wywiady / o książce

Mordercze rozmowy

Artur Burszta

Marta Podgórnik

Rozmowa Artura Burszty z Martą Podgórnik, towarzysząca wydaniu książki Mordercze ballady, która ukazała się w Biurze Literackim 7 stycznia 2019 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Artur Bursz­ta: Jakiej muzy­ki słu­cha­łaś naj­czę­ściej w 2018 roku?  

Mar­ta Pod­gór­nik: Dan­cin­go­wej, jak zawsze. Wyobraź sobie, że na Ślą­sku wciąż urzą­dza­my sobie mniej i bar­dziej oko­licz­no­ścio­we pry­wat­ki. Wte­dy jest, jak powin­no być: Luk­sem­burg, cha­ta, szkło. Na pry­wat­ce u mnie ostat­nio wywle­kli­śmy gra­mo­fon i czar­ne pły­ty zbie­ra­ne od ponad czter­dzie­stu lat przez moich rodzi­ców. Każ­dy mógł być didże­jem i kró­lem par­kie­tu czy kró­lo­wą fal. I wierz mi, byli­śmy – cho­ciaż­by na chwi­lę. Stłu­kłam w tań­cu donicz­kę: w sty­lu vin­ta­ge, któ­ry pre­fe­ro­wa­łam, nim zaczął być mod­ny.

„Więc gaz do dechy” – Mar­ta – „wypusz­cza­my czad z apa­ra­tu­ry co ma 1000 Wat”!

Taka histo­ria, ckli­wa do porzy­ga­nia, z mojej pod­sta­wów­ki: tzw. komers, kla­sy ósme koń­czą szko­łę, za chwi­lę rozej­dzie­my się do tech­ni­ków, lice­ów, zawo­dó­wek czy co tam nam prze­zna­czo­ne. I mamy bal. Ja, sza­ra mysz, oczy­wi­ście w komi­te­cie orga­ni­za­cyj­nym. Przy­cho­dzi do tań­ców i ja cały czas cze­kam, aż popro­si mnie chło­pak, w któ­rym się kocha­łam od podwór­ka, od zawsze, sie­dzie­li­śmy razem w ław­ce i dawa­łam mu zga­piać, dzie­li­li­śmy się dru­gim śnia­da­niem i pierw­szy­mi papie­ro­sa­mi, no i tak dalej… No więc trwa ten sier­mięż­ny bal na sali gim­na­stycz­nej, wszy­scy wystro­je­ni przez zapo­bie­gli­we mamy, jak przy­sło­wio­wy stróż na Boże Cia­ło, no i jest, jest pio­sen­ka, ta pio­sen­ka. I cóż, mój ksią­żę śmi­ga na par­kie­cie z naj­ład­niej­szą z kla­sy, blon­dy­necz­ką o uro­dzie kla­czy z hodow­li. Mam łzy w oczach, i nagle zda­rza się cud – do tań­ca zapra­sza mnie chło­pak, na któ­re­go przez osiem lat nie zwra­ca­łam uwa­gi, uwa­ża­łam go za zło­śli­we­go gbu­ra. Leci Lom­bard, tań­czy­my, i już nie widzę tam­te­go pięk­ni­sia, na któ­re­go mar­no­wa­łam czas i kanap­ki. Dyrek­tor szko­ły ogła­sza koniec potań­ców­ki, trze­ba jesz­cze zamieść salę, posprzą­tać sto­li­ki… Jestem w komi­te­cie i wiem, gdzie jest włącz­nik do sprzę­tu gra­ją­ce­go; i wiem, że zawsze będę tań­czyć tę pio­sen­kę, któ­rą wte­dy puści­łam. Pieśń odtrą­co­nych. To była „Lady in Red”. A z żad­nym z tych chło­pa­ków się wię­cej nie spo­tka­łam.

„Pieśń odtrą­co­nych” powra­cać będzie potem w wie­lu Two­ich wier­szach.

