Karol Maliszewski: Szymonie, zaczynam od pierwszego wiersza, który traktuje o czasie, o dotrzymywaniu terminów, o czymś, co wisi nad głową i pogania. Pojawia się tu sygnał ważnego wątku całej książki – „muszę dotrzymać słowa zmarłej”. Na ile zmarli mieli wpływ na te wiersze, a myślenie o nich określiło całość wypowiedzi?
Szymon Słomczyński: Chciałbym powiedzieć, Karolu, że oni się dla mnie nie różnią niczym od żywych, a niektórzy są mi nawet bliżsi: ale to by było zaklinanie rzeczywistości (a „ona się nie daje” przecież). Z nimi sobie już nie porozmawiam tak jak teraz z Tobą – i to jest niezbywalna odmienność. Z tego rodzaju nieodwracalnością potrafię się mierzyć tylko pisaniem. Zapewne dlatego zmarli rzucają się w oczy – zarówno ta, której słowa chciałbym dotrzymać, wymieniona z imienia i nazwiska kilka stron dalej, jak i pozostali. Pamięci czworga z nich zadedykowałem poszczególne wiersze. Zdaję sobie sprawę, że to im nijak nie pomoże, ale próbowałem, egoistycznie, pomóc w ten sposób sobie, może ich bliskim, jeśli to przeczytają, może komuś innemu, kto kogoś stracił – co jest przecież nieuniknionym doświadczeniem. Liczę po cichu na porozumienie z czytelnikami w tej materii.
Po zajrzeniu w głąb przerzutni widać coś jeszcze – „muszę dotrzymać słowa zmarłej/ linii”. Różnie można to rozumieć, na przykład na sposób historycznoliteracki. Czy istnieje – Twoim zdaniem – jakaś linia poetycka, z tych zmarłych, która mogła mieć istotny wpływ na Ciebie i Twoje pisanie?
Ten pierwszy wiersz ma swojego sprzymierzeńca w postaci ostatniego, co widać, mam nadzieję, po tytułach, jeśli się je przeczyta łącznie: Deadline przeniesiony z Montmartre lub Przeniesiony z Montmartre deadline, zależnie od tego, czy się zobaczy ostatni przed pierwszym, czy pierwszy przed ostatnim (bo w obu przypadkach sąsiadująca strona jest pusta). „Zmarła linia” to celowo dosłowne, niepoprawne tłumaczenie słowa „deadline”, a zarazem określona „zmarła” (przyjaciółka) i – jak słusznie podejrzewasz – linia poetycka, wyznaczona przez inicjały wyliczone na końcu książki, w tym jeden celowo wyróżniony przerzutnią (J. S. – czyli Juliusz Słowacki). To właśnie Ty, Karolu, podczas spotkania we Wrocławiu, półtora roku temu, zasugerowałeś, że to jak piszę i mówię o pisaniu wskazuje na „paradygmat romantyczny”. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale teraz wydaje mi się to celnym, może najcelniejszym jak dotąd, całościowym określeniem tego, co próbuję robić, zwłaszcza w kontekście Dwupłata.
Myślisz, że jakoś wyróżniasz się spośród rówieśników tym „romantycznym pokrewieństwem”?
Przy okazji niedawnego wydania antologii Połów. Poetyckie debiuty 2013 dostałem do przygotowania ankietę dla wyłowionych poetów. Jedno z pytań brzmiało: „Krasiński, Mickiewicz, Norwid czy Słowacki?”. Odpowiedzi były różne, ale ogólnie rzecz biorąc okazało się, że tych czterech wieszczów już do większości z ankietowanych ośmiorga młodych poetów nie przemawia; że im się kojarzą ze szkolną katorgą, że nie traktują żadnego z nich „serio”, a jeśli już kogoś to Mickiewicza i Norwida. Słowacki chyba bardziej jest dziś zaszeregowany jako ten, który „nie zachwyca”. Do Mickiewicza z kolei częściej się ostatnio w poezji odwołuje, uznając, chyba nie do końca zasadnie, za nowocześniejszego, mniej zwietrzałego. To mi nieodmiennie przypomina polemiczny wiersz Słowackiego, zaczynający się od słów „Mój Adamito, widzisz jak to trudno”, gdzie się pojawia fraza „kurwy odeskie zmieniały w grafinie”; w wydaniu tużpowojennym te „kurwy” zostały oczywiście wykropkowane. Słowacki odnosił się do swojej współczesności nader przenikliwie; i część z tego co pisał, także w dramatach czy zwłaszcza w Beniowskim dla mnie zachowała swoją moc, także inspiratorską, do dziś.
