
Fuksy, zbiegi
debaty / ankiety i podsumowania Anna AdamowiczGłos Anny Adamowicz w debacie „Kroniki osobiste”.
WięcejRozmowa Anny Adamowicz z Jackiem Dehnelem towarzysząca wydaniu książki Serce Chopina, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 11 czerwca 2018 roku.
Anna Adamowicz: Spotykamy się w jakże miłej wirtualnej przestrzeni naszych skrzynek e‑mailowych, żeby porozmawiać o ukazującym się właśnie w Biurze Literackim poemacie. Pisałeś Serce Chopina ponad cztery lata, wspominając od czasu do czasu w wywiadach czy dzienniku o procesie twórczym i związanej z nim męczarni. Jak to pisanie dokładnie wyglądało? Skąd trudności i czy większe niż podczas pisania innych poematów, wierszy, prozy?
Jacek Dehnel: Wyglądało tak, że dostałem poproszony o bożonarodzeniowy felieton do „Polityki”, napisałem, dałem Piotrowi do przeczytania, a on powiedział: „Hm, ale przecież to nie jest felieton, tylko wiersz”. Miałem takie podejrzenia, tylko łudziłem się, że nie będzie widać. No ale było. Więc w pośpiechu napisałem inny felieton, a to sobie zacząłem przerabiać na poemat, rozwijać, rozbudowywać.
Tyle że doszedłem do jakichś blokad, murów. I przez parę lat dodawałem coś, usuwałem, dopisywałem luźne fragmenty. Bo nigdy nie pisałem wierszy – a tym bardziej poematów – w sposób ciągły; ot, pojawiały się, spływały. A potem gadaliśmy sobie z Szymonem Słomczyńskim na torowisku stacyjki w Stroniu na Biurowym festiwalu – i to on mnie wtedy namówił, żebym spróbował popracować nad wierszami właśnie tak, jak pracuję nad prozą, dzień za dniem, konsekwentnie, najlepiej na jakimś wyjeździe.
Dlatego też mniej więcej jedna trzecia Serca Chopina powstała w Berlinie, w Literarisches Colloquium Berlin – na szczęście było to stypendium zimowe, na przełomie stycznia i lutego, co ważne, bo taka jest aura większości tekstu. Siedziałem sobie, jako ten przelotny emigrant, w zupełnie bajkowej scenerii: wielka XIX-wieczna willa w Wannsee, pokoik w wieży, dwa łukowate okna wychodzące na szeroki jęzor jeziora. I kończyłem poemat. Metodycznie. Wykrawałem, dodawałem, nadawałem kształt całości.
A czemu walczyłem? Bo miałem wrażenie, że warto.
O czym był ten nie-felieton-lecz-wiersz? W sensie – czy stricte o tym, o czym poemat?
Był o tym, że jest mnóstwo miejsc pustych, opuszczonych, zapomnianych i że co roku w Boże Narodzenie mamy zbiorowe poczucie, że istnieje jakaś siła, która to wszystko zespoli, napełni; i że takiej siły nie ma, ale samo to nasze myślenie pozwala przeżyć zimę i kolejny rok. Zaczynał się właśnie tak, jak poemat:
Czasem – niespecjalnie może często, ale czasem i owszem, zwłaszcza jesienią, kiedy szaro, ponuro i do wiosny daleko – myślę o sercu Chopina. Nie że miłością stron ojczystych przepełnione po brzegi, że do wierzby pała, do karabeli pała, do siklawy pała i pała do piasków mazowieckich, nie że na obczyźnie omdlewa i w Valldemossie czule pika w rytmie poloneza, hej, poloneza. Nie. I nie o tym, że nie wiadomo, do kogo bardziej w istocie biło: dla tej ulizanej Konstancji Gładkowskiej z czołem jak patelnia, a nad nim przedziałkiem od linijki, do Konstancji, z którą po roku przestał korespondować i skwitował jej ślub słowami, że platonicznym afektom to nie szkodzi, czy dla tego Tytusa Wojciechowskiego, któremu prawił: Nie lubisz, żeby cię całować. Dziś pozwól mi tego. I inne jeszcze czułe słówka. Czy może dla George Sand, która umiejętnie godziła obie płcie? Nie. Myślę o sercu Chopina jako takim: o tej suchej piąstce zaciśniętego mięśnia, o kawałku ciała, wykrojonym przez chirurgów, przywiezionym przez Ludwikę w słoiku do Warszawy, wmurowanym w filar kościoła Świętego Krzyża.
