Zuzanna Sala: W fejsbukowej konwersacji, w której poprosiłam Cię o rozmowę na temat Połowu, żartowaliśmy przez chwilę o wyjałowieniu krytycznym i poszukiwaniu arcydzieł. Kiedy jednak potem zaczęłam się nad tym zastanawiać i wnikliwie czytać antologię debiutów, pomyślałam, że wkręcona w rynkowy wir fascynacji nowościami, faktycznie – co paradoksalne – od debiutantów wymagam chyba najwięcej. Otwieram kolejne zestawy łasa na językowe i relacyjne innowacje, nastawiając się na poszukiwania geniuszu (no, przynajmniej zachwytu). Chciałam ustalić pozycje naszych oczekiwań i zapytać, czy i Ty masz podobnie. A może ze względu na akuratnie rozłożoną między nami różnicę zawodową – ja pracuję w księgarni, a Ty, z tego co wiem, w instytucji zgoła inaczej nastawionej do nowości, choć też handlującej książkami – możemy skonfrontować różne poziomy konsumpcyjnego nakręcania się na to, co nowe?
Jakub Nowacki: Poza tym, że pracuję w antykwariacie, jestem jeszcze redaktorem pisma literackiego, więc niemal codziennie mam okazję zapoznawać się z tekstami poetów i poetek przed debiutem. Niestety, większość z tych tekstów musimy odrzucać, ale wielka radość zdarza się wtedy, gdy uda się kogoś, no właśnie, wyłowić. Jeżeli przysyła tekst ktoś zupełnie nieznany, niezakotwiczony w środowisku, niewplątany (jeszcze) w koterie i gierki personalne – ktoś, kto kusi nie nazwiskiem (choć, jak wiadomo lektura nazwiska bywa kluczowa w odbiorze literatury, mnie kusiły zawsze nazwiska o intrygującym brzmieniu, jak Drzeżdżon czy Skałbania) czy afiliacją podwórkową, tylko powabem samych wierszy, a nawet poszczególnych połączeń wyrazowych. Czasami jedna udana zbitka słowna sprawia, że przekonuję się do poety/poetki i zaczynam się wkręcać.
Z.S.: Poruszyłeś tutaj dwie kwestie, które w czasie lektury antologii wydały mi się intrygujące. Pierwsza to kuszenie spektakularną frazą, co, mam wrażenie, jest z tego grona najbardziej charakterystyczne dla dykcji Patryka Kosendy. Ze wszystkich połowiczów to on najchętniej daje się porwać i właśnie dzięki temu osiąga chyba nawet bardziej zaskakujące konfrontacje znaczeniowe niż Przemek Suchanecki (operujący jednak wyciszoną frazą). Z jednej strony porywa mnie ten potok słów – jest interesujący, zagadkowy i niekiedy zabawny. Z drugiej – mam wrażenie, że ktoś próbuje mi mydlić oczy, multiplikując na siłę znaczenia i do bólu podkręcając efekciarskość. Chociaż w zestawie Kosenda podoba mi się bardzo, doprawdy nie wiem, czy przetrwałabym lekturę całego tomu (czy po drodze nie zmiotłaby mi myśli ta popkulturowa lawina?). Drugą kwestią jest założenie, które poczyniłeś wobec debiutantów – mieliby być „nieznani, nierozpoznawalni, niezakotwiczeni”. Ostatni Połów to chyba jednak nie ten przypadek, prawda? (Zwrócił na to zresztą celnie uwagę Jakub Skurtys w swoim szkicu).
