Anna Adamowicz: Ponieważ rozmowy przez sieć nie mają klimatu ani magii, postanowiłam, że będziemy rozmawiać, pisząc do siebie karteczki i przesyłając je przez gołębie pocztowe. Może to nieco przesunąć deadline, ale myślę, że zostanie nam wybaczone. Zatem karteczka pierwsza, gdzie od razu ustawiam krzesełko, z którego będę mówić: jestem wielką fanką almanachów Połowu od samego początku, tj. od biało-czerwonej książki z 2010 roku, którą nabyłam w Empiku w Galerii Krakowskiej. Moje zainteresowanie kolejnymi rocznikami Połowiczów rośnie wprost proporcjonalnie do mojego zanurzania się we współczesną poezję polską, bo im głębiej stacjonuję, tym bardziej jestem przekonana, że najlepsze jest to, co najświeższe. W związku z tym moje wypowiedzi będą głównie – jeśli nie jedynie – radosnymi popiskiwaniami. A gdzie jest twoje krzesełko?
Patryk Kosenda: Moje jest W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka – steampunkowej powieści Marka Hoddera, której bohaterem jest m.in. wiktoriański poeta Algernon Charles Swinburne, pocztę roznoszą pieski, które nie oddadzą nikomu listu, dopóki nie da się im jedzonka, oraz papugi, które za punkt honoru stawiają sobie odpowiednie zwyzywanie adresata. Zatem ja będę wysyłał z notkami Rabana – jak coś, to najbardziej lubi niezdrowe, kradzione rzeczy w stylu lody i buty oraz pasztetową. Zacząłem kminić Połowy od momentu, kiedy szerzej zdałem sobie sprawę z istnienia poezji współczesnej, czyli jakoś przełom 2015/16. Posłałem do Biura Literackiego zestaw, który został NA SZCZĘŚCIE odrzucony, a rok później napisałem nieco lepsze rzeczy i udało mi się zostać laureatem. Od tej pory śledzę kolejne edycje jako jedno z najważniejszych wydarzeń na naszej mapie literackiej, zwłaszcza od kiedy działamy ze „Stonerem Polskim”, gdzie autorzy debiutów są dla nas mega ważni. Mówisz, że „najlepsze jest to, co najświeższe” – totalnie się zgadzam: świeżość, radykalność, pewne wyjebanie w konwenanse są w przypadku najciekawszych debiutantów niepodrabialne. Jest to oczywiście generalizacja, ale pozwalam sobie na nią bez większych skrupułów, jako autor dwóch książek, który za tą energią, jaką niesie debiut, nieco tęskni.
Wspaniale, więc za butlę tlenową mając tęsknotę, a za automat oddechowy entuzjazm, zanurkujmy w najnowszym almanachu. Proponuję alfabetycznie.
U Sary Akram prócz wspomnianego w laudacji autorstwa Dawida Mateusza melodyjnego zaśpiewu, sprawnego warsztatu i dopracowanej konstrukcji zestawu bardzo lubię zręczność, z jaką autorka żongluje rekwizytami, tworząc hiperłącza spinające teksty – nie wspominając już o tym, jak funkcjonalne są te rekwizyty. Komputerowo-internetowy sztafaż nie jest płaską dekoracją (jak to bywa tu i tam), ale immanentną składową tekstów, wszystkie elementy są po coś i wiedzą, co robią.
Zdecydowanie, Akram siedzi sobie „w samym sercu algorytmu” i trochę jak Michał Mytnik – ma „swoje loopy”, cliczki-pętliczki. Ciężko mówić o cyberrealizmie, kiedy „króliczki w kolorze flamingo podgryzają zasięgi”, ale lubelska poetka pokazuje nam, że social media ninja to dzisiaj social media normals, a dawca pamięci wyparty został przez dawcę kontentu.
Ten komputerowo-sieciowy sztafaż w polskiej liryce trochę faktycznie zalega jak złom po cyberżulerstwie Rozdzielczości Chleba, wrzucany bezrefleksyjnie tu i tam może dawać ciarki żenady, ale na pewno nie w przypadku Akram, gdzie stanowi nie tylko rekwizytorium, ale też silnik napędzający machinę wiersza. Dwadzieścia parę lat po Masz wiadomość i Samotności w sieci, po późniejszej wizycie z Dominikiem w Sali samobójców, jak mu się w dupie poprzewracało, od jakiegoś czasu jesteśmy na etapie, że nawet najbardziej zagorzała technokonserwa woli się przebrać za Fellow Steve’a Buscemiego, wziąć cyberdeskorolkę pod cyberpachę i dośmigać do rzeczywistości, w której podziały na życie w realu i w sieci, wszelkie zachęty do wylogowywania się do życia brzmią co najmniej niepoważnie, również ze względu na kapitalistycznie uwarunkowaną niemożność pozasieciowego bytowania.