Ja się z nimi (tymi czterema) chyba lepiej dogaduję, choć oczywiście jednostronnie. To znaczy: naprawdę ich czytałem i nadal mogę czytać z zainteresowaniem. Na przestrzeni książki jest jednak znacznie więcej nawiązań do poetów żyjących – także w wierszu Deadline. Mam nadzieję, może złudną, że i bez znajomości tych poetyckich kontekstów, wiersze pozostają zrozumiałe. Drażni mnie cokolwiek akademicka wyższość z jaką się tu i ówdzie wyraża przekonanie, że „zwykły” (a zatem nienależący do kręgu piszących wiersze i piszących o wierszach) czytelnik nie istnieje; przede wszystkim dlatego, że ja takich czytelników znam. Powtarzanie tej mantry to jest jakaś kapitulacja, zamykanie się w jeszcze węższej niż rzeczywista niszy, świadectwo całkowitej niewiary w oddziaływanie poezji, nie tyle społeczne, co choćby zwielokrotnione indywidualne. Być może mniej ważne jest to, czy wiersz wpływa na pięć, pięćset czy pięć tysięcy osób – istotne, żeby tych ludzi rzeczywiście poruszył, choćby całkiem inaczej niż autora podczas pisania.
Wspomniałeś o dodatkowych kontekstach związanych z tym utworem…
Ktoś może nie znać ani tomu Mariusza Grzebalskiego W innych okolicznościach, ani artykułu Andrzeja Franaszka pod tytułem Dlaczego nikt nie lubi nowej poezji? i całej zażartej dyskusji, która po jego publikacji przewinęła się przez sieć, ale może mu się ta moja „bluza z kapturem/której kieszeń mieści dwie zaciśnięte pięści” skojarzyć z czym innym, bliższym jego doświadczeniu (życiowemu, lekturowemu). Staram się tak pisać, żeby to było możliwe do odczytania na różnych poziomach; nie dlatego, że pisząc myślę o jakimś innym czytelniku, poza sobą, ale dlatego, że sam jestem, powiedzmy, ponadprzeciętnie zorientowany w poezji współczesnej, a jednak inspiruję się głównie tym wszystkim, co się znajduje poza nią. Kiedy wyczuwałem dookoła zagrożenie wojną, to myślałem sobie, że warto je spróbować przekuć na wiersz, unikając zarazem zbyt natrętnie narzucających się słów-kluczy (dlatego jest mowa o „półwyspie”, ale bez nazwy, choć od nazw własnych zasadniczo nie stronię). Gdy czytałem o Państwie Islamskim to mi to, co się tam dzieje, wskoczyło do wiersza i nie pozwoliło się wyrzucić. Kiedy sobie przypominałem, że w tej chwili w Afryce ktoś zabija bezkarnie kolejnego słonia, to i mój bohater nie przeszedł obok tego obojętnie. Podobna postawa dotyczy kwestii mniej odległych, w tym „mężczyzn, którzy wiedzą wszystko/o piwotalnych cenach alpag i komandosów” czy „reżysera z dredami”. Dla mnie rzeczywistość na równi składa się z tego, co przeżyję bezpośrednio, jak i z tego, co jest mi jedynie opowiadane, o czym czytam, co oglądam. Chodzi mi o to, żeby się z tak rozumianą rzeczywistością, doświadczaną skromnie, bo w niewielkim wycinku, za to niepowtarzalnie – mierzyć na poważnie. Nie oznacza to rezygnacji z ironii czy żartu. Kiedy mówię, że traktuję pisanie serio, mam na myśli to, że przykładam się do niego najlepiej jak potrafię, także z szacunku dla potencjalnego czytelnika – kimkolwiek się okaże.