J.N.: Wiersze Kosendy zapamiętam z tej antologii najlepiej. Swój kontakt z jego zestawem „wymaginacje: rozliczenia” opisałbym tak: najpierw zacząłem nieufnie obwąchiwać te konstrukcje, potem nieudolnie przedzierać się przez chaszcze, próbując – jak pisze Joanna Mueller w komentarzu – „nadążyć” za widmowym podmiotem, a potem po prostu zobaczyłem „rysunki musztardowych suwmiarek” i już nie miałem żadnych pytań. I taki tryb lektury Kosendy proponuję. Być może jest tak, jak mówisz – te wiersze mogą dobrze „grać” w antologii, mogą wybijać się na tle innych, bardziej wyciszonych poetyk i – jak lubią mówić komentatorzy sportowi – robić różnicę. Nie nazwałbym jednak tej metody efekciarską, bo paradoks Kosendy polega na tym, że przy całym językowym rozpierdolu, którego jesteśmy świadkami, są to wiersze misterne, kunsztowne, cyzelowane wręcz. Jest może Kosenda bejem, ale jakże dostojnym. Henryk Bereza przeczytał pod koniec życia „masakrę kalaczakrę” Ryby i powiedział „ten człowiek wie, co robi”; należałoby to w kontekście Kosendy powtórzyć.
Gdybym miał szukać zbieżności między Kosendą i Suchaneckim, to powiedziałbym, że obaj mają już teraz opracowaną strategię odnalezienia się w polu (albo jak kto woli „na scenie”). Obaj są zapewne intensywnymi czytelnikami poezji najnowszej (czy też: rówieśniczej), mrugają oczkiem do czytelniczki kojarzącej tropy. Suchanecki robi to oczywiście ostrożniej, oszczędniej, z mniej rozlewnym wersem. W wywiadzie dla „biBLioteki” mówi o sobie, że jest „szperaczem” i rzeczywiście, widzę go jak w antykwarycznym koszu wyszukuje jakieś stare ashberiańskie numery „Literatury na Świecie”, jak szuka w necie nagrań poetów nigeryjskich. Kosenda to z kolei organizm chłonący absolutnie wszystko i womitujący zaskakująco sprawnie (wiemy skądinąd, że trudna to sztuka). Ale gdy czytam u Suchaneckiego „Języki mówiły za mnie, // teraz ja je ujeżdżam”, to myślę sobie, że stąd przecież blisko do kosendowych „tyradygmatów”, czyli szukania ujścia przed zastygłymi, „wyszperanymi” poetykami w kierunku czegoś, co jest w ruchu, w stawaniu się.
Co do szczególności tego Połowu – rzeczywiście mamy tu do czynienia z poetami i poetkami, którzy, choć przed debiutem, odnaleźli się już jakoś na mapie, debiutowali w końcu w młodych pismach (przecież bazę komentarzy krytycznych do twórczości kilku autorów i autorek przedstawianych w tej antologii stanowią kolejne numery „KONTENTu”), ale to chyba jakoś zrozumiałe, skoro przeżywamy od dwóch lat swego rodzaju renesans młodoliteracki. Mowa tu o kolegach i koleżankach, których spotykamy na imprezach. Ale ty masz chyba jeszcze trudniej, bo widzisz tych ludzi częściej? Wszak tegoroczny Połów wygląda trochę jak krakowski Open Mic…
Z.S.: Wiem przecież, że poezja to nie wyścigi, że nie chodzi tu o to, kto jest najlepszy, nie będziemy teraz rozpisywać listy autorów Połowu od naszych „najbardziej najulubieńszych” (jak mawia o kolorze fioletowym pewna znana mi trzylatka) do tych mniej lubianych. Na takie praktyki przyzwolenie mają tylko jurorzy nagród, a i to jest merytorycznie wątpliwe. Skoro jednak Ty wskazałeś już bezpardonowo jednego z autorów jako swojego faworyta, to nie mogę powstrzymać się przed odbiciem piłeczki i zwróceniem uwagi na kogoś, kto swoim zestawem zmiótł mnie zupełnie. A zrobił to Jan Rojewski – efekt był tym bardziej spektakularny, że nie znałam go wcześniej w ogóle (poza pewnym doskonałym tekstem, który dotarł do mnie jakimś slamersko-opecmicowym obiegiem, a traktował o Miłoszu w wannie. Swoją drogą: zabawna zbieżność ezoterycznych motywów u naszych ulubieńców). Jego wiersze w niesłychany sposób łączą intymną narrację z komunikatem o tym, co znajduje się poza podmiotem i co w rzeczywistości jest najciekawsze. Autorefleksje i sceny nie bez ironii podrzucane przez podmiot, potrafią okazać się wręcz wstrząsające. Rojewski tworzy poezję z łączenia rejestrów zazwyczaj funkcjonujących na przeciwnych biegunach komunikacji i robi to na mnie niezwykłe wrażenie. Chociaż sam zauważyłeś, że ten Połów to trochę krakowski Open Mic, to tym milej zobaczyć mi na scenie gościa z Warszawy.