Akram to wszystko kmini i idzie krok dalej – odżegnuje się zarówno od jakichś futurystycznych, jak i duchologicznych mikroestetyk, ale „przekazuje [nam] znak [własnego] systemu” – żywą, pulsującą rytmem i flow, miejscami angażująco ironiczną składankę-sprawozdanie z okolic 2k21, z ZOZI, z lat dwudziestych XXI wieku.
Tak, całkowicie się zgadzam i myślę, że wymiksowanie się i z futuryzmu, i z duchologii jest istotne dla tych wierszy i świeżutkie dla pola literackiego.
W tym miejscu powinnam zrobić płynne i gładkie przejście do kolejnego laureata, ale nawet nie będę się na to silić, bo Sara Akram i Tomasz Gromadka różnią się od siebie jak warstwa w Photoshopie i płótno na blejtramie. I na otwarcie powiem, że z Gromadką mam największy problem. Najprawdopodobniej dlatego, że nie umiem go sobie sprasować w cegiełkę i ułożyć jakoś z innymi cegiełkami poezji polskiej, wskazać ściany, którą powinien (czy w ogóle się cokolwiek powinno?) budować. Znajduję fragmenty, które są mi bliskie, jak „może w domu zostanę/ w śmieciach w łupinach w okruchach” czy zaraz obok „marzę o wspólnocie/ osób zwierząt i przedmiotów”, ale gdy patrzę na ten zestaw całościowo, pozostaję z moim problemem.
Zacznę od tego, że tytuł Komunizm, gówno i może cię kocham to bardzo ładny tytuł. Podobnie jak Ty mam kłopot z umiejscowieniem Gromadki na jakiejś poetyckiej mapie, ale skoro już to przyznałem, to od razu przestałem czuć potrzebę takiego umiejscawiania. W momencie, kiedy etykieta zaangażowania wprawia w zakłopotanie – imo głównie z powodu zdominowania wiersza zaangażowanego przez doraźne osoby cwaniackie – Tomasz ma w to głęboko wypierdolone i serwuje nam przekrojówkę tematów dla niego ważnych: tożsamościówki i klasy, wszystko, co go interesuje jako lewicowego gościa, bez analizowania, czy ważniejsze są większości, czy mniejszości, tylko z rozpoznaniem, że istotne i potrzebne są w naszym społeczeństwie wszystkie osoby wykluczane, a wykluczenia się przenikają, choć są różne i niosą różne konsekwencje. Jakie to konkretnie tematy, to już sobie każdy sam wyczyta, ale tam serio wszystko przechodzi „ząb w ząb”/„kał w kał” przez „rozmiłowane gardła” podmiotu/ów.
W tej poezji jest bardzo dużo energii, emocji, ale jednocześnie nie czytałbym jej jako aintelektualnej, choć wiadomo, że termin „intelektualista” brzmi przaśnie: jakoś tam katolsko-solidaruchowo, łyso-francusko albo krypolsko-kripolsko. Ale jeżeli mamy do czynienia z bardzo dobrym, rozbudowanym warsztatem, czytelnymi inspiracjami najnowszą literaturą, a autor działa na wielu kulturowych frontach, to odżegnywanie się od intelektualizmu brzmi dla mnie jak wymazywanie właśnie nieco swojego przywileju. BTW czasem się mówi o wierszach, które sprawdzają się na papierze i na slamie, to chyba ten przypadek, ale nie wiem, bo nie chodzę na slamy, jednak z Tomkiem bym skoczył. Poszłabyś z nami? Czy zaprosimy go po prostu na starego, dobrego ołpen majka?
Ołpen majki są jakieś dwa tysiące sto trzydzieści siedem razy lepsze niż slamy, więc mój wybór jest oczywisty.