Siłą rze­czy musia­ła powra­cać, cho­ciaż widzę to dopie­ro teraz. I to nie tak, że ja byłam wciąż i wred­nie odrzu­ca­na, sama nie byłam lep­sza. Jak każ­dy wybie­ra­łam i jak każ­dy pono­si­łam kon­se­kwen­cje swo­ich wybo­rów oraz swo­ich odrzu­ceń. Każ­dej z tych decy­zji, czy była moja, czy stro­ny prze­ciw­nej, zawsze towa­rzy­szy­ła pio­sen­ka. I tak, gdy się – już na doro­sło – zako­cha­łam po raz pierw­szy, to była pio­sen­ka Nic­ka Cave’a, któ­rą pozwo­li­łam sobie stra­we­sto­wać w książ­ce. Gdy się zako­cha­łam po raz dru­gi, rów­nie nie­szczę­śli­wie, towa­rzy­szy­li mi Dylan i Cohen. Za trze­cim razem Tom Waits, ale też Mamas and Papas i Com­mo­do­res. Oczy­wi­ście w tle tak­że kla­sy­ka – Schu­bert, Mah­ler, jazz. Za czwar­tym razem – zno­wu nie­szczę­śli­wie, rzecz jasna – powrót do prze­szło­ści; te tan­ga, któ­re tań­czy­ło się prób­nie w liceum, przed stud­niów­ką, na któ­rą nie poszłam. I wca­le nie żału­ję, ponoć była kiep­ska jak tele­no­we­la z pod­rzęd­nej kablów­ki. Potem było już ina­czej, czar bale­tów na salach gim­na­stycz­nych minął. Zaczę­ła się rze­czy­wi­stość; pra­ca za barem. By nie była zbyt sza­ra, pusz­cza­łam od połu­dnia Alice’a Coope­ra, Modern Tal­king i Mor­phi­ne; tak, żeby klien­ci mie­li prze­gląd kar­ty.

Nie psuj­my czy­tel­ni­kom zaba­wy i nie mów­my, któ­re kawał­ki z Mor­der­czych bal­lad to tra­we­sta­cje pio­se­nek i kto jako pierw­szy je wyko­nał. Snuj­my dalej. Ile praw­dzi­wej „Mar­ti, Mar­tecz­ki, Mar­tu­si” jest w Two­ich wier­szach?

Tyle, ile sobie wybie­rzesz, zależ­nie od Two­jej ocho­ty czy woli dane­go dnia. „Praw­da” o kon­kret­nej oso­bie, na czym­kol­wiek mia­ła­by tako­wa pole­gać, zawsze jest ulot­na. Może uchwyt­na bar­dziej w wier­szach, opo­wie­ściach, pio­sen­kach. Gdy się razem śpie­wa, przy ogni­sku, na balan­gach, na hote­lo­wym bal­ko­nie, gdy pali­cie razem, pije­cie dżin lub wal­ke­ra, i z komó­rek pusz­cza­cie Bowie­go albo Stin­ga, albo Dead Ken­ne­dys. Na chwi­lę, gdy patrzysz dość uważ­nie. Gdy masz pod ręką apa­rat i aku­rat cyk­niesz nie­twa­rzo­we, nie­po­zo­wa­ne foto. Ale nigdy peł­na, nigdy cała. Nigdy nie­da­ją­ca przy­czyn­ku, asump­tu do roz­po­znań. Nigdy nie zatrzy­mu­ję się w praw­dzie rozu­mia­nej jako metrum, skan rze­czy­wi­sto­ści. Ale praw­dzi­wa bywam… na dan­cin­gach, praw­dzi­wa byłam, kie­dy Ty byłeś praw­dzi­wy – kie­dy gra­łeś na gita­rze w Koło­brze­gu, kie­dy pali­li­śmy ogni­sko na pla­ży, kie­dy gra­łeś kon­cert, i kie­dy kłó­ci­my się o spra­wy redak­cyj­ne, o tak, wte­dy widzi­my się na-praw­dę.

Chcia­ło­by się dopo­wie­dzieć: „Nie ma żad­nych dowo­dów, poza naszą pamię­cią, że cokol­wiek się sta­ło”.

Pamięć. „Memo­ry” z musi­ca­lu Koty to jed­na z moich uko­cha­nych pio­se­nek. Tak w ory­gi­nal­nym wyko­na­niu, jak i w set­kach innych. Ech, „poeta pamię­ta”. Może wier­sze, bar­dziej nawet niż pio­sen­ki (bo pio­sen­ki zależ­nie od sytu­acji i pory, od nastro­ju, mogą być smut­ne lub weso­łe, a cza­sem nawet skła­nia­ją­ce do zmia­ny) budu­ją hory­zon­ty przy­szłych przy­gód. Bo prze­cież przy­szłość zawsze tkwi w prze­szło­ści. I ta pie­kiel­na chęć przy­go­dy, któ­ra popy­cha nas na most lino­wy, jak w India­nie Jone­sie, też musi mieć swo­ją pio­sen­kę. Ina­czej sil­nik sta­rej Hon­dy Civic nie ruszy. Ser­ce musi drżeć.