J.N.: Ach, wiersz z Miłoszem w wannie to był jeden ze szlagierów slamowych Rojewskiego, słyszałem go w takich okolicznościach kilka razy, za każdym razem obrazoburczy ton tego rapsodu wywoływał zbiorowy entuzjazm. Rojewski byłby przykładem tego, jak udatnie przenieść wiersze tzw. slamowe na papier, działać w tych dwóch przestrzeniach na podobnych warunkach. To się rzadko udaje, zazwyczaj najlepsi slamerzy nie wyglądają dobrze na papierze. Pawłowi Harlenderowi ten transfer czasami wychodzi. No ale wiersz Rojewskiego „Teraz zostawiam wiadomość…” chyba na slamie czy Open Micu by się nie sprawdził, no bo jak to dobrze przeczytać. A wiersz jest w lekturze poruszający, nawet mimo pewnej czytelności konceptu, chwytu.
Z.S.: Zestaw Jana Rojewskiego nosi obrazoburczy tytuł, część innych autorów zdaje się mieć z kolei obrazotwórczy potencjał. Reprezentujący zupełnie różne poetyki: Paweł Bień i Krzysztof Schodowski przyznają się do podobnych zajawek poetyckich. Wnioskuję to z wywiadów publikowanych w „biBLiotece”, gdzie obaj mówią o swojej obecnej lub przeszłej fascynacji ekfrazami. Krzysztof Schodowski jest grafikiem, a Paweł Bień – historykiem sztuki. Plastyczność i praca na obrazach jest dla nich obu ważna, Bień jednak obrazy przycina, a Schodowski – pozwala im pączkować. Wychodzą z tego zestawy patronowane przez zupełnie różne języki i zupełnie różnych redaktorów. Za to z pewnością przez ten sam zmysł – wzroku.
J.N.: U Bienia rzeczywiście widzę tę skłonność obrazotwórczą, ta poezja syci się konkretnymi, dosadnymi obrazami, niezakłóconymi. Dość powiedzieć, że w jego wierszu „wąsaty brudem pod paznokciami wskazuje na fotografie”. Być może za tym idzie skłonność do mocnego „domykania” wierszy, która nie zawsze robi tej poezji dobrze, jak w zakończeniu wiersza „[w przeddzień wyjazdu]”: „wszystko zasługuje na swój koniec / choćby bez puenty”. Czasami zdarzają się elementy nadmiarowe: gdy czytam „modrzewiowy kościół w puencie alejki kasztanowców” to widzę, że jest jakby o jeden człon za dużo, za daleko pociągnięty pędzel. No ale te zestawy to przecież często work in progress, w tym sensie mogę zrozumieć powściągliwe komentarze Marcina Sendeckiego. No właśnie, a co sądzisz o komentarzach krytycznych w antologii? Czy teksty Joanny Mueller, Marcina Sendeckiego i Marty Podgórnik oświetliły ci jakoś te wiersze?
