wywiady / o książce

Nowotwór trzynastozgłoskowcem

Anna Adamowicz

Jacek Dehnel

Rozmowa Anny Adamowicz z Jackiem Dehnelem towarzysząca wydaniu książki Serce Chopina, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 11 czerwca 2018 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Anna Ada­mo­wicz: Spo­ty­ka­my się w jak­że miłej wir­tu­al­nej prze­strze­ni naszych skrzy­nek e‑mailowych, żeby poroz­ma­wiać o uka­zu­ją­cym się wła­śnie w Biu­rze Lite­rac­kim poema­cie. Pisa­łeś Ser­ce Cho­pi­na ponad czte­ry lata, wspo­mi­na­jąc od cza­su do cza­su w wywia­dach czy dzien­ni­ku o pro­ce­sie twór­czym i zwią­za­nej z nim męczar­ni. Jak to pisa­nie dokład­nie wyglą­da­ło? Skąd trud­no­ści i czy więk­sze niż pod­czas pisa­nia innych poema­tów, wier­szy, pro­zy?

Jacek Deh­nel: Wyglą­da­ło tak, że dosta­łem popro­szo­ny o bożo­na­ro­dze­nio­wy felie­ton do „Poli­ty­ki”, napi­sa­łem, dałem Pio­tro­wi do prze­czy­ta­nia, a on powie­dział: „Hm, ale prze­cież to nie jest felie­ton, tyl­ko wiersz”. Mia­łem takie podej­rze­nia, tyl­ko łudzi­łem się, że nie będzie widać. No ale było. Więc w pośpie­chu napi­sa­łem inny felie­ton, a to sobie zaczą­łem prze­ra­biać na poemat, roz­wi­jać, roz­bu­do­wy­wać.

Tyle że dosze­dłem do jakichś blo­kad, murów. I przez parę lat doda­wa­łem coś, usu­wa­łem, dopi­sy­wa­łem luź­ne frag­men­ty. Bo nigdy nie pisa­łem wier­szy – a tym bar­dziej poema­tów – w spo­sób cią­gły; ot, poja­wia­ły się, spły­wa­ły. A potem gada­li­śmy sobie z Szy­mo­nem Słom­czyń­skim na toro­wi­sku sta­cyj­ki w Stro­niu na Biu­ro­wym festi­wa­lu – i to on mnie wte­dy namó­wił, żebym spró­bo­wał popra­co­wać nad wier­sza­mi wła­śnie tak, jak pra­cu­ję nad pro­zą, dzień za dniem, kon­se­kwent­nie, naj­le­piej na jakimś wyjeź­dzie.

Dla­te­go też mniej wię­cej jed­na trze­cia Ser­ca Cho­pi­na powsta­ła w Ber­li­nie, w Lite­ra­ri­sches Col­lo­qu­ium Ber­lin – na szczę­ście było to sty­pen­dium zimo­we, na prze­ło­mie stycz­nia i lute­go, co waż­ne, bo taka jest aura więk­szo­ści tek­stu. Sie­dzia­łem sobie, jako ten prze­lot­ny emi­grant, w zupeł­nie baj­ko­wej sce­ne­rii: wiel­ka XIX-wiecz­na wil­la w Wan­n­see, poko­ik w wie­ży, dwa łuko­wa­te okna wycho­dzą­ce na sze­ro­ki jęzor jezio­ra. I koń­czy­łem poemat. Meto­dycz­nie. Wykra­wa­łem, doda­wa­łem, nada­wa­łem kształt cało­ści.

A cze­mu wal­czy­łem? Bo mia­łem wra­że­nie, że war­to.

 O czym był ten nie-felie­ton-lecz-wiersz? W sen­sie – czy stric­te o tym, o czym poemat?

Był o tym, że jest mnó­stwo miejsc pustych, opusz­czo­nych, zapo­mnia­nych i że co roku w Boże Naro­dze­nie mamy zbio­ro­we poczu­cie, że ist­nie­je jakaś siła, któ­ra to wszyst­ko zespo­li, napeł­ni; i że takiej siły nie ma, ale samo to nasze myśle­nie pozwa­la prze­żyć zimę i kolej­ny rok. Zaczy­nał się wła­śnie tak, jak poemat:

Cza­sem – nie­spe­cjal­nie może czę­sto, ale cza­sem i owszem, zwłasz­cza jesie­nią, kie­dy sza­ro, ponu­ro i do wio­sny dale­ko – myślę o ser­cu Cho­pi­na. Nie że miło­ścią stron ojczy­stych prze­peł­nio­ne po brze­gi, że do wierz­by pała, do kara­be­li pała, do sikla­wy pała i pała do pia­sków mazo­wiec­kich, nie że na obczyź­nie omdle­wa i w Val­l­de­mos­sie czu­le pika w ryt­mie polo­ne­za, hej, polo­ne­za. Nie. I nie o tym, że nie wia­do­mo, do kogo bar­dziej w isto­cie biło: dla tej uli­za­nej Kon­stan­cji Gład­kow­skiej z czo­łem jak patel­nia, a nad nim prze­dział­kiem od linij­ki, do Kon­stan­cji, z któ­rą po roku prze­stał kore­spon­do­wać i skwi­to­wał jej ślub sło­wa­mi, że pla­to­nicz­nym afek­tom to nie szko­dzi, czy dla tego Tytu­sa Woj­cie­chow­skie­go, któ­re­mu pra­wił: Nie lubisz, żeby cię cało­wać. Dziś pozwól mi tego. I inne jesz­cze czu­łe słów­ka. Czy może dla Geo­r­ge Sand, któ­ra umie­jęt­nie godzi­ła obie płcie? Nie. Myślę o ser­cu Cho­pi­na jako takim: o tej suchej pią­st­ce zaci­śnię­te­go mię­śnia, o kawał­ku cia­ła, wykro­jo­nym przez chi­rur­gów, przy­wie­zio­nym przez Ludwi­kę w sło­iku do War­sza­wy, wmu­ro­wa­nym w filar kościo­ła Świę­te­go Krzy­ża.

Przy­ta­czam tak obszer­nie ten począ­tek, któ­ry jest naj­bliż­szy tek­sto­wi poema­tu – bo jeśli go porów­nać z Ser­cem Cho­pi­na, to widać, jak wiersz od środ­ka roz­sa­dza felie­ton. Poja­wia­ją się ukry­te rymy wewnętrz­ne (bar­dzo gęste, przed cezu­ra­mi i na koń­cu wer­sów, ale cha­otycz­ne, więc trud­ne do wyczu­cia), poja­wia­ją się drob­ne dygre­sje: nie­sław­ny cytat z Urba­na, park w Żela­zo­wej Woli, przed­no­mi­na­cyj­ny bank­not z zie­lo­nym sur­du­tem Cho­pi­na, małe inklu­zje na wers, na pół wer­su: „ozię­bły jak kla­wisz”, noce, co „się cią­gną pod chmur­nym nawi­sem / bez kolo­ru, bez śnie­gu i sma­ku­ją kurzem” i cały opis podró­ży Ludwi­ki z ser­cem w sło­iku. I tak to wyglą­da­ło – poemat roz­wi­jał się w tam­tym felie­to­nie jak nowo­twór, im dalej, tym gęściej, tym zawrot­niej; poje­dyn­cze sło­wa roz­ra­sta­ły się w całe opo­wie­ści, aż wła­ści­wie z tego „żywi­cie­la” nie zosta­ło pra­wie nic, jakieś strzęp­ki. W czę­ści dru­giej – czy raczej „na stro­nie B” – nie ma już ani sło­wa z tam­te­go wyj­ścio­we­go tek­stu.

Mimo że poemat jest o ser­cu Cho­pi­na (a tak napraw­dę to nie, o czym już wspo­mnia­łeś i do cze­go jesz­cze wró­ci­my), na samym wstę­pie poja­wia się Ludwig van Beetho­ven i infor­ma­cja o jego Lie­der­kre­is an die fer­ne Gelieb­te. Skąd ten Beetho­ven i skąd pie­śni Do dale­kiej uko­cha­nej? Skąd pomysł na zbież­ną z jego dzie­łem struk­tu­rę? Twój poemat, podob­nie jak Lie­der­kre­is, zamy­ka się pier­ście­nio­wo, wycho­dząc od tytu­ło­we­go ser­ca i powra­ca­jąc do nie­go po dłu­giej podró­ży.