Przy lek­tu­rze Mor­der­czych bal­lad ser­ce drży raz po raz. Rzecz jest krót­ka, led­wie 36 stron, 22 pio­sen­ki, wier­sze i jed­na pro­za – wszyst­kie­go tyle, ile trze­ba. Jak na jed­nej z naj­waż­niej­szych płyt w dzie­jach, któ­ra zmie­ści­ła się w 36 minu­tach. Jak w ide­al­nym mor­der­stwie, gdzie wystar­czy jed­no pchnię­cie.     

By the way, naj­lep­szy utwór muzycz­ny mie­ści się mniej wię­cej w 33? Czy 4’33? Tak, jako dyplo­mo­wa­na mor­der­czy­ni potwier­dzam, że wystar­cza jed­no pchnię­cie. Ide­al­ne mor­der­stwo – pięk­ne – wyda­rza się raz na zawsze w naszym tu i teraz. Takie „nasze ren­dez-vous – tyl­ko w wyobraź­ni”… Praw­dzi­we mor­der­stwo jest brud­ne i brzyd­kie. Masz ręce we krwi i za nic nie uda­je się tego oszu­kać kodem języ­ko­wym. Zabi­jasz swój język, swój świa­to­po­gląd, swo­je bycie w języ­ku i pre­ten­do­wa­nie do bycia w języ­ku wyż­szym, upodmio­to­wia­ją­cym. Bo trze­ba zaszlach­to­wać język świa­ta przed­sta­wio­ne­go, żeby się obu­dzić w innym języ­ku – języ­ku kale­kim, obo­la­łym, wle­ką­cym za sobą zasi­ka­ne spodnie, lecz goto­wym, by spro­stać emo­cjom.

Boha­ter­ka Mor­der­czych bal­lad wyzna­je już na począt­ku: „Praw­dą jest, że raz zabi­łam, we krwi dło­nie umoczyłam/ Lecz tu na zie­mi uszło mi to płazem./ Do wszyst­kie­go się przy­zna­łam, przez sekun­dę żałowałam/ I będę czy­nić tak za każ­dym razem”. W Zim­nej książ­ce mie­li­śmy „mar­twą kochan­kę”. W Bal­la­dach to „kochan­ko­wie są mar­twi”.   

No cóż, jak w naj­lep­szych seria­lach, pula śmier­ci roz­sze­rza się nie­ubła­ga­nie, upo­mi­na­jąc się o głów­nych boha­te­rów. „Romeo musi umrzeć”, podob­nie jak Julie, Ofe­lie i inne Izol­dy. Inne­go roz­wią­za­nia intry­gi nie będzie, lecz czy nie lepiej wybrać dobro­wol­nie to naj­mniej, wbrew pozo­rom, osta­tecz­ne? Czyż jako upio­ry nie zda­ją się widzowi/czytelnikowi atrak­cyj­niej­si niż żywi? Pozba­wie­ni w zasa­dzie tyl­ko jed­ne­go wymia­ru, za to moż­li­wi do obej­rze­nia w 4D. Zręcz­na mor­der­czy­ni pamię­ta o pary­te­tach. Choć w liry­ce kobie­cej roi się od mar­twych kobiet, topie­lic, samo­bój­czyń, tych padłych na ser­ca lub pomar­łych z tęsk­no­ty, spa­lo­nych w poża­rach itd. – to brak im zde­cy­do­wa­nie towa­rzy­stwa. A prze­cież śmierć nie jest prze­ży­ciem (sic!) osob­nym. Jeśli orgazm okre­śla się jako „małą śmierć”, to miłość była­by sta­nem per­ma­nent­nie ter­mi­nal­nym.

Piszesz w wier­szu „Wąski kadr”, że miłość to „Pogrom i płacz w poduszki/ utka­ne z per­ka­lu”. A w innym: „śmierć mnie dogoni/ Ale dzi­siaj kró­lu­je tu miłość”. Miłość i śmierć two­rzą w Two­jej książ­ce nie­przy­pad­ko­wy zwią­zek. Boha­ter­ka tych wier­szy żyje jak w hospi­cjum? Śmier­tel­na cho­ro­ba nazy­wa się „miłość”? Trze­ba ją w sobie zabić, żeby prze­żyć? A potem zno­wu „sta­wić gar­dę” życiu „raz po raz”. 