Jest jednak jakaś granica kompetencji czy wyczucia. Ten twój czytelnik przy jakichś kontekstach musi się zatrzymać, jest jakieś poznawcze zero i to, co wyżej. Również zżymam się na wieść o wykluczeniu „szarego czytelnika”, ale czy przypadkiem czegoś nie mitologizujemy? Może ten ktoś został w dwudziestym wieku, a teraz obcujemy ze wspomnieniem dobrego starego polskiego inteligenta, który czytał tygodniki, chodził do teatru i interesował się poetyckimi nowościami?
Jeśli ktoś, Karolu, będzie czytać naszą rozmowę, to już znaczy, że należy do ludzi poszukujących, czyli tych, którzy zadadzą sobie trud wpisania w wyszukiwarkę odpowiednich fraz, prowadzących do strony, gdzie zostanie umieszczona, o ile nie są stałymi bywalcami biurowej Przystani. Jednak są i tacy, którzy tego poszukującego gestu sami nie wykonają, bo w ogóle nie używają internetu albo używają go biernie (choć wydaje się to pleonazmem, to niektóre portale społecznościowe paradoksalnie to umożliwiają) albo wreszcie poezja im się fatalnie kojarzy; ale wiersze przeczytają albo przynajmniej ich posłuchają, o ile się do nich z nimi bezpośrednio dotrze. Jeździsz przecież od lat niemało po Polsce, więc wiesz pewnie lepiej ode mnie, że to potrafi być skuteczne: przeczytać, porozmawiać, zainteresować.
Czy ci, którzy „nie śledzą nowości” odbiorą wiersze tak samo jak czytelnicy „Dwutygodnika” i „Popmoderny” albo prenumeratorzy „Odry” i „Twórczości”? Pewnie nie. Natomiast ich odbiór wcale nie musi być płytszy. Kto wie, być może, na poziomie uczuciowym, mogą reagować żywiej właśnie ci, którzy czytali dotąd kilka tomików w życiu, a na co dzień oglądają seriale? Wierzę, że praca u podstaw – podejmowana przez nauczycieli, szkolnych i akademickich czy też przez rozmaitych animatorów kultury w miejscowościach odległych od wielkich ośrodków, może przynieść niebywałe efekty. Pomoc autorów tu może wiele wnieść, zwłaszcza autorów wierszy, które, głośno czytane, bywają czymś w rodzaju „koncertów na żywo” względem „płyty studyjnej”, jaką jest książka. Mówiłem to po wydaniu debiutu i mam zamiar do znużenia powtarzać: każdy nowy czytelnik to małe zwycięstwo. A jak te wiersze przyjmie, co w nich dla siebie znajdzie – to już nie moja rzecz; ma pełne prawo, żeby je pojąć choćby na opak.
Czyżby więc coś się ruszyło, w tym marazmie drgnęło? Ty naprawdę widzisz jakieś ożywienie?
Kiedy obserwuję rozmaite nowe inicjatywy, festiwale, pisma – to mi się zdaje, że coś się ruszyło, że coraz więcej osób stara się zainteresowanie wierszami (czy też, szerzej sprawę ujmując, ambitniejszą literaturą) podtrzymywać, wspólnie, ponad podziałami – także poprzez działania w sieci, które będą, jak się wydaje, tylko zyskiwać na skuteczności. Jak się to wszystko podliczy, to śmiem wątpić, czy zasięg poezji dziś jest naprawdę mniejszy niż w czasach, kiedy się nią interesowali wyłącznie wspomniani przez Ciebie polscy inteligenci, którzy, jak sądzę, nadal istnieją, tylko może są mniej dostrzegalni jako grupa, bo przekazy reklamowe (to znaczy: zachęcające do konsumpcji, raczej nie kultury), polityczne i to całe, potrzebne, ale na dłuższą metę nie wiem dokąd prowadzące dowcipkowanie (beka z beki z beki, mem za memem) jest łatwiej przyjmowane, lepiej słyszalne.
To takie swobodne dywagacje, bo, o ile mi wiadomo, nikt na ten temat nie prowadził znaczących badań. Pewnie się nie opłacają; nie można za nie otrzymać zbyt wielu, tak bardzo pożądanych do grantów i stypendiów, ministerialnych punktów. Moja intuicja jest jednak następująca: rozmaitych inicjatyw promujących poezję jest tak dużo, a nowo wydawanych książek z wierszami tak wiele i ludzie na tyle się przenieśli z czytaniem do sieci, że niskie nakłady poszczególnych tomików nie odzwierciedlają rzeczywistego stanu rzeczy. Poza tym w takim mieście jak Kraków równolegle, każdego wieczoru, odbywa się czasem i kilkanaście różnych wydarzeń kulturalnych; a jednak jakaś część ludzi wybiera poezję. Warto ich nie zawodzić, starać się jak najlepiej przygotowywać do spotkań, nie obrażać się na nich, że nie czytają, nawet nie pytać dlaczego (zostawmy to badaczom) – tylko próbować przekonać, że to im może być potrzebne.
Z naszych rozmów mailowych wiem, że przełom w rozwoju ludzkim i pisarskim nastąpił w roku 2012. Od tego czasu nie opuszcza Cię „twórczy szał”, pisze się naraz wiele rzeczy, a Ty masz świadomość swego głosu i tego, co i jak chcesz powiedzieć. Dlaczego 2012? Co się wtedy wydarzyło? A może nie ma jasnych odpowiedzi na tajemnice psychologii twórczości?
Jasnych nie ma, ale może przyjmiesz ciemną odpowiedź: w lipcu 2012 roku zmarł Tomasz Pułka. Oczywiście były też inne okoliczności, ale tę bym wskazał jako decydującą, choć zdaję sobie sprawę z upiorności takiego postawienia sprawy i z możliwej kontrowersyjności wiersza Wyprzedzanie, poświęconego jego pamięci. Pułka, którego zresztą nie znałem osobiście, był moim rówieśnikiem i mając dwadzieścia cztery lata wydał kilka ważnych książek, że o innych, rozsianych po sieci tekstach, nie wspomnę, choć warto i do nich wracać. Zdałem sobie sprawę z tego, że jeśli teraz nie zajmę się pisaniem „na serio”, to może już nie będę miał okazji. Tymczasem już znacznie wcześniej byłem przekonany, że tylko ujęcie czegoś literacko pozwoli mi się właściwie skomunikować ze światem: że wszystkie inne rodzaje komunikacji są mi umiarkowanie dostępne z uwagi na zupełny brak umiejętności albo pozostawiają wrażenie ulotności, niepewności, braku przemyślenia; jakby forma literacka (niekoniecznie wiersz) pozwalała mi uporządkować to, co chcę powiedzieć. Równolegle, może półtora roku wcześniej, napisałem kilka wierszy formalnie odmiennych od dotychczasowych. One już znalazły się w Nadjeżdża. W 2012 roku wszystko jednak przyspieszyło i – jak dotąd – nie zwalnia. Nie nazwałbym tego jednak, z dzisiejszej perspektywy, twórczym szałem, prędzej aktywnością bez dłuższych przerw. Owszem, zdarza mi się mieć tak zwany flow, ale – korzystając z okazji – chciałbym zdementować plotki o tym, że „potrafię napisać kilka, a nawet kilkanaście wiersze dziennie” (tak napisano o mnie jakiś czas temu w pewnym czasopiśmie, przytaczając moją rzekomą wypowiedź). Mam różne pomysły, więc jeśli one są wierszowane, to je sobie „nucę” – powtarzam na głos – albo notuję, w telefonie i w komputerze, bo niemal nigdy ręcznie. Zostaje z tego wszystkiego średnio kilka wierszy miesięcznie, a bywa i tak, że nic. Kiedy się okazywało, że było ich w danym miesiącu, nie dniu, kilkanaście, to połowa z nich lądowała w koszu, a jeszcze mniej ostatecznie trafiało, po zmianach, do tej lub poprzedniej książki. Później sobie milczałem, poetycko, przez ładnych parę tygodni.
Fascynuje mnie ten moment w rozwoju poety, kiedy to „coś” pozwala mu stanąć obok debiutu i patrzeć z dystansu na przejście od pierwszej do drugiej książki. Niektórzy na zawsze zostają gdzieś na początku, nigdy tak naprawdę tego drugiego kroku nie robiąc. U Ciebie to przejście wydaje się płynne, wręcz naturalne, dynamiczne.
Ciągle się wzbraniam przed tym „poetą”, wydaje mi się nadmiernie etykietujący. Wolę określenie „piszę wiersze”. To miłe, że tak to postrzegasz. Nie wiem jeszcze, jak można z zewnątrz określić relację między pierwszą a drugą książką; choć chętnie bym się dowiedział więcej, w szczególności od Ciebie. Mógłbyś to rozwinąć?