Przytaczam tak obszernie ten początek, który jest najbliższy tekstowi poematu – bo jeśli go porównać z Sercem Chopina, to widać, jak wiersz od środka rozsadza felieton. Pojawiają się ukryte rymy wewnętrzne (bardzo gęste, przed cezurami i na końcu wersów, ale chaotyczne, więc trudne do wyczucia), pojawiają się drobne dygresje: niesławny cytat z Urbana, park w Żelazowej Woli, przednominacyjny banknot z zielonym surdutem Chopina, małe inkluzje na wers, na pół wersu: „oziębły jak klawisz”, noce, co „się ciągną pod chmurnym nawisem / bez koloru, bez śniegu i smakują kurzem” i cały opis podróży Ludwiki z sercem w słoiku. I tak to wyglądało – poemat rozwijał się w tamtym felietonie jak nowotwór, im dalej, tym gęściej, tym zawrotniej; pojedyncze słowa rozrastały się w całe opowieści, aż właściwie z tego „żywiciela” nie zostało prawie nic, jakieś strzępki. W części drugiej – czy raczej „na stronie B” – nie ma już ani słowa z tamtego wyjściowego tekstu.
Mimo że poemat jest o sercu Chopina (a tak naprawdę to nie, o czym już wspomniałeś i do czego jeszcze wrócimy), na samym wstępie pojawia się Ludwig van Beethoven i informacja o jego Liederkreis an die ferne Geliebte. Skąd ten Beethoven i skąd pieśni Do dalekiej ukochanej? Skąd pomysł na zbieżną z jego dziełem strukturę? Twój poemat, podobnie jak Liederkreis, zamyka się pierścieniowo, wychodząc od tytułowego serca i powracając do niego po długiej podróży.
Nie jest, oczywiście, ani o Chopinie, ani o sercu, ten tytuł jest podchwytliwy, bo brzmi jak tomik dobrozmianowy, coś z Wencla czy kolejnych epigonów, a tu chodzi tylko o mięsień w urnie, a tak naprawdę: o splot miłości i śmierci (z odpowiednim tłem muzycznym), czyli o podstawowe dla poezji sprawy. Ale Maciek Woźniak, jeden z pierwszych czytelników tego tekstu, zwrócił mi uwagę, że to jest próba odzyskania wspólnego dziedzictwa, które jest zawłaszczane przez stronę katoprawicowo-nacjonalistyczną. Choć przecież ten Chopin to pół-Francuz, który nie bił się w powstaniu, tylko zamieszkał w Paryżu jako „świata obywatel”, pisał listy miłosne do faceta, a potem związał się z cross-dresserką, która na tamte czasy była kimś równie kontrowersyjnym, co dziś w Polsce Anna Grodzka. Dalej pojawia się Słowacki – ten Słowacki, który uwielbiał się stroić, w listach do mamusi pisał o sobie per „Zosia”, i tak dalej.
Notka o Liederkreis krążyła – miała być tam, gdzie motta, potem na skrzydełku, ale ze względu na format książki skrzydełek być nie może, ostatecznie trafiła gdzieś na tyły tomiku. Otóż w ubiegłym roku przełożyłem Podróż zimową Schuberta i dużo myślałem o romantycznej tradycji cyklu pieśni. Liederkreis to przypadek szczególny – nie cykl, który ma swój początek, rozwinięcie i koniec, tylko krąg. Wszystko to dzieje się naraz. U Beethovena ma to znaczenie symboliczne, bo to również pierścień, obrączka dla ukochanej: można go sobie obracać wciąż od nowa, podobnie jak można bez końca słuchać płyty, obracanej ze strony A na stronę B.
Dziecięcych „dlaczego” ciąg dalszy – dlaczego akurat ten narząd tego muzyka? Dlaczego akurat serce Chopina, w dodatku nie jako – nomen omen – serce poematu, ale pretekst, aby jak Małgorzata na kołowrotku (narzucają się te muzyczne porównania) uprząść ten splot miłości i śmierci, trwania i przemijania, scalania i rozpadu? Czy w ogóle wszystko zaczęło się od tego serca, czy od czegoś innego?