Za każ­dym razem, gdy kochasz, gdy się anga­żu­jesz, nawet teraz, gdy czy­tasz te sło­wa, odda­jesz kawa­łek sie­bie i w tym kawał­ku umie­rasz. W pia­skow­ni­cy, na szkol­nej dys­ko­te­ce, w sali wykła­do­wej, w hote­lo­wym poko­ju, gdy reda­gu­jesz czy­jąś książ­kę, bawisz czy­jeś dziec­ko, tań­czysz, gotu­jesz posi­łek dla rodzi­ny, poma­gasz star­szej pani wnieść zaku­py do miesz­ka­nia, a potem wysłu­chu­jesz histo­rii jej życia, na chwi­lę zapo­mi­na­jąc o swo­im – umie­rasz raz po raz w czy­ichś ramio­nach (albo pła­cząc w podusz­kę). Pyta­nie, ile razy możesz zmar­twych­wstać i kim jesteś po kolej­nych zmar­twych­wsta­niach? Oso­bą bogat­szą o, powiedz­my, doświad­cze­nie miło­ści i śmier­ci czy tyl­ko kolej­ną wer­sją oso­by, któ­rą byłeś przed doświad­cze­niem? Uboż­szą o nie­win­ność, schło­dzo­ną i wyste­ry­li­zo­wa­ną wer­sją. Kie­dy wier­szem lub pio­sen­ką same­go sie­bie wkła­dasz pod mikro­skop, wpy­chasz do rury tomo­gra­fu, pró­bu­jąc zna­leźć pra­wi­dło­wość – wciąż tego nie wiesz. Czy jesteś teraz bar­dziej z miło­ści, czy bar­dziej ze śmier­ci? Czy jesteś cybor­giem, zom­bie, duchem daw­ne­go sie­bie? Więc sta­wiasz gar­dę, nie znaj­du­jąc roli innej niż rola nar­ra­to­ra; naj­smut­niej­sza z ról.

Wspo­mnia­łaś, że „w liry­ce kobie­cej roi się od mar­twych kobiet, ale brak im towa­rzy­stwa”. Cze­go Two­im zda­niem jest za dużo, a cze­go za mało we współ­cze­snej poezji pisa­nej przez kobie­ty?

Artu­rze, pokrój mnie, ale za cho­le­rę nie wiem. Znacz­ni­ków „kobie­ca” czy „męska” w sto­sun­ku do lite­ra­tu­ry uży­wam tyl­ko umow­nie i z przy­mru­że­niem oka. Ja czy­tam wyłącz­nie w try­bie oso­bi­stym: coś mi pasu­je, wcią­ga, zabie­ra w podróż, każe nie dosy­piać noca­mi; a coś inne­go po pro­stu nie, nie wzru­sza, nie rusza, od począt­ku wiem, że to chy­bio­ny romans, więc mijam, darzę sza­cun­kiem (jak każ­dy akt twór­czy) i sobie szu­kam dalej. Są autor­ki i auto­rzy, któ­rych cenię. U jed­nych i dru­gich dostrze­gam, jeśli już musi­my o tym mówić, że płeć (idąc dalej: świa­to­po­gląd, wyzna­nie, orien­ta­cja sek­su­al­na, kolor, pre­fe­ren­cje języ­ko­we, wykształ­ce­nie) nie jest domi­nan­tą. Im mniej się wcze­pia­my w pro­ste prze­ło­że­nia (i jako twór­cy, i jako odbior­cy), tym wię­cej wycią­ga­my dla sie­bie z tej prze­dziw­nej mate­rii – komu­ni­ka­cji.

 Zga­dzam się z Tobą, że uży­wa­nie tych „znacz­ni­ków” nie­wie­le w „try­bie oso­bi­stym” zna­czy. Nie­mniej nie pytam o roz­róż­nie­nie „dam­skie” i „męskie”, a o to, co w tym „try­bie oso­bi­stym” dzia­ła na Cie­bie, jeśli cho­dzi o kole­żan­ki po fachu. Bo sko­ro tak wyraź­nie zauwa­ży­łaś, cze­go brak w „liry­ce kobie­cej”, a co z nawiąz­ką poja­wia się w Mor­der­czych bal­la­dach, to może­my spró­bo­wać pójść krok dalej.

