Roman Honet: Na początek chciałem zapytać o debiuty, które zapadły Ci w pamięć, czy trafiły na „listę książek ważnych”. Zdarzyły się takie w ogóle?
Martyna Buliżańska: Zazwyczaj nie czytam debiutów, sięgam po klasykę, bo uważam, że tam znajdę wiedzę, dzięki której stanę się świadomym czytelnikiem. Nowa poezja i proza zazwyczaj nawiązują do tych z lat wcześniejszych, a ja jestem osobą, która chce, a wręcz czuje, wewnętrzny przymus rozumienia tego, co czyta. Dlatego szukam podstaw i wymyśliłam, że właśnie taką bazę odnajdę w klasyce. Niemniej pamiętam jeden debiut w „Zeszytach Poetyckich” z 2009 roku. Mimo że wtedy za poezją nie przepadałam, spodobał mi się tomik tropy Małgorzaty Lebdy. Lubię plastyczność opisów, choć oszczędną poprzez formę, to jednak odczuwalną. I mogę śmiało powiedzieć, że ja ten typ poezji dobrze rozumiem, czuję w ten zmysłowy sposób, który dla mnie, jako czytelnika, jest niezbędny, by przystanąć nad tekstem i co najważniejsze – zapamiętać.
Czy wobec tego mogłabyś nieco szerzej opowiedzieć o czytanej przez Ciebie liryce: „klasyka” to pojemne pojęcie, to Mickiewicz, ale także klasyka awangardy, czy Rilke, czy Grochowiak, czy nawet Różewicz – tak przykładowo. Kto więc i dlaczego?
W zasadzie teraz można powiedzieć, że czytam wszystko (może prócz obszernych tomów historycznych). Bardzo lubię powieści realistyczne, jak Zbrodnia i kara Dostojewskiego czy Lalka Prusa. Niesamowite wrażenie wywarła na mnie też nowela Dostojewskiego – „Potulna”. Dlaczego? Bo uwielbiam obserwować. A tam wszystko misternie opisane, począwszy od miejsc, po uczucia czy myśli bohaterów. Przepadam też za literaturą, która potrafi mną wstrząsnąć, którą zapamiętam nie ze względu na piękne obrazy, ale na moc słowa. I tu mogłabym wymienić całą twórczość Sylvii Plath czy też dramaty Sarah Kane. Na koniec wspomnę o książkach, które są dla mnie od dzieciństwa wspaniałe, ale również niepokojące. To „Baśnie” Andersena, ale nie te wszystkim znane, lecz te, które pozostają gdzieś w ukryciu, a niewątpliwie są warte uwagi, jak chociażby budująca „Szczęście można znaleźć nawet w patyku”, czy wzbudzająca niepokój „Dziewczyna, która podeptała chleb”.
Motto Twojego debiutanckiego tomiku brzmi: „dążącym do piękna”. Czym wobec tego jest dla Ciebie piękno oraz – przy sposobności – czym jest jego zaprzeczenie? Może „narzędziem skrwawionym dzikiego zniszczenia”?
Piękno przeważnie kojarzy się z czymś regularnym, wzniosłym, przyjemnym. Nie odnoszę jednak tego powszechnego poglądu do siebie. Ciągle szukam. Najczęściej piękno odnajduję w najdrobniejszych, zwyczajnych czynnościach, zjawiskach, a także w ludziach. Ludzie są najlepszymi nośnikami piękna, może dlatego też najczęściej mnie inspirują. Podobnie rzecz ma się z naturą, z którą jestem bardzo związana. Doceniam jej doskonałość równie mocno, jak niedoskonałość ludzi. Moje wiersze nie będą uznawane za klasycznie piękne, bo raczej wyciągają na wierzch brud, smutek, ułomność. Ale czy, załóżmy, Rozpłatany wół Rembrandta jest klasycznie piękny? Nie. A jednak patrzymy na ten obraz, ciekawi nas, zastanawia i w końcu orzekamy, że jest piękny. Zatem gdybym miała orzec, czym dla mnie jest piękno, prawdopodobnie stwierdziłabym, że tym, co niedosłowne.
W jednym z wierszy zapisałaś: „modlisz się za mnie i za swoją ziemię”. „Moja jest ta ziemia” to także, oczywiście oprócz tytułu samego tomiku, część tytułu wiersza, z którego pochodzi ten cytat. Co znaczy „moja”? Czy to sygnał objęcia w posiadanie? Czy poszukiwania, może nawet zaklinania świata, żeby móc to powiedzieć: „moja jest ta ziemia”.