Pewna polska modelka wydała kiedyś tom wierszy pod tytułem Zielone pantofle, i zapytana, skąd wzięła taki pomysł, odpowiedziała rozbrajająco: „A bo ja miałam takie pantofle”. I cóż, obawiam się, że sytuacja wyjściowa jest podobna: otóż to serce tam po prostu jest, w filarze, podobnie jak kulka w sferze Kopernika. I szpital dziecięcy. I jak te miejsca rozstrzelań między mną a najbliższą cukiernią. To jest moje miasto, ba, mój firtel tego miasta, trasy codziennych spacerów; gdybym był wierzący, kościół Świętego Krzyża, gdzie wmurowano serce, byłby moim kościołem parafialnym.
Kiedy więc pisałem felieton, a on mi się potem nowotworowo rozrastał, to zaczynałem właśnie od tych miejsc najbliższych, o kondensatach smutku, pustki, o czarnych dziurach w materii dookolnego świata. Światka. Nowego Światka.
Rozumiem, że pisząc Serce… nie myślałeś o wskazanej później przez Maćka Woźniaka próbie odzyskania wspólnego dziedzictwa. Czy aktualnie, z dystansu kilku miesięcy, które upłynęły od ukończenia książki, uważasz tę mimowolną próbę za udaną czy nieudaną? Czy w ogóle rozpatrywanie tej kwestii w taki sposób ma sens?
Nie myślałem, nie. To wyszło samo z siebie (bo w tym poemacie w ogóle sporo wyszło samo, z dygresji, z metody). Ale to nie powinno zaskakiwać: wbrew gadaniu różnych nacjogałganków, to jest nasza wspólna kultura, Chopin i Słowacki są „nasi” niezależnie od naszej orientacji seksualnej czy etnicznego pochodzenia. Jeśli tutaj, w Polsce, przyszło nam się urodzić, jeśli przeszliśmy przez tutejszy system edukacji, wzrastaliśmy w tym kraju, to jest to część miejscowego doświadczenia, jak widok wierzb i rzepakowych pól z okna pociągu, jak babcine: ziemniaczki zostaw, ale mięsko zjedz, szyldy Tania odzież z Zachodu, zawodzone przy ognisku Hej, sokoły i tak dalej.
Zatem: tak, to jest moja kultura i tak, ten poemat zarazem, ze względu na swoje aspekty obyczajowe, idzie pod prąd pewnych – przeze mnie niepożądanych – elementów tej kultury, jak np. homofobii czy nacjonalizmu. I trudno, niech się z tym niektórzy czytelnicy męczą.
Z drugiej strony: nie sądzę, żeby się męczyli. Serce Chopina trafi do garstki ludzi, wyselekcjonowanych czytelników poezji. A przecież do całego tego społeczeństwa, coraz bardziej wchodzącego w nacjonalizm, trafia Pan Tadeusz, epopeja narodowa, która zaczyna się od tego, że Mickiewicz pisze „Litwo, ojczyzno moja” o rodzinnym kawałku Białorusi, a potem opowiada, jak skłóceni ze sobą Polacy po raz kolejny robią warcholski bardak, po czym uchlewają się do nieprzytomności; porządek zaprowadzają rosyjscy żołnierze (wschodnia despocja), przeciwko którym wszyscy się jednoczą; a w planie szerszym nadzieję można pokładać tylko w idącej z Zachodu głębszej mądrości i sile, czyli w Napoleonie. Jak to nie jest „antypolskie” (w rozumieniu nacjonalistów), to nie wiem, co jest. I komuś to przeszkadza? Kogoś męczy ta niespójność z mitami nacjonalistycznymi? Niezbyt.
Przez poemat nocną porą przemyka gryzetka w postaci Lany Del Rey. Skąd to wmieszanie się popkultury? Prócz tego, że Lana znienacka okazuje się flirtować z Heideggerem (przyznam, że podczas słuchania Born to die nie wyłapałam tego oczywistego powiązania urodzenia, by umrzeć z byciem ku śmierci), co stanowi ciekawy kontrast i przyjemnie ożywia tekst.