Sły­szysz zew przy­go­dy i rzu­casz się w nią, zaopa­trzo­ny jed­nak w zestaw ratun­ko­wy, w swój oso­bi­sty przy­bor­nik kry­tycz­ny. Ego­istycz­nie prze­ży­wasz swój debiut enty raz. I czu­jesz, choć nie zawsze umiesz dokład­nie nazwać, jak lite­ra­tu­ra zmie­nia się na Two­ich oczach, pod­czas Two­jej war­ty. Bez­cen­ne. Pięk­ne, kie­dy nie cał­kiem rozu­miesz, ale bie­rzesz w ciem­no, bo wiesz, że gdzieś tam musia­ło się przy­cza­ić pięk­no, że może skrob­niesz zazdro­snym paznok­ciem pozłot­kę praw­dy. Jestem uza­leż­nio­na od lite­ra­tu­ry, z nią wzię­łam jedy­ny wią­żą­cy ślub, i każ­dy nowy tekst, z któ­rym się spo­ty­kam, jest tego ślu­bu odno­wie­niem. Stąd pew­nie moja miłość, nie zawsze speł­nio­na, do debiu­tów poetyc­kich. Kocha się bez­wa­run­ko­wo swo­ich mistrzów, wra­ca się do nich, jak nurek wra­ca na powierzch­nię po łyk powie­trza; a potem się jed­nak nur­ku­je, żeby szu­kać, szu­kać, i cza­sem znaj­do­wać, cza­sem się kale­czyć roz­cza­ro­wa­niem. Moje roz­cza­ro­wa­nia to dziew­czy­ny, któ­re prze­sta­ją pisać; zawi­sa­ją na pro­gu kra­wę­dzi, odda­ją pole. Albo idą w oczy­wi­stość, nagra­dzal­ną, powszech­nie akcep­to­wa­ną. Żad­nych odejść od „nor­my”. To już wolę po sto­kroć lite­rac­kie kaska­der­ki, topie­li­ce – pły­ną­ce swo­im nur­tem. Są takie pisar­ki, mam je na wycią­gnię­cie ręki.

Kto na przy­kład?

Jeśli mam koniecz­nie wymie­nić nazwi­ska, było­by ich od gro­ma. Dla­te­go nie chcę wymie­niać nazwisk. Do fascy­na­cji lite­rac­kich mogę się przy­zna­wać tyl­ko w kon­tek­ście kla­sy­ki. Jak już koniecz­nie muszę, to wspo­mnę moje kole­żan­ki po pió­rze, wciąż współ­cze­sne, wedle ksią­żek pię­trzą­cych się na para­pe­cie, teraz, gdy Ci odpi­su­ję. Czy­li napraw­dę – na wycią­gnię­cie ręki i wzro­ku znad kla­wia­tu­ry. Joasia Roszak, Ewa Ole­jarz, Urszu­la Ben­ka, Julia Szy­cho­wiak, Julia Fie­dor­czuk, Nata­lia Malek, Iwo­na Wit­kow­ska, Geno­we­fa Fijał­kow­ska-Jaku­bow­ska, Joasia Muel­ler, Inga Iwa­siów, Agniesz­ka Osiec­ka, Ewa Lip­ska, Vir­gi­nia Woolf. Wszyst­ko na ten temat.

Nie­zły para­pet! Gdy poka­za­łem Bal­la­dy Karo­lo­wi Mali­szew­skie­mu, powie­dział mi: „to jest dziw­ne, inte­re­su­ją­ce, pro­wo­ku­ją­ce”. Podej­rze­wam, że Karol na myśli miał głów­nie muzy­kal­ność Bal­lad, znacz­nie wykra­cza­ją­cą poza typo­we ramy tomi­ku poetyc­kie­go. Muzy­cy piszą­cy dobre tek­sty pio­se­nek trak­to­wa­ni są jak poeci. Czy dzia­ła to też w dru­gą stro­nę? Czy współ­cze­śni poeci mogą być jak nie­gdyś dostar­czy­cie­la­mi tek­stów pio­se­nek?

Są pio­sen­ka­mi dla chęt­nych ku temu śpie­wa­ków. Te wier­sze, zna­czy się. I też pio­sen­ki są wier­sza­mi dla tej garst­ki czy­ta­ją­cych pio­sen­ki i śpie­wa­ją­cych wier­sze. Bo po pro­stu mogą nimi być, mogą się wymie­niać rola­mi. Wie­sza­nie się pod kate­go­ria­mi jest próż­ne i na próż­no, powie­sić to moż­na bomb­ki kru­chut­kie na cho­in­ce, szro­nem sztucz­nym powle­czo­ne, albo jemio­łę pod zaku­rzo­nym żyran­do­lem. Lecz zanim sami się powie­si­my – jak meda­lik ze świę­tym Anto­nim, patro­nem szu­ka­nia – lub niby cho­in­ko­wy łań­cuch ze skrzą­cych bibu­łek, powiedz­my sobie jed­no: pio­sen­ka to pio­sen­ka, wiersz to wiersz. Ist­nie­je pięk­ny dan­cing, kie­dy się mija­ją, pięk­nie się róż­niąc, w dro­dze do toa­le­ty albo na par­king przed dys­ko­te­ką. I niech tak zosta­nie.