Sam temat przywiązania do ziemi jest mi dość bliski. Nie rozpatruję tego w kontekście patriotyzmu lokalnego czy w ogóle zasady powszechnie znanej „ziemia = kraj”. W poprzednim wywiadzie, jeszcze z 2010 roku, wspominałam o „kadrach”, które jakby samoistnie rysują się w moich myślach. Każdy jest obserwatorem, mniej lub bardziej bacznym, ale nie każdy jest koneserem owych „kadrów”. Ja jestem. Zbieram w pamięci miejsca, momenty, motywy, zdarzenia, które coś we mnie wyzwoliły, i w ten sposób pozwoliły się zapamiętać. To tak, jak z widokiem z okna: może być brzydki, smutny, zwyczajny, ale zapada w pamięć poprzez częstotliwość oglądania, poprzez przymus widzenia. Można nie kochać ziemi, z której pochodzisz, ale ona jest „twoja” dzięki pamięci, dzięki temu, że mimochodem do niej wracasz. Z drugiej strony, można widzieć dane miejsce choćby raz, a ono i tak stanie się „twoje”, bo pamiętasz chwilę bycia w nim wszystkimi zmysłami, Pragniesz wrócić, a jeśli nie, to masz tę pewność, że jeśli popatrzyłeś na daną ziemię, ona już siłą rzeczy staje się twoja, bo właśnie patrzyłeś na nią, zanotowałeś w pamięci, po prostu byłeś.
Czy zatem – nie w kontekście patriotyzmu lokalnego, ale wobec tego, co właśnie powiedziałaś – Kuyavia-Pomerania może być Twoją ziemią? Odbieraną tak jak przywołany przez Ciebie widok z okna: „brzydki, smutny, zwyczajny, ale zapada w pamięć”?
Oczywiście, Kuyavia-Pomerania jest niewątpliwie moją ziemią. Tutaj się urodziłam, tutaj spędziłam większość czasu, stąd opatrzyłam się z owym „widokiem z okna”. To może zabrzmieć lekceważąco, ale nie mam potrzeby poznawania historii mojego regionu, ważnych osobistości, nie obchodzi mnie cała związana z tym podniosłość. To sztuczne, poznajemy fakty, ale nie dostrzegamy tego, co jest esencją. Nie uważam, że moja ziemia jest akurat brzydka i smutna, ale dla mnie już całkiem zwyczajna. Poznana. Niemniej w tym też jest coś pięknego, że wracasz z drugiego krańca kraju „na swoje” i poznajesz zapach powietrza, ludzkie twarze, twoje wnętrze się uspokaja i według mnie ten spokój, to poczucie, że jakaś część ziemi przynależy do ciebie, jest zbawienne.
Pamięć może absolutyzować, kłamać, ale również na przykład uświęcać. W twoim tomiku znalazłem „święto małża”, „Święto Świateł”, niemniej chciałbym zapytać, co przesądziło o obecności „święta Ēostre”?
Święto Ēostre, bogini wiosny, wiąże się z kultem ziemi. Cykl pór roku, powtarzania, nieustannego odradzania natury to dla mnie coś niezwykłego. Same korzenie święta Ēostre, ten obrządek, poznałam dzięki opowieści jednej z bliskich mi osób, która siłę czerpie właśnie z ziemi, natury. Jak wspominałam wcześniej, inspiracją dla mnie są ludzie, ich historie, czasem najdrobniejsze szczegóły, które zapadają mi w pamięć. Historia o Ēostre, ten pradawny i okultystyczny wymiar przynależności do ziemi, pozyskiwania energii z tego, co nas otacza, jest dla mnie niezwykle pociągający, do tego idealnie komponuje się z moim postrzeganiem „ziemi”, oddaniem jej, przywiązaniem.
A jak do tego „pradawnego i okultystycznego wymiaru przynależności do ziemi” odnoszą się wykorzystywane przez Ciebie motywy z religii chrześcijańskiej? Wszak jest „twarz Maryi”, pojawia się „Jezus”, nawet „Jezus Zbawiciel” czy łaciński fragment „Pozdrowienia Anielskiego”: „et benedictus fructus ventris tui, Iesus”. Czy to wynika z Twojej własnego nastawiania do religii, czy może po prostu chodzi o „pozyskiwanie energii z tego, co nas otacza”?
Religia sama w sobie od zawsze mnie ciekawiła. W swoim życiu przeżyłam niezmiernie głęboką fascynację religijną (chrześcijaństwo) i wspominam to jako czas piękny, ale bolesny i smutny. Ogromnie trudno jest wierzyć „dobrze”. Ja poszłam w tę stronę, gdzie zamiast radości i pocieszenia czułam potrzebę bycia idealną. A to tak nie działa: człowiek się męczy i później całkowicie odwraca się od istoty religii. Mimo wszystko dzięki tamtemu okresowi dość dobrze poznałam Pismo Święte, stąd też mogłam pozwolić sobie na pewne odnośniki w moich wierszach. I tak znajdziemy odwołania do Marii Magdaleny, przeniesione na grunt życia codziennego, czy wizerunek srogiego Jezusa Pantokratora, który „nie pozwala zapalić” (chociaż jest naszym Zbawicielem, pełnym wyrozumiałości). W tym wypadku religia chrześcijańska posłużyła mi do ukazania relacji wiara – człowiek. Widzimy prostych ludzi, którzy życie podporządkowują zasadom Pisma, ojca-patriarchę, ale też Praskowię, która po swojemu, w nieskomplikowany sposób złorzeczy największemu Panu. Znowu wrócę do „kadrów”. Moje historie, zawarte w każdym wierszu, to po prostu naturalna obserwacja świata i wewnętrzna potrzeba interpretacji każdej sfery życia – od wiary w pojęciu abstrakcyjnym po codzienne, zwykłe sprawy.