Również nie przywiązuję się za bardzo do etykietki „aintelektualności”, którą Tomek sam sobie przykleił na czoło. Aintelektualni twórcy nie piszą takich wierszy. Swoją drogą, przydałoby się odzyskać pojęcie „intelektualności”, tj. jakoś odebrać je wymienionym przez Ciebie grupom.
To, co w tych tekstach przekonuje mnie najbardziej i najbardziej mi imponuje, to po pierwsze nacisk położny na relacje, a po drugie umiejętność przetwarzania osobistych przeżyć, wspomnień, odczuć etc. na literaturę, która interesuje kogokolwiek poza autorem i jest zwyczajnie dobra. Szczyt osiągnięć poezji konfesyjnej. Momentami coś podobnego robi w poezji kolejna laureatka, więc płyńmy dalej – jak Ci się czytało Karolinę Kapustę?
Powiem tak: mam NAPRAWDĘ duży problem z minimalizmem w poezji. Uważam, że w wielu przypadkach minimalizm jest oznaką cwaniactwa. Albo braku skilla. Albo lenistwa. Albo braku wyobraźni. Ale przede wszystkim właśnie cwanego podstępu, nabierania czytelnika, który myśli – „hmm, kurwa, tu musi być coś więcej, no musi” – i czasami jest, ale tylko dlatego, że czytelnik wykonuje pracę poetycką za poetę, nadpisuje sensy w głowie, porusza własną wyobraźnię, nie po to, żeby wkroczyć w świat autora, tylko żeby go za niego stworzyć. Czasami w ogóle nie ma nic więcej, tylko krótki, kiepski wiersz. Rzadko, imo naprawdę rzadko, zostaje krótki, dobry wiersz. No i tak, domyślasz się pewnie puenty tego nadąsanego wywodu – uważam, że jest to przypadek Karoliny Kapusty. Oczywiście można by się spierać o definicję minimalizmu, o spłycanie też jego założeń, ale jak widzę krótkie lub bardzo krótkie wiersze, które mi się podobają, to robię z tego wielkie halo i nieco chocholę.
Zatem co mi się podoba, jak już nazbierałem tyle tych hehe wykwitów? Znakomity rytm, faktyczna precyzja, choć o niej słyszę w przypadku każdego krótkiego wiersza. Przede wszystkim mega cenię bezpretensjonalność – „łysy narcyz” jest piękny i mocny, kołysanki i puzzle ze strupów. Czy Karolina pisze o chorobie, czy o zozolach – jak w pewnej okolicznościowej antologii – robi to po prostu dobrze.
Nie umiem złapać odpowiedniego dystansu do tego zestawu, ponieważ mam przyjemność towarzyszyć tekstom Karoliny od momentu, kiedy pracowała nad nimi jeszcze przed zgłoszeniem się do Połowu. Od tamtej pory jestem ich wielką entuzjastką. Podziwiam zarówno koncept, żeby pójść gdzieś w poprzek całego dyskursu maladycznego, przesunąć sposób myślenia o bólu, ale bez pchania kija w mrowisko i dziecinnej satysfakcji z patrzenia na rozbiegane mrówki, jak i skrupulatnie dopracowaną realizację tego konceptu. Doceniam lekkość wprowadzaną przez konwencje kołysankowe, rymowankowe, wyliczankowe, uwielbiam punchline’y, którymi w istocie są jednowersowe wiersze (a zazwyczaj również raczej mam problem z minimalizmem, niż go nie mam). O ile nie jestem w stanie wybrać arkusza, który byłby moim ulubionym, o tyle „wykwit” jest tym, do którego mi najbliżej.
Chciałabym powiedzieć, że jestem bardzo ciekawa, jak będzie wyglądał ten projekt po rozwinięciu w książkę, ale nie będę kłamać – moja ciekawość jest od jakiegoś czasu zaspokojona, ponieważ widziałam już kilka roboczych wersji. Spojler: jest mocno i dobrze.
No to czekanko. Mocno i dobrze jest też u kolejnego laureata, czyli Julka Rosińskiego. Od razu mogę przyznać, że jest mi to propozycja najbliższa. Nie wiem, czy najlepsza, ale jestem w takim momencie jako czytelnik i poeta, że w niej znalazłem dla siebie najwięcej.
Rosińskiego – w przeciwieństwie do Gromadki – jest łatwo sprasować w cegiełkę i odłożyć na półeczkę „šalamuniści”. Często odruchowo tak robię, a dopiero potem zdaję sobie sprawę, że jest to uproszczenie krzywdzące, bo w tych wierszach jest dużo więcej.