Zda­jesz sobie spra­wę, że tą roz­mo­wą, zamiast napro­wa­dzić czy­tel­ni­ków na tro­py Mor­der­czych bal­lad, wciąż wypro­wa­dza­my ich na manow­ce?   

Ale manow­ce są naj­faj­niej­sze prze­cież. A ta roz­mo­wa jest dziś tyl­ko Two­ja i moja; nasze tu i teraz. Bo cho­ciaż czę­sto roz­ma­wia­my poważ­nie, to jed­nak rzad­ko publicz­nie. Ale wra­ca­jąc do brze­gu, do meri­tum: za bar­dzo sza­nu­ję moich czy­tel­ni­ków, by ich pro­wa­dzać za rącz­kę, wkła­dać im sze­lecz­ki. Wkła­dać prze­mo­cą szkła kon­tak­to­we w oczy. Roz­da­wać oku­la­ry, mikro­sko­py, lor­net­ki, fil­tro­wać daną prze­strzeń. Po co? Wezmą z tych kil­ku bal­lad, co zechcą, i ja się chęt­nie podzie­lę.

Tak smut­kiem, jak i rado­ścią.

Bo spo­ty­ka­my się w rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra nie powtó­rzy się dla nas nigdy wię­cej. Gdy nasze bal­la­dy, miło­sne i mor­der­cze, rymu­ją się nagle i nie­uchron­nie ze sobą, każ­dy znów ma – przez chwi­lę – w łap­ce wła­sne ser­ce. Każ­dy w tej opo­wie­ści może znaj­do­wać w sobie mor­der­cę, ofia­rę, nar­ra­to­ra – i nie moja już będzie spra­wa, z kim zechce sym­pa­ty­zo­wać. Wybór, to oczy­wi­ste, nale­ży do Cie­bie. Podasz tę łap­kę albo ją zaci­śniesz.

Poda­ję, zaci­skam i dzię­ku­ję za roz­mo­wę. 

O autorach i autorkach

Artur Burszta

Menadżer kultury. Redaktor naczelny i właściciel Biura Literackiego. Wydawca blisko tysiąca książek, w tym m.in. utworów Tymoteusza Karpowicza, Krystyny Miłobędzkiej, Tadeusza Różewicza i Rafała Wojaczka, a także Boba Dylana, Nicka Cave'a i Patti Smith. W latach 1990-1998 działacz samorządowy. Realizator Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy (1993-1995). Od 1996 roku dyrektor festiwalu literackiego organizowanego jako Fort Legnica, od 2004 – Port Literacki Wrocław, od 2016 – Stacja Literatura w Stroniu Śląskim, a od 2022 – TransPort Literacki w Kołobrzegu. Autor programów telewizyjnych w TVP Kultura: Poezjem (2008–2009) i Poeci (2015) oraz filmu dokumentalnego Dorzecze Różewicza (2011). Realizator w latach 1993–1995 wraz z Berliner Festspiele Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy. Wybrany podczas I Kongresu Menedżerów Kultury w 1995 roku do Zarządu Stowarzyszenia Menedżerów Kultury w Polsce. Pomysłodawca Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Współtwórca Literary Europe Live – organizacji zrzeszającej europejskie instytucje kultury i festiwale literackie. Organizator Europejskiego Forum Literackiego (2016 i 2017). Inicjator krajowych i zagranicznych projektów, z których najbardziej znane to: Komiks wierszem, Krytyk z uczelni, Kurs na sztukę, Nakręć wiersz, Nowe głosy z Europy, Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty, Pracownie literackie, Szkoła z poezją. Wyróżniony m.in. nagrodą Sezonu Wydawniczo-Księgarskiego IKAR za „odwagę wydawania najnowszej poezji i umiejętność docierania z nią różnymi drogami do czytelnika” oraz nagrodą Biblioteki Raczyńskich „za działalność wydawniczą i żarliwą promocję poezji”.

Marta Podgórnik

Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.

Powiązania