Z.S.: Tutaj już nie boję się szeregować bez ogródek: szalenie wartościowe są dla mnie redakcyjne i poetyckie refleksje Joanny Mueller, a z dużą przyjemnością czytelniczą zaglądałam do tego, co pisała o wybranych przez siebie autorach Marta Podgónik. Natomiast gdy sięgałam do tekstów Marcina Sendeckiego, byłam zwyczajnie trochę zawiedziona. Czułam, że jego komentarze balansują na granicy minimalistycznej interesującej impresji, a pisanego od niechcenia blurba. Czytanie wierszy w dialogu z komponowanymi dla nich komentarzami krytycznymi jest mi niezmiernie bliskie – czego możesz się domyślić, znając „KONTENT”. Mam nieodparte wrażenie, że zwłaszcza w czasopiśmienniczej czy antologicznej formule, gdzie różne głosy, zestawione obok siebie (w porządku alfabetycznym), mogą rozmywać swoje granice (co może mieć też oczywiście również wiele ciekawych, pozytywnych skutków) i zlewać się ze sobą. Potrzeba wtedy zwrócenia uwagi na osobność niektórych pomysłów, na innowacyjność pewnych rozwiązań. Komentarz daje ku temu ogromne możliwości. Myślę, że gdyby nie głos Joanny Mueller, mogłabym zbyt lekceważąco podejść choćby do zestawu Macieja Konarskiego. Dopiero po głosie redaktorki poczułam, że powinnam poświęcić mu więcej uwagi. Zresztą niezawodna czułość językowa Mueller wychwyciła to, czego moje chamskie ucho na początku nie dostrzegło: precyzję brzmienia, misterną konstrukcję frazy.
Po kolejnej lekturze zestawu Konarskiego zwróciłam uwagę na ciekawe (wsparte na homonimiczności lub bliskości brzmieniowej) metafory, obdarte zupełnie z ładunku lirycznego, takie jak „Życie jest nowelą // do ustawy o prawie karnym”, których nie boi się autor zestawiać z obrazami szalenie czułymi, ckliwymi nawet. Jest w tym spora odwaga, która często skutkuje wywarciem silnego wrażenia na czytelniku. Niestety, jednak próba osiągnięcia takiego efektu staje się czasami głównym celem wiersza. Dochodzi wtedy do sięgnięcia po niepotrzebne chwyty, jak w „Anarchitekturze wnętrz”: „ciało przy ciele zamieszkuje, nie mieszka/ (…) dla adaptacji dobiera niepokój, nie pokój”.
J.N.: Pełna zgoda, szczególnie co do komentarzy Joanny Mueller. Komentarze Marty Podgórnik czytałem bardziej jako okołowierszowe impresje niż próby interpretacyjne, zresztą sama przy wierszach Grzegorza Smolińskiego pisze: „w rysowaniu map dojścia nigdy nie byłam dobra”. Głosy – czy może: dobrotliwe pomruki – Marcina Sendeckiego są chyba w pewien sposób ujmujące. Zresztą trudno by mi było sobie wyobrazić entuzjastycznie pochwalne komentarze autora „Farszu”. Ale czy kiedy Sendecki pisze o wierszach Pauliny Pidzik, że „ich ceremonialność może niektórych odstręczać”, to nie mówi tak naprawdę o swoich własnych odczuciach? Ostatecznie gratuluje poetce uporu i usilności, co też może być komplementem, delikatnie mówiąc, nieoczywistym.
Z.S.: Ale kiedy Sendecki bywa w swoich komentarzach właśnie zbyt blurbowo „pochwalny”! „Mam wielką nadzieję, że zajdzie daleko”, „naprawdę warto posłuchać tego, co [autorka] ma do powiedzenia”? Serio? Mam nieodparte wrażenie, że te komentarze więcej niż o debiutanckich zestawach, mówią o samym stosunku poety do wybranych przez siebie autorów. Jakby próbował wykrzesać z siebie entuzjazm, ale wychodziło z tego jedynie robienie dobrej miny do złej gry, uśmiech jak z reklamy proszku do prania. Jest to dla mnie o tyle zaskakujące, o ile moim zdaniem żadnej „złej gry” nie ma, bo część głosów, którym Sendecki patronuje, jest naprawdę warta uwagi. Łącznie z tym, do którego podchodzi tak zachowawczo – Pauliny Pidzik. Ostatnio w luźnej i prywatnej rozmowie usłyszałam prześmiewcze zdanie, w którym bez wątpienia coś jest. Brzmiało ono: „wystarczy wrzucić do wiersza cień sarny odbijający się w kałuży czy inne truchło dzika – i już mamy dobrą poezję!”. I faktycznie sposób definiowania ekopoetyki za pomocą użytych rekwizytów ze świata natury zupełnie do mnie nie przemawia. Rzecz leży raczej w analizie relacji, podważaniu „naturalnych” struktur hierarchii, w redefiniowaniu autonomii. Pidzik pracuje na tej materii i dodaje do niej ciekawy naddatek religijnego repozytorium symboli. Moim zdaniem z tego projektu może wyniknąć coś interesującego.