Jasne, nawet ten tytuł – „Wieże” – jest bardzo šalamunowy, ale mi kradną serce: tytuł jednego z Julkowych wierszy – „boisko do rzutu młotem” (mocno weirdowy: patrz, jak się miota ten młot) – oraz tytuł laudacji coacha Mateusza, czyli Alessandro Del Piero otwiera Cyc Gada i myśli sobie, jakie to jest dobre. No jest. Sam Rosiński podkreśla swoje inspiracje twórczością słoweńskiego Majstra, ale nie czytałem zestawu Julka w tym kontekście, jakoś zapomniałem, nie pomyślałem, bo Šalamuna czym więcej czytam, tym mniej go znam, niesamowita sprawa, niesamowity poeta. Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, kiedy myślę o poezji Julka, to takie trochę wykrochmalone słowo – b ł y s k o t l i w a. Jest tam jakaś niecodzienna powściągliwość przy jednoczesnym luzie, skromność przy niespodziewanym pierdolnięciu.
To wiersze krótkie, ale na tyle wysycone, że nie sposób „oskarżać” autora o minimalizm. Nina Voytala, o której zaraz pogadamy, zapytuje Rosińskiego w (spoko!) wywiadzie o „kukiełkowość” i wypaczony realizm. Miałem podobne kminy, tj. wszechobecna w tym zestawie atmosfera niby-święta oraz wszędobylskie atrapy stworzenia (termin pożyczam sobie od Piotra Pazińskiego). Podmiot docieka: „czy na ostatniej desce ratunku mam budować miasto”? Imo buduj, fundament jest mocny, lastrykowy, a sky is the vomit. Jestem fanem dziwnej sztuki i tutaj tę dziwność – na wzór Adama Kaczanowskiego – odnajduję. Taką dziwność w stylu: „Andrzejowi Szpindlerowi założono gmaila” – niby nic takiego, a przeraża jak „Zosia / (…) właśnie skóruje trzecią mandarynkę”.
Tutaj usytuuję sobie kolejny z moich problemów – kiedy widzę coś w klimacie twórców około Cyc Gadowych, to zawsze mam uczucie typu you came to the wrong neighborhood, tylko poczucie zagrożenia trzeba podmienić na poczucie obcości. Trudno mi się ułożyć względem wierszy Rosińskiego, mimo że ogólnie dostrzegam podstawowe prawidła rządzące tym pisaniem: wspomniane przez Ciebie dziwność, błyskotliwość, luz i inne. Chyba ten luz najbardziej cenię, wielu młodych stażem pisze na strasznej spinie, przez co teksty są wymęczone, a wiersze w „Wieżach” zupełnie takie nie są, gibają się jak najlepsze rezusy.
Natomiast dużo łatwiej jest mi się ułożyć względem kolejnego zestawu.
Zuzanna Strehl krótkimi momentami wydaje mi się mglista, rozmyta, niedookreślona, oniryczna wręcz, a zaraz potem gwałtownie wypływa (wyskakuje, wyrywa się etc., etc.) z tej mgły frazą „czy mogę być lesbą mimo odwołania?” lub „ach ten chłopiec narodowiec rajcuje mnie jego raca”. Bardzo lubię bohaterkę zmontowaną przez Strehl – zadziorną, wygadaną, ale też właśnie z jakimś wewnętrznym cieniem (ostrym cieniem mgły, hehe, haha).
To kolejny zestaw ze znakomitym tytułem. Lubię dobre tytuły. Nie lubię olewania tytułów. Bohaterka wykreowana przez Zuzę zapytuje: „odwołali paradę/ czy mogę być lesbą mimo odwołania?”. W innym kawałku wymownie milczy na temat „widoczności lesbijek w przestrzeni publicznej”. Patriarchat powoduje, że cis geje, choć mierzą się oczywiście z dyskryminacją, są najbardziej widoczną grupą z całej społeczności LGBT+. Lesbijka za to – jak każda kobieta w patriarchacie – ma za zadanie istnieć jako narzędzie mężczyzny – „wszyscy wiemy, że mu się należę bardziej niż zbawienie” – stąd najwięcej przestrzeni dla lesbijek, a raczej kobiet odgrywających rolę lesbijek, jest w filmach porno, branży zdominowanej przez patriarchalne fantazje.