Tu znowu jest jak z tymi zielonymi pantoflami: otóż ja miałem taką Lanę Del Rey. To był podkład muzyczny jednej z miłości, którym ten poemat jest dedykowany. Nie żyję w oderwaniu od świata, popkultura przecież do mnie dociera i wydaje mi się, że różne ciekawe sprawy wydarzają się na styku tego, co minione, z tym, co obecne. Zresztą, jak właściwie wszystko w tym tekście, Del Rey nie jest przypadkowa i głęboko łączy się z całością, jest jednym z jej napędów. To heideggerowskie motto u hipsterskiej królewny z nałożonym instagramowym filtrem jest samo w sobie zaskakujące, jeśli mu się przyjrzeć, zwłaszcza w zestawieniu z teledyskiem. Ale na tej samej płycie jest „Dark Paradise”, a ta piosenka to wręcz esencja polskiego romantyzmu w kalifornijskim słońcu: dziewczyna się kocha w upiorze. On nie żyje, ale nawiedza ją w snach, ba, w tych snach ją „dotyka”, czyli uprawiają seks; dziewczyna nie słucha porad bliskich, zakochała się na wieczność, więc leży sobie w oceanie i marzy, że będzie martwa, podobnie jak kochanek-upiór. A to ze strachu, że upiór na nią nie poczeka po tamtej stronie. No to przecież jest las jakiś żmudzki, a nie żadna Kalifornia! To wszystko nasze!
Bo to jest romantyczny poemat. On sobie może być przesycony Laną Del Rey, nowoczesny, poliamoryczny, osadzony w dzisiejszej Warszawie, ale równocześnie korzeniami sięga polskiego romantyzmu (i trochę niemieckiego), a pnie się po rusztowaniu z trzynastozgłoskowca.
Prócz wcześniej wymienionych Chopina, Słowackiego czy Lany przez tekst przewija się cały korowód delikatniej i mocniej zarysowanych postaci – do jakiego stopnia (i czy w ogóle) są one oparte na prawdziwych osobach? Myślę tu szczególnie o Marioli-Marlenie, Edwardzie i Wacławie z piątej części strony A.
Oni się wzięli z felietonu, z jednego zdania, a właściwie jego kawałka: Jedni nazwą to imieniem tego czy innego boga, inni – miłością, braterstwem czy wspólnotą jeszcze inni – „pozytywnymi wibracjami” i „dobrą energią”; – i tyle. Ale to jest już ten etap, że nowotwór szaleje i ma bardzo wysoką, że tak ujmę, stopę wzrostu.
Dopiero potem, czytając którąś z wersji, pomyślałem sobie, że to są trzy modele duchowości: Wacława jest religijna w sposób tradycyjny, mityczny, wierzy w swój nie do końca zgodny z katolicką teologią naiwny panteon Matekboskich, które się nią opiekują jak bóstwa w politeizmie, każde z bóstw jest od czegoś i ma jakiś charakter, usposobienie, i tak dalej. Wróżka Mariola uosabia ezoterykę z wbudowaną w nią mieszaniną prostoty i cwaniactwa. Edward wreszcie wybiera materializm w jego ekstremalnej formie, materializm kolekcjonerski i kompulsywny, pozwalający mu zaspokoić inne życiowe braki, a zatem poprzez swoją fanatyczność mający cechy wręcz religijne. Porcelanowe figurki są jego idolami. Ale to zauważyłem później, na zimno. Pisałem intuicyjnie, niesiony frazą i zastrzykami wyobraźni.
Nie czytałam jeszcze Innych ludzi Doroty Masłowskiej, ale z tego co wiem, ty tak. Opowiedziałbyś krótko, co łączy i dzieli jej książkę i twoją? Z naciskiem na różnice, podobieństwa są z grubsza znane dzięki twojemu postowi na Facebooku (poemat, Warszawa, zima, miłość, książka fizyczną formą udająca płytę).
Na szczęście różnic jest sporo; inna jest ta drabinka wiersza, czyli tam hiphopowa nawijka tam, a tutaj trzynastozgłoskowiec i to taki proteuszowy, który przybiera różne formy: to wiersz biały, wiersz z rymami wewnętrznymi, ukrytymi, z rymami bardziej oczywistymi, wiążący się w dystychy, czterowersy, tercyny, sekstyny epickie (zaczerpnięte zresztą bezpośrednio z cytowanej „Podróży na wschód” Słowackiego, która jest z kolei pisana jedenastozgłoskowcem), w serię sonetów szekspirowskich, a nawet w takie dziwne oktawy abcdcdba. Komuś może się wydawać, że to sprawa błaha, ale tak nie jest. Dorota opowiadała na spotkaniu, które miałem przyjemność z nią prowadzić, że nawijka – jej zdaniem najlepsza forma na opisanie współczesnej Polski – sprawdzała się do opisywania świata dresiarza Kamila, ale sprawiała trudności, kiedy była mowa o życiu Iwony i jej męża, czyli zamożnej klasy średniej. Może stąd u mnie te przemiany prędkości i węzłów wiersza – nie napisałem całości jednostajną formą, bo poemat dygresyjny skacze nie tylko po tematach, ale i po strukturach.
Inni ludzie są opisem paru dni, mają swoich czytelnych bohaterów i przypominają tekst sztuki z komentującym co jakiś czas chórem – tylko dziwnym, polskim, warcholskim, bo każdy z chórzystów mówi co innego, nie potrafią przemawiać jednym głosem. Tymczasem Serce Chopina skacze przez miejsca i epoki i, jakkolwiek jest zamknięte w zimową ramę, to ma kawałki zdecydowanie letnie, skwarne, parne. A jego bohaterowie są efemeryczni, często nienazwani, biorą się znikąd i zaraz znikają, by nigdy nie powrócić. Miłość, śmierć i muzyka są tu konkretniejsza niż wszystkie postaci, przechodzące przez scenę.
Oba te poematy, myślę sobie, służą czemu innemu, o czym innym opowiadają i będą miały pewnie różnych czytelników, choć miło pomyśleć, że może ktoś będzie czytał te dwie zimy, dwie Warszawy, dwie płyty równolegle.
Właśnie, bo znaczenie ma nawet różnica „płytowych” okładek (choć zbieg okoliczności jest, zaiste, zadziwiający): poemat Doroty jest płytą z lat 90., bawi się tandetnością, badziewnością; u mnie pod subwersywnym, patetycznym aż do śmieszności tytułem Serce Chopina jest winyl, a właściwie nawet co innego: „muzyka na kościach”, czyli powstające w ZSRR muzyczne samizdaty, tłoczone na kliszach rentgenowskich. Chciałem zresztą, żeby było to opisane w tekście zdjęcie klatki piersiowej z sercem: żebra jak palmowe liście / na tle nocnego nieba, między nimi chmura / czy balon, tak leniwie, wolno wzlatujący przez czernie płucnych pustek. Ale ta łapa kostuchy na okładce, wybrana przez Artura Bursztę, może i lepsza.
Po skończeniu Serca… zacząłeś pracować nad czymś nowym (poezją, prozą, czymś innym)? Czy musiałeś wziąć głębszy oddech między tym tekstem a kolejnym większym projektem?
Ja nie wiem, kiedy miałem przerwę. Nie pamiętam, serio, od piętnastego roku życia zawsze nad czymś pracuję literacko. Rozmawiałem wczoraj z jedną ze słynnych polskich reportażystek, która mi powiedziała, że robi sobie rok odpoczynku. A ja pomyślałem: jejku, ludzie to mają fajnie. Ale to nie tak. Ja mam jakiś pęd do roboty, w końcu urodziłem się w Święto Pracy, mogę gdzieś wyjechać, siedzieć na leżaku i czytać książki, zwiedzać piękne miasta, a potem robię się coraz bardziej nerwowy. Podejrzewam, że miesiąca bym nie wytrzymał.
Ale tym razem kolejna rzecz przybyła, czy raczej zwaliła mi się na głowę, nieoczekiwanie prędko: tłumaczenie nagrodzonego Pulitzerem poematu „Olio” Tyehimby Jessa, niebywale trudnego formalnie, migotliwego, zmiennego, w dodatku również – ba, bardziej jeszcze niż Serce Chopina – osadzonego w muzyce. Wielka radość i wielka odpowiedzialność.
A kiedy już się z tym uporam, czekają kolejne rzeczy: rozgrzebana powieść o zombie, „Ale z naszymi umarłymi”, wiersze, a może nawet moja pierwsza książka non-fiction. Zobaczymy.
Bardzo dziękuję ci za rozmowę!
Ja również. A Czytelnikom za przeczytanie.
Urodziła się w 1993 roku w Lubinie, mieszka i pracuje we Wrocławiu. Diagnostka laboratoryjna, poetka, autorka pięciu książek, z których najnowsza to Stłuc. Kręgosłup Tytanii Skrzydło. Nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia oraz międzynarodowej Nagrody Václava Buriana. Wyróżniona Nagrodą im. Wisławy Szymborskiej. Tłumaczona na języki i obrazy.
Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.