J.N.: Las, ważny w poezji Pidzik, powraca także w innym zestawie z tej antologii, mianowicie w równie ciekawych i polisensorycznie nastawionych wierszach Katarzyny Szwedy. U Szwedy „las pachnie dziegciem i terpentyną”, nie jest jednak miejscem mrocznej baśni z religijnym rekwizytorium, jest przestrzenią raczej oswojoną, „za górką”, jest scenerią dla zdarzeń z życia wiejskiego, specyficznie jednak wiejskiego, bo idzie tu o pogranicze, łemkowszczyznę. Może potrzebowalibyśmy podobnego przypisu, komentarza autorskiego, jak w „Piosence o zależnościach i uzależnieniach” Dyckiego, żeby zrozumieć, jaką stawką jest u Szwedy owa pograniczność, jaka się tu odbywa – za Sendeckim – „archeologia pamięci”. Czy w jej poezji występuje zainteresowanie biograficzne, czy bardziej etnograficzne? Na pewno siłą jest prostota w rozmowach i monologach dotyczących uczuć, w których wielkie słowa i deklaracje padają mimochodem, jakby niezauważenie. Coś, co cieszy, szczególnie jeżeli wyczekuje się jakiegoś odważnego podchwycenia wątku wiejskiego (by nie używać terminu „nurt chłopski”) w poezji najnowszej.
Z.S.: U Szwedy ciekawe jest to, że tak otwarcie pisze skonstruowanym, zamaskowanym podmiotem. Zdaje się nie przejmować modą na deklaracje o zmniejszaniu dystansu między nadawczymi instancjami. Odświeża – jak zresztą znów zauważa Skurtys – lirykę maski, przechwytując tym samym męskie prawo do poprowadzenia trajektorii wzroku. Pozostaje jednak w świadomie kobiecej tradycji, gdy żongluje motywami wiedźm i domu.
Podobnie zresztą jest u Niny Manel – chociaż ta, jak mi się zdaje, nie przemawia jednym skonstruowanym głosem, a raczej stara się dać możliwość mówienia wielu różnym bohaterom. Tytuł tego zestawu to „niech żyją wszystkie układy sensoryczne”. To intrygujące, że w tym projekcie poetyckim doświadczenie jest zapośredniczone podwójnie: kulturowo (przez język), co ma swoje przełożenie w ciągłych powrotach, nawiązaniach i wtrąceniach tekstów kultury, oraz cieleśnie (przez wspomniane układy sensoryczne, które nie są bynajmniej narzędziem przekładania bodźców ze świata zewnętrznego na możliwość zrozumienia tego świata).
Spory problem mam za to ze Smolińskim, bo jego zestaw przekonuje mnie chyba najmniej, mimo niewątpliwego dopracowania warsztatu. Zapewne mój sceptycyzm wiąże się z dość wygórowanymi oczekiwaniami wobec erotyków (te oczekiwania dystansują mnie bardziej lub mniej od wielu interesujących projektów ostatnio – jak choćby od części najświeższego tomu Tomka Bąka), które w tych wierszach – tak przecież sugestywnie nakierowanych na opowiadanie o miłości – stanowią oś i centrum. Z całego tego zestawu najbliżej jest mi do wiersza „(o)”, w którym nieoczywiste zestawienia brzmieniowe i znaczeniowe doprowadzają do przemieszania różnych porządków, wprowadzają odrobinę niepokoju. Chętnie przeczytałabym więcej takich tekstów tego autora.