To, co podoba mi się w wierszach Strehl, to znakomite panowanie nad rytmem i frazą – można powiedzieć – charakterystyczne dla osób z Krakowskiej Szkoły Poezji. Ciekawy jest faktycznie ten miks oniryzmu z rajcującym konkretem. Zadziorność? Zdecydowanie. Na przestrzeni zestawu słynne Girls just wanna have fun przenika się ze słynniejszym już Girls just wanna have fundamental rights, a pretensjonalność szluga jest wprost proporcjonalna przecież do pretensjonalności osoby, która go jara. Więc niechże sobie te bohaterki Strehl palą na zdrowie, sodówa tam imo nie grozi.
Jakoś za mało zwracam uwagę na tytuły zestawów, a istotnie, w tym almanachu obrodziło wspaniałymi tytułami, nic tylko chylić czoło i zbijać pionę.
Zastanowiło mnie to, czy panowanie nad rytmem i frazą jest jakoś szczególnie charakterystyczne dla członkiń i członków KSP, zawsze wyobrażam sobie tę grupę jako tak niesamowicie niejednorodną, że nigdy nawet nie próbuję wytyczać punktów wspólnych.
Natomiast pojawianie się wątków lesbijskich w poezji polskiej to jest coś, na co czekam niecierpliwie od jakichś dwudziestu lat – w 2002 ukazała się Madame Intuita Izabeli Morskiej (kiedyś Filipiak), w 2001 i 2004 wyszły dwa tomiki Ingi Iwasiów, ale od tamtego czasu raczej nic się w tej kwestii nie działo, jeśli chodzi konkretnie o książki. A kiedy te wątki są prezentowane w sposób tak wyraźny i dosadny, jak u Strehl, nie mogę być już bardziej szczęśliwa.
Zgoda co do niejednorodności KSP, w tym tej grupy siła, ale jeżeli miałbym wskazywać jakieś nieliczne wyróżniki, to właśnie pieczołowitość frazy, panowanie nad rytmem – zrealizowane na różne oczywiście sposoby. Ale to może jedynie moje życzeniowe myślenie i wymyślanie na siłę. Za to na pewno niejako „z zewnątrz” wbija do nas, do poetyckiej bańki, Nina Voytala i jej zestaw. Chodzi mi przede wszystkim o fakt, że autorka nigdzie nie publikowała wcześniej swoich tekstów, o czym zresztą pisze w swoim bio.
Czytanie Voytali to dla mnie jak jazda na narowistym koniu – nie mam pojęcia o jeździe konno, więc w efekcie wywalam się, głupi ryj sobie rozwalam, a dodatkowo noga utyka mi w strzemieniu. Tymczasem koń staje dęba, po czym rzuca się przed siebie galopem, ciągnąc mnie za sobą. Z tej niecodziennej perspektywy podziwiam mijane krajobrazy oraz gwiazdy wirujące mi przed oczyma po tym, jak głowa spotyka się z kolejnymi polnymi kamieniami. A tak serio – nie do końca wiem, co się dzieje w tych wierszach, nie jestem w stanie rozpoznać wszystkich nawiązań, ale te, które rozpoznaję, rzucają mnie w świat, gdzie gierki komputerowe sąsiadują z bossami narkotykowymi (dzięki czemu słowo „boss” nagle nabiera przyjemnej dwuznaczności), a polscy żołnierze z Afganistanu z kampem vaporwave’u. Dodatkowo rzuca mi się w uszy dopracowanie brzmieniowe – „eszelony Chapo wkraczają bez zmartwień pod sporne obszary/ jak w hymn abordaż na ankiety” albo „Lean już rozlany. Niedobitki/ zajęły parkiet tuż przy watażkach” – o rany! Nawiązania do literatury pomijam w tym hymnie pochwalnym częściowo świadomie, bo uważam, że to nie umiejętność czytania i wyciągania wniosków jest u Voytali najciekawsza, a właśnie jej wspomniane wcześniej dzikie zdolności montażowe.
Oks, więc na sporo rzeczy, które też mi przyszły do głowy, zwróciłaś fajnie uwagę. Dodam, że propozycja Niny wydaje mi się najbardziej stonerowa, jeżeli przyjmiemy definicję stonera jako zbioru estetyk pomieszanych w odjechany sposób. Mówisz: „nie do końca wiem, co się dzieje w tych wierszach” – w moim przypadku byłoby to spore niedomówienie. Żaden z zestawów nie daje mi tyle satysfakcji, zajebistych fraz (miałem nie wybierać, bo za dużo tu dobrego, ale niech będzie: „kapitał jest szybszy od wszechświata”) i cudownego poczucia bezradności. Jako że przystępowałem do lektur tych wierszy jako twórca, piszący kolega, a nie jako krytyk – tym bardziej próba zrozumienia i uporządkowania (podporządkowania) sobie tej poezji nie wydawała mi się specjalnie kusząca. Jednocześnie dostrzegam w tym pewną pułapkę – można na tej „czutkowej” płaszczyźnie z łatwością osiąść, a Voytala zasługuje na wnikliwe, porządnie przekminione odczytanie. Na poziomie warsztatu te wiersze, ich luzacki przesyt, przypominają mi niektóre kawałki Pawła Harlendera i Michała Mytnika.
Ja podczas czytania „Found Footage” nieustannie miałam z tyłu głowy Pułkę, zwłaszcza jego bardziej odjechane i zaszumione momenty. A z tyłu tyłu głowy – oczywiście tych, którzy szli przed Pułką. Z tyłu tyłu tyłu głowy miałabym jeszcze poetów anglosaskich, gdybym ich czytała.
Dobrze, zatem przeczytaliśmy wszystkie i wszystkich, i mamy ich przed sobą rozłożonych jak sześcioczęściowy wachlarz z połyskliwego materiału: oto laureatki i laureaci Połowu ZOZO. Zdaje się, że więcej ich dzieli, niż łączy, ale istotnym punktem wspólnym jest moim zdaniem to, że wszyscy mają bardzo wyraźne pomysły na siebie i na swoje pisanie, wiedzą, czego chcą, i – co najważniejsze – już teraz dysponują narzędziami do realizacji swoich wizji.
Jasne. Poziom poetycki całej antologii jest świetny, to po prostu książka z bardzo dobrymi wierszami. Ja bym przy okazji małego podsumowania wrócił do tej felernej kategorii zaangażowania. Dawid Mateusz pisał w laudacji do zestawu Tomka Gromadki: „Zaangażowany, ale inaczej, jakby głębiej niż poprzednicy”. To jest coś, co odniósłbym do całej połowowej szóstki, ale trend wykracza poza tę antologię. Mam wrażenie, że dzięki ostatniej dekadzie, dzięki mocnemu skupieniu się środowiska poetyckiego na polityczności wiersza, mamy z jednej strony do czynienia z tym, o czym pisałem wcześniej – wyrachowaniem, kalkulacją, podążaniem za modami, skupieniem się na tematach najbardziej hot w lewicowo-liberalnej bańce, ale na drugim, imo na szczęście bardziej zaludnionym biegunie – mamy po prostu dużą większą świadomość polityczną i społeczną młodych osób autorskich, które nie odżegnują się sztucznie od prywatności w wierszach, bo wiedzą (czują?), że prywatne też jest polityczne.
Myślałem jeszcze o tym, żeby powiedzieć kilka słów o wieku tej znakomitej szóstki, ale chyba nie ma takiej potrzeby, każdy może sprawdzić sobie to sam: mamy do czynienia z osobami młodymi i bardzo młodymi, przed którymi wiele wspaniałych poetyckich przygód. No to – jak pisze Voytala – „Rave niewątpliwie wytańczony, manatki zebrane”. Nic tylko czekać i czytać.
Zamarzyło mi się nagle, żeby właśnie od tego almanachu móc datować moment, kiedy ostatecznie będziemy mogli przestać mielić kawałek mięska nazywany „zaangażowanie”, przeskoczyć go, wyrzucić do bioodpadów, słowem: żeby osoby zainteresowane rozmawianiem o literaturze współczesnej były świadome, że można już przestać, już wiemy, to wszystko jest oczywiste, a podział na zaangażowane i niezaangażowane nie istnieje, więc można teraz o czymś innym.
Na przykład o tym, że od jakiegoś czasu idzie nowe, polityprywatne, prywapolityczne, i to nowe będzie raz po raz zmiatało nas z planszy świetnymi wierszami.
Tak jest, niechaj ten narowisty koń poezji polskiej pocwałuje poza tę etykietkową dolinę XD. Dzięki za rozmowę!
Dzięki również!
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.