Nieraz debiutant pisze coś na przekór, jakby polemizując z pierwszą książką, z kolei zdarza się, że usiłuje kontynuować. Czy postawiłeś na świadome zerwanie, zaprzeczenie? A może to jeszcze jakoś inaczej się układało?
Dwupłat zacząłem pisać, kiedy jeszcze nie wiedziałem, czy Nadjeżdża w ogóle zostanie wydane. Chciałem, żeby druga książka wyrażała co innego, innym tonem, w innych rejestrach: oczywiście w zamierzeniu to nieposiadające jeszcze tytułu coś miało także być „lepsze”, choć nie mnie oceniać, na ile się to udało. Pierwotna, kadłubowa wersja była gotowa już na premierę Nadjeżdża, a potem jeszcze wielokrotnie się zmieniała. Na pewno wolę szukanie nowych rozwiązań od bezpośredniej kontynuacji. Staram się w miarę możliwości szukać takich sposobów wyrażania myśli wierszem, które nie będą powieleniem używanych przeze mnie wcześniej. Być może rozsądniej – to znaczy: mniej wycieńczająco – jest znaleźć sobie jedną „metodę” i ją doskonalić, zmierzając ku coraz bardziej odrębnej, rozpoznawalnej dykcji, ale to wydaje mi się pójściem na łatwiznę, zawężaniem palety.
Z uporem wracam do pierwszego tekstu. W nim są zapowiedzi określające kompozycję i styl. A może nawet ton, melodię i coś jeszcze. W nim mówi się o tym, że będzie „ostrożnie, akustycznie”. I przez jakiś czas te dominanty występują, lecz po to tylko, żeby w jakimś miejscu można je było znieść czy pogrążyć. Rozumiem, że książka poetycka ma zaskakiwać, a jej linie kluczyć, a nawet wykluczać się. Na ile to wszystko jest świadome? Jak sam nad tym pracujesz?
Nie umiałbym tego tak zgrabnie ująć, ale właśnie o to mi chodziło. Efekt był jak najbardziej zamierzony, więc cieszą mnie Twoje wrażenia. Książka jest świadomie taka a nie inna, przynajmniej jeśli chodzi o wybranie i ułożenie wierszy (choć oczywiście możliwości jest mnóstwo, matematycznie na to patrząc, a ostatecznie na coś trzeba się zdecydować), bo co do kilku poszczególnych, sam nie wiem, od czego się zaczęły i dlaczego właśnie tak się kończą. Wiesz zapewne jak to jest – piszesz wiersz, masz jakiś zamiar, coś chcesz powiedzieć i nagle słowa skręcają w całkiem inną stronę, wymykają się, a po paru tygodniach okazuje się, że należało im na to pozwolić. Choć u mnie to nie są częste sytuacje, staram się nad wierszem panować, ale nawet na własny użytek nie zawsze podjąłbym się wyjaśniania każdego z nich. Nad Dwupłatem pracowałem, wbrew pozorom, długo. Choć wiersze powstawały w ciągu dwóch lat (już nawet słyszałem, nie dalej jak wczoraj, że to „szybko”), pliki z pojedynczymi tekstami, a od pewnego momentu „podwójnymi”, a także z różnymi wersjami całości miałem w tym czasie właściwie bez przerwy otwarte, na komputerze albo w głowie; ciągle coś zmieniałem: w układzie, w kolejności, w samych wersach. Naprawdę sporo, także z uwagi na tę śmiertelną czy też śmiercionośną tematykę, mnie to kosztowało, ale myślę, że tak musiało być. Trzeba z siebie i tego, co się na różne sposoby doświadcza, wyszarpać w danym czasie, ile się tylko da.
Wyszarpać w danym czasie, ile się tylko da… To brzmi jak hasło, nazwa tajnej (a może wcale nie) egzystencjalnej misji.
Jawnej, ale nie egzystencjalnej: raczej misji kamikadze; ale może nie odlatujmy tak wysoko, bo kiedy to powtórzyłeś, to się zacząłem śmiać sam z siebie. Co zresztą sobie nierzadko zalecam, jako przeciwwagę dla powagi i nadmiernego przejęcia się rolą – i w życiu, i w pisaniu.
Dwupłatowość, dwutorowość, parzystość… Czytelnik od razu wyłapuje koncept parzyście występujących tekstów, dogadujących (obgadujących) się – w rozmowie, zwarciu, syntezie. A co w takim razie powiesz o tych nielicznych pojedynczych? Jaką rolę im przypisałeś?
Każdy wiersz ma odpowiednik, sąsiadujący z nim, tak żeby po otwarciu książki było je widać jednocześnie. Wyjątkami są: pierwszy i ostatni (ale one z kolei też tworzą parę, o czym wspominałem wcześniej) oraz dwa dwustronne (Wtórnik i Wyspy Nonsensu), a zarazem dwuczęściowe. Oczywiście niektóre pary są ze sobą związane bardzo ściśle, nierozerwalnie – przynajmniej dla mnie (przykładowo: Lalkarstwo/Modelarstwo, Dziczyzna/Juan Belmonte, Dron/Żelazna logika), a inne luźniej (choćby Niewinne czarodziejki/Szerokie plany) – stąd może bierze się wrażenie „pojedynczości” niektórych.
Niesłychane to trochę dla mnie… Podziwiam. Mówię o tym zracjonalizowanym, niemal rzemieślniczym przebiegu procesu twórczego. Jak wyglądało pisanie wtórnika, brata bliźniaka? Zaglądałeś w oczy pierwowzorowi i toczyłeś coś na kształt rozmowy?
Różnie. Żeby ci odpowiedzieć sięgnąłem do poprzednich, roboczych wersji tomiku. Z pierwszej ocalało zresztą zaledwie kilka wierszy, bo klawisz „delete” jest dla mnie ważnym klawiszem, ważniejszym niż „enter”. Okazało się, że niektóre powstawały od razu parami, nawet zanim pojawił się zamysł, żeby tak było w całej książce (Teoria/Praktyka czy Trójkąt/Czworokąt i Pięciokąt/Koło). Czasem próbowałem przedstawić to samo na dwa radykalnie różne sposoby (Dziczyzna/Juan Belmonte) i potem uznawałem oba za równouprawnione. Inne kilka miesięcy czekały na swoje rodzeństwo, często z nimi skłócone (Format/Kod bez buga albo Wigilia/Wielkanoc) i to właśnie wskutek chęci podjęcia rękawicy, wyrażenia jednym tekstem sprzeciwu wobec drugiego. Od pewnego momentu naturalnie zaczęło mi to układać w pary i dłuższe sekwencje. Dlaczego właściwie przyjmować, że to pojedynczy wiersz ma być podstawową jednostką organizacyjną poezji (tutaj mrugam okiem), a nie dwa wiersze, skoro się je widzi potem jednocześnie, obok siebie w książce?
Problem konstrukcyjny polegał na tym, że jeśli coś mi się przestawało podobać, czy pasować do koncepcji – to musiałem usunąć oba wiersze z pary, bo wyrzucając jeden, musiałbym dopisać inny. Kilkakrotnie to się udało, ale ponieważ nie lubię pisać na zawołanie, więc niewielką część pojedynczych tekstów połączyłem w mniej oczywisty sposób. Z kilkunastu ostatecznie zrezygnowałem – na to miejsce wskoczyło kilka innych par, nowopowstałych. Trudno o tym opowiedzieć całościowo, bo to były dwa lata intensywnej pracy (nad wierszami i nad sobą), której się nie dało racjonalnie ani precyzyjnie zaplanować, jako że to co znalazło się w wierszach, zależne było od tego co się działo poza nimi. Przykładowo: latem byłem na kilku meczach żużlowych. Coś mi przyszło na myśl na trybunach, zacząłem notować na odwrocie programu, powtarzać sobie na głos wracając – i miała być para wierszy, ale wyszedł z tego tylko jeden (Bonus); zestawiony następnie z Niemal koniec, niemal bomba. Albo Wolne/Zajęte. Zamiast Zajętych był inny wiersz, lipcowy, który w lutym mi się nagle wydał sentymentalny i zbędny (a Wolne z kolei wciąż mi było potrzebne) – i nagle mi przyszły te Zajęte, ni stąd, ni zowąd; i przylgnęły do Wolnego. Nie pozwalałem sobie nie pisać o tym, o czym myślałem zbyt długo, co mi nie dawało spokoju – więc w końcu to ujmowałem, niekiedy w kilku odmianach. Wykreślałem, wstawiałem, poprawiałem, ale już w ramach, wprawdzie zmieniającej się, ale dla mnie coraz przejrzystszej koncepcji książki. Jeśli to był zracjonalizowany i rzemieślniczy proces, to jedynie do pewnego stopnia. Raczej po prostu żyłem (z) tymi wierszami przez dwa lata, co wie każdy, kto mnie dobrze zna.
