, Hegla, Nietzschego, Marksa, Lacana, Deleuze’a, Althussera…
A jaki jest Pana stosunek do wiary, religii?
Jestem ateistą, jednak może w tym sensie, w jakim za ateistę uważał się Luis Buńuel, który mógł „spokojnie” przyjąć coś, co dla wierzącego stanowiłoby wyjątkowe doświadczenie religijne. Dlatego był jeszcze bardziej zagorzałym ateistą…
Zdziwiło mnie, i zarazem nie, kiedy Primoz Čučnik, mój przyjaciel, w recenzji mojej książki Rosa, określił mą poezję jako religijną – i to chrześcijańsko-religijną. Osobiście natomiast pojmuję ją raczej jako kontrreligijną, jako próbę wyzwolenia się z perwersyjnych mechanizmów religijnej ideologii. Nie mogę jednak powiedzieć, że mistyka w ogóle jest mi obca. Już kiedyś gdzieś zaznaczyłem: prawdziwa mistyka jest w pewien sposób zawsze głęboko ateistyczna oraz materialistyczna.
Pańskie stanowisko wobec polityki?
Coraz bardziej opowiadam się za lewicą. Jednak to nie ma nic wspólnego z tym, jak rozumiano „lewicę” i „prawicę” na słoweńskiej arenie politycznej, która w istocie jest całkowicie apolityczna, niewyprofilowana oraz anemiczna. Socjolog Marta Gregorčič, która w Słowenii zajmuje się marginalnymi grupami i jest jedną z niewielu działaczy ruchów pokojowych, stwierdziła ostatnio w jednym z wywiadów, iż w dzisiejszej Słowenii w ogóle nie mamy prawdziwej polityki ani polityczności: nasi politycy w parlamencie dostosowują jedynie nasze ustawodawstwo do europejskiego… Oraz do interesów NATO… Poza oportunistyczną słoweńską elitą polityczną, a także w boju przeciwko niej, coś coraz szybciej zaczyna się dziać. Uważam, że przygnębiający stan letargu hamujący myśl polityczną lat 90., który nastał po odzyskaniu niepodległości Słowenii oraz po jej zapaści w neokapitalizm, powoli dobiega końca. Właśnie w tej chwili w Słowenii trwa konflikt pomiędzy rządzącą grupą polityczną a szerzej myślącą grupą, dotyczący przystąpienia do paktu północnoatlantyckiego. Jestem przekonany, że w referendum stanowczo opowiemy się przeciw temu. Na szczęście właśnie słoweńska elita polityczna, robiąca propagandę dla NATO, do tej pory najwięcej zrobiła przeciwko niemu; argumenty bowiem za przystąpieniem, jakie przedkłada społeczeństwu, są z reguły głupawe i groteskowe…
Mam także nadzieję, że nie muszę szczególnie zaznaczać, jak bardzo mnie brzydzi przestępcza polityka George’a Busha…
Z wielką ciekawością, szacunkiem, radością oraz oczekiwaniem śledzę coraz żywsze manifestacje tzw. „antyglobalistów” na świecie. Jak by nie było, jest to obecnie najpoważniejszy ruch polityczny. Jednak nie stwarzam sobie żadnych na ten temat iluzji; wciąż pozostaje wiele niedopowiedzeń, konieczne będzie również mnóstwo pracy teoretycznej i całkiem odmiennego konceptualnego ostrza. Lecz wciąż jestem przekonany, iż na świecie, mimo wszystko, zaczyna się kumulować jakiś poważny rewolucyjny potencjał. I myślę, że trzeba ponownie przeczytać Marksa.
A przyszłość?
W wierszu „Ukrzyżowani kochankowie” wyraziłem pragnienie rozbicia i roztrzaskania „przyszłości, która wszystko zatruwa”. Wiersz ten napisałem po obejrzeniu filmu Mizoguchiego Ukrzyżowani kochankowie. Wiersz dotyczy ostatniego fragmentu tego doskonałego filmu. Kiedy kochanków, którzy naruszyli normy społeczne, wiozą na szafot, oni pozostają w swym ostatnim uścisku całkowicie zwycięsko błodzy, a ktoś z tłumu krzyczy: „Ale przecież oni nie maja żadnej przyszłości!” Jednak ta nieobecność przyszłości w rzeczywistości jest jej nadmiarem…
Może to dialektyka, może mistyka, a może to i to. Nieustannie staram się podkreślać i opiewać właśnie ten prawdziwie rewolucyjny nadmiar przyszłości.
Przełożyła Anna Maria Gaweł
[1] Przełożył Adam Wiedemann.
[2] Lublańskie kino, w którego repertuarze brak filmów komercyjnych (przyp. tł.).