Świetłana, Misza, Praskowia, Wala. Dlaczego „twoją ziemię” zaludniły właśnie postacie z Dostojewskiego, akurat z tego opowiadania, znanego głównie z adaptacji teatralnych, i dlaczego właśnie te?
To akurat dzieło przypadku. Dostojewski jest dla mnie niezwykłym twórcą, między innymi przez bardzo dobrą kreację postaci, chociażby w noweli „Potulna”. Ładnie wymyślił też motyw z ukrytymi w patronimikach czy imionach bohaterów ich indywidualnych cech charakteru. Sama w swoich wierszach nie posługuję się Dostojewskim. Wala, Misza czy Praskowia to prości ludzie, ukształtowani przez carat – specyficzne, konserwatywne, czasem brutalne wychowanie. Oni tworzą „kadry”, pojedyncze historie, sceny rodzajowe, które zdarzają się naprawdę gdzieś poza zasięgiem bezpiecznego schronienia naszych domów. Oprócz tego każda z postaci to symbol. Misza, do którego pisze/nawołuje Wala, to ratunek. Prośba o pomoc. To silny brat, który przyjedzie po siostrę, by ratować ją od złego, a co więcej – jest jej jedyną nadzieją. Czy on rzeczywiście w tej historii istnieje? Być może tak. Pisząc o ludziach prostych, trzeba skategoryzować pojęcia abstrakcyjne, jak „ratunek”, „lęk”, „rozsądek”. Tutaj ratunek ma na imię Misza.
A dla Ciebie pisanie oznacza ratunek czy utrapienie?
Ani jedno, ani drugie. Pisanie to dla mnie przyjemność. Zaczęłam pisać w jednym z najgorszych momentów w życiu, kiedy było mi po prostu źle. Niemniej teksty nie były dla mnie oczyszczeniem, pocieszeniem, rekompensatą. Nie wiem, czym były, ale sprawiły, że pomyślałam, że to całkiem nieźle wychodzi mi w życiu i że znalazłam dziedzinę sztuki, w której mogę być nieprzeciętna. Od zawsze szukałam, ale albo w czymś się spóźniłam, albo nie mogłam spełnić własnych wymagań. Tutaj – mimo mojego sceptycyzmu – zaczęłam się sama sobie podobać, a to dla mnie – jako początkującej poetki – najważniejsze. Co z tego, że się pisze, kiedy nie czujemy spełnienia, że wykonało się kawał dobrej roboty?
Zastanawiasz się czasem, kim byłabyś, gdybyś nie pisała wierszy?
Jak wspominałam wcześniej, od zawsze drążyłam temat sztuki. To zamiłowanie towarzyszy mi od najmłodszych lat, tyle że ja jestem człowiekiem czynu – nie mogłabym czysto teoretycznie zajmować się sztuką, nie tworząc, nie będąc artystką. Uważam, że to sztuczne: rozprawianie o czymś, co w zasadzie jest obce, co znamy tylko z książek, co mieści się w definicjach. Sztukę trzeba czuć, a żeby czuć, trzeba uczestniczyć w niej całym sobą. A że ja, oprócz pisania, nie odkryłam nigdy zadowalającego mnie talentu, musiałabym porzucić tę myśl i zająć się teoretyzowaniem. I cierpieć. Skądinąd: miałabym oczywiście inny plan na życie, nawet dość zaskakujący. Chciałabym się zająć biznesem, zarządzaniem, giełdą, w każdym razie – obcowaniem z pieniądzem. Dlaczego? Nie wiem, być może ze względu na pociągający mnie zawsze model self-made man: zmysł praktyczny, strategia i kreatywność.
Na zakończenie zadam Ci to sakramentalnie zmasakrowane pytanie: jak widzisz swoją „sytuację debiutantki”? W największym skrócie: środowisko literackie, krytyków, poetki i poetów – widzisz tam siebie? Patrzysz w ogóle?
Oczywiście, że patrzę. W końcu po raz pierwszy w pełni pojawiam się w tym środowisku. Wiadome jest to, że pociąga mnie wszystko, co nowe, co do tej pory było mi obce, odległe. O tym świecie nie wiem prawie nic, jestem zupełnie świeża, jeszcze niezepsuta. I nie chcę się psuć, bo to niczego nie ułatwia. Co sądzę o literatach? To samo, co o innych ludziach – jedni są prawdziwi, inni to oszuści, którzy mają zdolność dopracowywania ideologii do najzwyklejszej sytuacji. Niemniej literaci potrafią lepiej swoje ideologie sprzedać, one są zazwyczaj bardziej kolorowe i ludzie się na to łapią. Mnie to trochę bawi, ale nie ręczę, że nie dam się nigdy na to nabrać. Po prostu liczę na szczerość, jakkolwiek to zabrzmi, na osąd rzetelny, bez kurtuazji. Cieszy mnie jednak sam fakt „wejścia” w ten świat, skądinąd ludzi choć trochę podobnych, trochę lepiej rozumiejących, (nie)winnych czarodziejów.