Moje pierwsze naiwne czytanie skupiło się na emocjach, detalach słabości i kruchości. W towarzystwie na pewnym poziomie o melancholii się nie mówi, chciałbym jednak spróbować iść tym tropem… Mocniejsze więzi tylko z umarłymi, istotne rozmowy toczone właśnie z nimi. Tak jakby odchodząc, zabrali prawdziwe życie, a Ty opisujesz już tylko to „pozagrobowe”. Bohater w pośpiechu, w drodze, zdawkowy seks, trochę przypadkowych przyjemności, serdeczne rozmowy z samochodem zastępującym ukochaną – i tyle. Nie chcę zadać pytania, raczej chcę podzielić się współodczuwaniem pustki, samotności.
Myślę, że w tym spotkaniu w układzie wiersz-czytelnik chodzi właśnie o jakiś rodzaj współodczuwania, choć w tym kontekście trudno mi odpowiedzieć, że się z Twojego współodczuwania cieszę. Można to tak odczytać, że mój bohater rzeczywiście źle kończy, choć wydaje mi się, że to nie jest tak, że samochód mu zawsze zastępuje ukochaną i że się ciągle dokądś spieszy. A we Wtórniku na przykład albo w Studiu/Obiektywie?
Nie wiem jak inni na to spojrzą szczegółowo, ale mnie się zdaje, że się częściej zatrzymuje niż bohaterowie pierwszej książki, bo w Dwupłacie, w przeciwieństwie do Nadjeżdża, jest zasadniczo jeden bohater, jeden głos, choć czasem opisywany w trzeciej osobie (co też się wyjaśnia) – i ten głos jest bardziej oszczędny, bardziej cedzi słowa; takie przynajmniej odnoszę wrażenie, kiedy próbuję na to spojrzeć z zewnątrz. Poza tym: bohater bohaterem, ale ja piszę dalej (wierszem i prozą, choćby w tej chwili) – zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Co do pozagrobowości: „Rzeczywistość jest świętem/zmarłych i odległym miastem”. Zresztą nie chodzi przecież tylko o zmarłych ludzi, są też zwierzęta: słonie, labrador, zając. Nie wierzę w naiwność Twojej lektury, więc najwidoczniej melancholia jest w Dwupłacie wyraźnie obecna, a towarzystwo, które o niej obawia się wspominać, to towarzystwo, obawiam się, nieszczere czy wręcz tchórzliwie się do niej nieprzyznające. Ja sam się z kolei nieco przestraszyłem wniosków jakie mogą płynąć z lektury ostatecznej wersji tego tomiku, a z drugiej strony, kiedy czytam wiersze na głos, na spotkaniach, to widzę po żywych reakcjach ludzi, że nie jest z tym bohaterem tak wyłącznie tragicznie, jakby się mogło z pozoru zdawać. Znajomi wciąż mnie pytają raczej „co słychać?”, a nie „kiedy pogrzeb?”.