J.N.: Ze poezją Smolińskiego chyba wszyscy mają problem, łącznie z Martą Podgórnik i Jakubem Skurtysem. Sądzę jednak, że autor zestawu uniknął podstawowych zagrożeń stojących przed piszącym erotyki, czy szerzej: lirykę miłosną – nie ma tu bowiem wierszy ckliwych czy fragmentów żenujących. Zamiast ckliwości jest raczej – jak mówi Podgórnik – „projekt literacki”, miłość rozkładana na czynniki pierwsze, ale nie jako „historia miłosna”, bardziej jako seria udanych i nieudanych aktów komunikacyjnych, w których relacyjne „ty” to gubi się, to odnajduje. Ja na razie częściej się gubię. Być może ten projekt lepiej byłoby aplikować w większym zestawie? Może w zbiorze kilkudziesięciu wierszy zyskalibyśmy oddech.
Zastanawiam się, co można powiedzieć na koniec, jak podsumować dziesięć głosów poetów i poetek tak różnych. Tegoroczni „połowieni” to roczniki osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte, w większości reprezentują środowiska młodopoetyckie. Przedstawiali swoje wiersze w pismach, otrzymywali komentarze krytyczne, uczestniczyli w wernisażach jednego wiersza, słowem: skorzystali z infrastruktury, umożliwiającej zaistnienie, zawalczenie o idiom przed debiutem (a nawet przed „Połowem”). Być może dlatego są w tej antologii tak silne sygnatury (Manel, Kosenda), a niektóre zestawy wręcz pachną gotową książką (Szweda, Suchanecki). Jest to zasługa nie tylko indywidualnej pracy w Stroniu Śląskim, ale i zauważalnego w ostatnim czasie odrodzenia młodoliterackich środowisk, wznowionego i przyspieszonego obiegu tekstów poetyckich i krytyki towarzyszącej.
Nie wiem jak ciebie, ale mnie to bardzo cieszy, bo jeszcze przed rokiem na tych łamach Marta Podgórnik na pytanie Krzysztofa Sztafy o roczniki dziewięćdziesiąte odpowiadała: »Gdzie Ty, mój drogi, widzisz „mocno już przecież ukształtowaną formację poetycką”? Chyba w snach i, czego Ci nie zazdroszczę, sny te są prawdopodobnie tyleż prorocze, co koszmarne. Na pewno nie sprawcze«. Dziś jest już trochę inaczej.
Coś się zmieniło – jakieś sny, koszmarne lub prorocze się spełniły. Młodzi antygrechuciarze przejmują pole. Wciąż jednak pukają do bram Biura. Oby zmieścili się w (Bożym) planie.
Z.S.: Mam wrażenie, że wielu wyłowionych poetów w poprzednich latach projektu zabłysnęło w antologii, a potem całkowicie przycichło poetycko. Część kontynuuje pracę literacką, zajmując się m.in. krytyką. Niektórzy zupełnie zniknęli z pola widzenia. Kiedy natomiast obserwuję zestawienie dziesięciorga autorów z 2017 roku, mam wrażenie, że idzie silny front (nowa faza, by użyć zapożyczenia), który nie da łatwo o sobie zapomnieć. Roczniki dziewięćdziesiąte zdają się wkraczać na scenę z szalenie przemyślanymi programami poetyckimi: jeśli dobrze pójdzie, czekają nas świadome, celowe, formalnie dopracowane debiuty w rodzaju tego, który w 2016 roku zafundował nam Radek Jurczak. Nie pozostaje nic prócz obserwowania ekspansji tych „dostojnych bejów”, „dojrzałych poetess”, „anarchitektów” i innych „zaangażowanych mądrze”.
* Hasło związane z działalnością pisma „Stoner polski”. Jego autorem jest Robert Rybicki.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury