
Moje likwidacje
dzwieki / WYDARZENIA Krzysztof Siwczyk Marta Podgórnik Roman HonetZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Romana Honeta, Marty Podgórnik i Krzysztof Siwczyk podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejKlasyczniejemy? I kto to mówi! Pewnie, że klasyczniejemy, bo się starzejemy. Mnie coraz mniej rzeczy dokoła przeszkadza, w zasadzie jeżeli coś mnie nie dotyka bezpośrednio, to niech sobie będzie. Nie podjęłabym się urządzenia idealnej rzeczywistości, gdzie nie ma wojen i wszyscy czytają dobrą poezję...
Adam Wiedemann: Droga Martuniu, w zasadzie jedziemy na jednym wózku, debiutowaliśmy prawie równocześnie, bywaliśmy na tych samych imprezach poetyckich, etc., Ty wszakże swoją literacko-środowiskową inicjację przeżyłaś w bardzo młodym wieku, ja wręcz przeciwnie – odbyłem ją ze sporym opóźnieniem. Dla mnie ostatnie pięciolecie było okresem gwałtownych przewartościowań, utraty różnych całkiem nieźle ugruntowanych złudzeń, i teraz nie ma już we mnie prawie nic z tego, co pozwoliło mi napisać trzy pierwsze książki. Ciekaw jestem, jak to wygląda z Twojej perspektywy, czy zostało Ci jeszcze coś z „epoki przedliterackiej”, jakieś przyzwyczajenia, przyjaźnie, poglądy? Czy zdarza Ci się za tymi czasami tęsknić?
Marta Podgórnik: Dość dramatycznie stawiasz sprawę. Owa inicjacja literacko-środowiskowa, o której wspominasz, faktycznie miała w moim wypadku miejsce wcześnie, z perspektywy paru lat mogę nawet powiedzieć, że zbyt wcześnie, ale nie sądzę, aby miało to jakieś szczególne znaczenie. Rozczarowania? Owszem, generalnie jedno ogromne rozczarowanie. W ogóle życie to przecież pasmo rozczarowań, z tym, że są zwykłe rozczarowania – ludźmi, światem, oraz te bardziej przykre – sobą. Jeśli chodzi o literacko-środowiskowy aspekt życia, takich zwykłych rozczarowań spotkało mnie mnóstwo, co należy złożyć na karb naiwności, z jaką wkraczałam w dorosłość. Dzisiaj jestem zadowolona z tego, że naprawdę bardzo trudno mnie zaskoczyć in minus. Bytowanie w środowisku młodoliterackim to cenne doświadczenie, czasem przypominające szkołę przetrwania, bo przede wszystkim trzeba się nauczyć czytać między wierszami i odróżniać ziarna od plew, a to wymaga długiego grzebania się w plewach. Na szczęście wyleczyłam się już całkowicie z uprzejmości i ufności. Nic nie sprawia mi takiej przyjemności, jak świadomość, że jestem uważana za niesympatyczną osobę. Wszystkie przykrości, jakie spotkały mnie ze strony branży wynikły z moich dobrych chęci. Gorzej, że tę uzasadnioną w środowisku, że tak powiem zawodowym, nieufność przekładam na życie prywatne, choć nie wydaje mi się, żebym na tym źle wychodziła.
Twój debiut był rzeczą zaskakującą – pojawiłaś się jako osoba doskonale obznajomiona ze wszystkimi poetyckimi „sztuczkami”, swobodnie władająca tym całym zasobem środków, którymi Twoi starsi koledzy po piórze dopiero uczyli się posługiwać (jakkolwiek sami je wprzód wytworzyli). Skąd wzięła się ta wczesna dojrzałość, byłaś tak pracowita, czy też spadło Ci to z nieba? A może trafiłaś na odpowiednich mistrzów? Jak w ogóle oceniasz swoje terminowanie w „śląskiej szkole poezji życia”?
Łatwość, z jaką przyswoiłam sobie podstawowe metody poezjowania, obowiązujące podówczas w barbarzyńsko zorientowanej młodej poezji, wynikała z niczego innego jak z prostoty, by nie rzec banalności owych metod. Mnie wtedy (teraz zresztą nadal) w poezji interesowała treść, dla której szukałam formy jak najwygodniejszej, i taką formą okazało się pisanie w stylu śląskim (chciałabym wierzyć, że jednak trochę zmodyfikowanym). Nie trzeba być wyjątkowo pojętnym, by pisać znośne wiersze w oparciu o lekturę dokonań kilku kolegów plus własne wyobrażenie o giętkości mowy. Jeśli coś spadało mi z nieba, to łatwość uczenia się, asymilacji i adaptacji na swoje potrzeby. Bądźmy szczerzy – zrobienie czegoś nowego z formalnego punktu widzenia jest grubo przed nami wszystkimi i raczej poza moim zasięgiem. Wciąż szukam form, które przede wszystkim nie sankcjonują treści. Ideałem byłoby dla mnie znalezienie formy przeźroczystej – na razie zadowalam się darowaną sobie dowolnością wiersza. Terminować natomiast można u mistrzów, nie u kolegów. Stoję i zawsze stałam na własnych nogach.
Próby negocjacji to – co tu dużo mówić – strasznie posępna i przygnębiająca książka. W Twoich nowych wierszach dostrzegam wszakże całkiem nowe tendencje: z jednej strony prześmiewcza ironia, z drugiej – melancholijna zaduma i – strach powiedzieć – sentymentalizm. Czyżby ta dramatyczna wizja świata sprzed kilku lat już przestała Cię przekonywać?
Wręcz przeciwnie… A to, co mówisz o Próbach negocjacji, to wrażenie właściwe lekturze większości wczesnych debiutów. Rzadko zaczynamy pisać wiersze z miłości do świata. Pisząc tę książkę miałam naście lat i jak każdy normalny człowiek w tym wieku byłam zbuntowana i zdezorientowana nadchodzącą dorosłością. Swoją wizję świata oparłam na poszlakach, sygnałach, których nie potrafiłam zinterpretować. Teraz widzę bardziej całościowo i rzeczy tracą jednowymiarowość – coś, co się przydarza, nie jest już po prostu straszne, jest też śmieszne czy banalne. Nie opowiadam już historyjek (żegnaj „śląska szkoło”), staram się powiększać wierszem takie fragmenty obrazu, które, jeśli nie przejdą niezauważone, narzucają zupełnie inny odbiór, szukam owego diabła w szczegółach, no wiesz, ubarwienia tej pliszki… W pierwszej książce czuje się agresję, będącą reakcją na strach, który jest głównym jej bohaterem. Strach, bo coś wydarza się po raz pierwszy i nie wiadomo, co będzie dalej, bo zawsze jest to samo, nie ma sensu wierzgać. Nie muszę już wykrzykiwać wierszem tego, co oczywiste. Sama rzeczywistość natomiast jest nieskończenie prosta, wszystko tkwi w oku patrzącego.
Podczas jednego z wieczorów autorskich (bodaj w Warszawie) stwierdziłaś, że za wartościową uważasz tylko taką poezję, która Cię wzrusza. Czy mogłabyś się z tej wypowiedzi wytłumaczyć? Na czym polega ta siła wzruszająca?, czy można ją czymkolwiek mierzyć?
Może tak – nie znoszę wierszy pustych, tzn. obliczonych na wywołanie efektu. Najwyższą wartością w literaturze jest dla mnie autentyczność. Czym to mierzyć? Ja bardzo poważnie podchodzę do lektury wierszy, niezależnie czyjego są autorstwa, no i biorę powiedzmy numer takiego Studium, czytam wiersz młodego poety, który bardzo dobrze brzmi, bo jest rytmiczny, są obce wyrazy pięknie brzmiące, jest wyrazista puenta, tylko, jeżeli próbujesz go przeczytać naprawdę to tam nic nie ma, żadnego sensu. Rozbierasz go, rozbierasz, i zostajesz z pustką w rękach. Podobnie wierszyki bardzo błyskotliwe – masz ostry jak brzytwa czterowers, żonglerkę słowną, wygibasy pierwszej klasy, wszelkie cechy majstersztyku – ale starczy tę perłę potrzeć paznokciem i odpryska farbka. Niechże sobie wiersz będzie niedoskonały, mamy całe życie na naukę warsztatu, ale niech będzie o czymś. Napisany z potrzeby serca, a nie z potrzeby druku. Przerażający jest odsetek wierszy, w których nic nie ma poza kombinacją ładnych słów. Wierszy pseudohermetycznych, gdzie sam autor nie wie, o co chodzi, albo klasycystycznych bibelotów z dmuchanego szkła. Niestety konwencja, w jakiej się teraz pisze, pozwala na hochsztaplerkę, bo w końcu nie udowodnisz autorowi, że pisał byle co, skoro on się uprze, że to jest właśnie hermetyzm, a ty nic nie zrozumiałeś.
Mam wrażenie, że ostatnio wszyscy klasyczniejemy, przestajemy się przeciw czemukolwiek buntować. Czy mogłabyś powiedzieć, co w kulturze współczesnej budzi Twój gorący protest? Czym czujesz się zagrożona?, a co Cię najzwyczajniej drażni?, oburza?
Klasyczniejemy? I kto to mówi! Pewnie, że klasyczniejemy, bo się starzejemy. Mnie coraz mniej rzeczy dokoła przeszkadza, w zasadzie jeżeli coś mnie nie dotyka bezpośrednio, to niech sobie będzie. Nie podjęłabym się urządzenia idealnej rzeczywistości, gdzie nie ma wojen i wszyscy czytają dobrą poezję. Jeśli idzie o kulturę, co mnie drażni? Sezonowe mody, powierzchowność i niekompetencja tych, którzy je kreują, komercjalizacja przeprowadzana tak, że zamiast kulturę promować ośmiesza się ją do reszty, nieudolność mediów, obojętność, krytycy ogłaszający eseje o grafomanach. Ale to są rzeczy naturalne, sami do tego doprowadziliśmy i nic już z tym nie zrobimy. Jeśli chodzi o samą sztukę, no dobra, kulturę – o tendencje, to nie jestem zachwycona tym, co się teraz wyprawia w muzyce czy w kinie, ale jak mówię – jest to naturalna konsekwencja zapotrzebowania społecznego, które z czegoś przecież wynikło. Być może z indolencji samej kultury? Warto tak na to spojrzeć, zamiast biadać, ze zdejmują z anteny programy literackie. Zdejmują, bo nikt ich nie ogląda. Tylko czy to ma cokolwiek wspólnego z tym, co robimy?
Czy w odniesieniu do najnowszych zjawisk literackich (i ogólnie: artystycznych) można jeszcze stosować kategorie intymności i przyzwoitości? Czy byłabyś w stanie określić ich granice?
O przyzwoitości można mówić w odniesieniu do osób przyzwoitych i takie osoby, takie zjawiska istnieją. Nie bardzo rozumiem, o co Ci chodzi w tym pytaniu. Czy uważam za słuszne publiczne obnażanie się, piramidy z wypchanych z wypchanych zwierzątek czy programy typu „Big Brother”? Nie, nie uważam tego za słuszne, ale ani nie jestem cenzorem ani krytykiem sztuki, żeby ustalać granice słuszności. Ja sądzę, że przeciętnie inteligentny odbiorca sam jest w stanie ocenić, gdzie kończy się sztuka, a zaczyna jarmark. A jeśli ktoś lubi jarmark, to jego sprawa. Może ujmę to tak – są pewne zjawiska, które pretendują do rangi sztuki, choć w rzeczywistości są, czym są – sensacją, ciekawą co najwyżej dla doktoranta socjologii. A skoro sztuką nie są, to nie ma powodu martwić się o kondycję przyzwoitości w sztuce.
Jesteś jedną z najmłodszych reprezentantek poetyckiego pokolenia lat siedemdziesiątych. Jak sobie wyobrażasz twórczość generacji urodzonej w następnej dekadzie? Czego od nich oczekujesz?
Niewiele mogą zrobić. Urodzeni w latach siedemdziesiątych kontynuują to, co zaczęli urodzeni w sześćdziesiątych, dlaczego więc nagle ktoś ledwie parę lat młodszy miałby wszczynać rewolucję? Niestety póki co musimy jeszcze trochę pomęczyć o’haryzm, idiom potoczności, klasycyzm, ponowoczesność, i co tam jeszcze mamy. Nie są możliwe w literaturze pokoleniowe zmiany warty co dziesięć lat. Nam, urodzonym w siedemdziesiątych przypadła pośledniejsza nieco względem formacji „bruLionu” rola kontynuatorów, w najlepszym razie kontestatorów czegoś, co już się dokonało. Podobnie nastoletni dziś poeci będą się męczyć z bagażem waszym powiększonym o nasz. Nie wyobrażam sobie, żeby mieli dokonać jako formacja pokoleniowa czegoś niezwykłego. Niczego zresztą nie muszę sobie wyobrażać. Czytam wiersze urodzonych w latach osiemdziesiątych w prasie literackiej. Są jeszcze gorsze od naszych.
Poeta, prozaik, eseista, tłumacz. Publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Odrze”, „Kresach”, „Nowym Wieku”, „Czasie Kultury”. Był stałym felietonistą w „Res Publice Nowej” i „Przekroju”. W 2008 r. otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia. Laureat Nagrody im. Kościelskich (1999), trzykrotnie nominowany do nagrody Nike. Mieszka w Warszawie.
Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.