Nie utożsamiam bohatera dosłownie z Tobą, to raczej fantom napełniony pneumą, która bierze się (upraszczając) z mieszanki rozwiązań formalnych i pewnej porcji ducha. Jego melancholia niekoniecznie musi być Twoją. Możesz ją zmyślać bądź zręcznie sobie wyobrażać. Moim zdaniem, jesteś mistrzem pewnych projekcji (seansów) psychicznych, z którymi utożsamić się może wielu; więc nie zapytam Cię o pogrzeb, a raczej o to, co zamierzasz z nim robić, jak dalej będziesz kształtował projekt rozwoju tego człowieczka, jak go będziesz prowadził. Co mu jeszcze postawisz na drodze, jak rozegrasz jego porażkę albo wzlot, jego nadzieję…
Nie wiem czy to będzie ten sam człowieczek – w kolejnych książkach, o ile mi dane będzie je napisać, o ile będę mógł się nimi podzielić. Piszę coś już od pewnego czasu, znowu w zamierzeniu „innego”, ale nie wiem jeszcze w którą stronę to pójdzie, przynajmniej jeśli idzie o poezję. Może dlatego, że mimo tych „projekcji” (kreacji?) to jednak, w dużej mierze, mój własny, może istotnie niewesoły, namysł nad rzeczywistością. Melancholia jest wprawdzie przefiltrowana literacko, nadana bohaterowi, spięta w wersy, ale (że pozwolę sobie na takie ryzykowne określenie) prawdziwa, czyli bardziej przeżyta niż wyobrażona. Nie chciałbym, żeby moi przyszli bohaterowie byli równie melancholijni, a jeśli już, to wolałbym ich przedstawiać inaczej niż w Dwupłacie, poszukać dla nich odmiennej melodii, może szybszej, skoczniejszej? Może jeszcze cichszej, bardziej minimalistycznej? Kolory też chętnie bym zmienił, powrócił do jaskrawszych. Albo przeciwnie, wypróbował jeszcze bardziej pastelowe. Jak się nietrudno domyślić, znów są to dwie, rywalizujące ze sobą koncepcje. Niełatwo mi o nich opowiedzieć inaczej niż wierszami, których w przeważającej większości jeszcze nie napisałem, więc może wrócę, nawiązując do wzlotów i nadziei, do tej książki, do tego jak wygląda, zanim się ją otworzy.
A jakie światło na tytuł tomu rzuca jego okładka? Czy w ogóle rzuca?
W tytule nie chodziło mi tylko o to, że podkreśla „dwupłatowość”, „parowanie się” wierszy, a w zestawieniu ze słoniem na okładce (którą sam wymyśliłem, a Wojtek Świerdzewski pięknie i fachowo wykonał) zawieszenie między życiem a śmiercią, na modłę kota Schrödingera. To także wyraz zwątpienia. Spójrz na samolot z pierwszej wojny światowej – drewniany, niepozorny: czy to wygląda na coś, czemu można zaufać, że się nie rozleci zaraz po starcie? Nie inaczej było z moim drugim tomikiem, zwłaszcza dopóki pozostawał w fazie projektu: zazwyczaj, pisząc go, nie wierzyłem w to, że ten Dwupłat będzie zdolny do wzniesienia się w powietrze: może dlatego pracowałem nad wierszami tak dużo i – co teraz, z kilkutygodniowego dystansu, widzę coraz wyraźniej – obsesyjnie. Sąsiadujący z tytułowym wiersz, Drugi krąg, miał, jeszcze rok temu, dać nazwę całości, oznaczającą, obok oczywistych skojarzeń (literackich i lotniczych), także „drugi krąg” moich wierszy. Zdecydowałem się jednak na Dwupłat – i mogę mieć tylko nadzieję, że ktoś, kto do niego wsiądzie, poleci dokądś z moim bohaterem – i że jednak, mimo wszystko, gdzieś im się uda razem wylądować. Kiedy przeczytałem w liście od znajomej, której się nieszczególnie podobało Nadjeżdża, że Dwupłat „zostawia wiele powietrza” – odetchnąłem z ulgą, bo to chyba znaczy, że machina może działać, że się da tym literackim aeroplanem latać; więc niech leci, kto zechce, a ja spróbuję się wybrać w kolejną podróż, z tym samym bohaterem albo – co bardziej prawdopodobne – bez niego.
Ta rozmowa mogłaby jeszcze trwać, ale zdaje się, że rzeczywistość przywołuje nas do porządku. Dziękuję, Szymonie, że potrafiłeś się tak otworzyć.
Ja z kolei jestem Ci wdzięczny, Karolu, za podpowiedzenie „romantycznego tropu” półtora roku temu. To mnie, między innymi, do Dwupłata w jego ostatecznej formie, a zatem i do naszej dzisiejszej wymiany myśli, doprowadziło. Niewykluczone, że mój bohater by tej tezie zaprzeczył, bo ma skłonność do upartego niezgadzania się ze mną; ale on, na szczęście, nie ma tu prawa głosu, a mi pozostaje podziękować Ci również za tę rozmowę.