Nie jest, oczy­wi­ście, ani o Cho­pi­nie, ani o ser­cu, ten tytuł jest pod­chwy­tli­wy, bo brzmi jak tomik dobro­zmia­no­wy, coś z Wenc­la czy kolej­nych epi­go­nów, a tu cho­dzi tyl­ko o mię­sień w urnie, a tak napraw­dę: o splot miło­ści i śmier­ci (z odpo­wied­nim tłem muzycz­nym), czy­li o pod­sta­wo­we dla poezji spra­wy. Ale Maciek Woź­niak, jeden z pierw­szych czy­tel­ni­ków tego tek­stu, zwró­cił mi uwa­gę, że to jest pró­ba odzy­ska­nia wspól­ne­go dzie­dzic­twa, któ­re jest zawłasz­cza­ne przez stro­nę kato­pra­wi­co­wo-nacjo­na­li­stycz­ną. Choć prze­cież ten Cho­pin to pół-Fran­cuz, któ­ry nie bił się w powsta­niu, tyl­ko zamiesz­kał w Pary­żu jako „świa­ta oby­wa­tel”, pisał listy miło­sne do face­ta, a potem zwią­zał się z cross-dres­ser­ką, któ­ra na tam­te cza­sy była kimś rów­nie kon­tro­wer­syj­nym, co dziś w Pol­sce Anna Grodz­ka. Dalej poja­wia się Sło­wac­ki – ten Sło­wac­ki, któ­ry uwiel­biał się stro­ić, w listach do mamu­si pisał o sobie per „Zosia”, i tak dalej.

Not­ka o Lie­der­kre­is krą­ży­ła – mia­ła być tam, gdzie mot­ta, potem na skrzy­deł­ku, ale ze wzglę­du na for­mat książ­ki skrzy­de­łek być nie może, osta­tecz­nie tra­fi­ła gdzieś na tyły tomi­ku. Otóż w ubie­głym roku prze­ło­ży­łem Podróż zimo­wą Schu­ber­ta i dużo myśla­łem o roman­tycz­nej tra­dy­cji cyklu pie­śni. Lie­der­kre­is to przy­pa­dek szcze­gól­ny – nie cykl, któ­ry ma swój począ­tek, roz­wi­nię­cie i koniec, tyl­ko krąg. Wszyst­ko to dzie­je się naraz. U Beetho­ve­na ma to zna­cze­nie sym­bo­licz­ne, bo to rów­nież pier­ścień, obrącz­ka dla uko­cha­nej: moż­na go sobie obra­cać wciąż od nowa, podob­nie jak moż­na bez koń­ca słu­chać pły­ty, obra­ca­nej ze stro­ny A na stro­nę B.

 Dzie­cię­cych „dla­cze­go” ciąg dal­szy – dla­cze­go aku­rat ten narząd tego muzy­ka? Dla­cze­go aku­rat ser­ce Cho­pi­na, w dodat­ku nie jako – nomen omen – ser­ce poema­tu, ale pre­tekst, aby jak Mał­go­rza­ta na koło­wrot­ku (narzu­ca­ją się te muzycz­ne porów­na­nia) uprząść ten splot miło­ści i śmier­ci, trwa­nia i prze­mi­ja­nia, sca­la­nia i roz­pa­du? Czy w ogó­le wszyst­ko zaczę­ło się od tego ser­ca, czy od cze­goś inne­go?

Pew­na pol­ska model­ka wyda­ła kie­dyś tom wier­szy pod tytu­łem Zie­lo­ne pan­to­fle, i zapy­ta­na, skąd wzię­ła taki pomysł, odpo­wie­dzia­ła roz­bra­ja­ją­co: „A bo ja mia­łam takie pan­to­fle”. I cóż, oba­wiam się, że sytu­acja wyj­ścio­wa jest podob­na: otóż to ser­ce tam po pro­stu jest, w fila­rze, podob­nie jak kul­ka w sfe­rze Koper­ni­ka. I szpi­tal dzie­cię­cy. I jak te miej­sca roz­strze­lań mię­dzy mną a naj­bliż­szą cukier­nią. To jest moje mia­sto, ba, mój fir­tel tego mia­sta, tra­sy codzien­nych spa­ce­rów; gdy­bym był wie­rzą­cy, kościół Świę­te­go Krzy­ża, gdzie wmu­ro­wa­no ser­ce, był­by moim kościo­łem para­fial­nym.

Kie­dy więc pisa­łem felie­ton, a on mi się potem nowo­two­ro­wo roz­ra­stał, to zaczy­na­łem wła­śnie od tych miejsc naj­bliż­szych, o kon­den­sa­tach smut­ku, pust­ki, o czar­nych dziu­rach w mate­rii dookol­ne­go świa­ta. Świat­ka. Nowe­go Świat­ka.

 Rozu­miem, że pisząc Ser­ce… nie myśla­łeś o wska­za­nej póź­niej przez Mać­ka Woź­nia­ka pró­bie odzy­ska­nia wspól­ne­go dzie­dzic­twa. Czy aktu­al­nie, z dystan­su kil­ku mie­się­cy, któ­re upły­nę­ły od ukoń­cze­nia książ­ki, uwa­żasz tę mimo­wol­ną pró­bę za uda­ną czy nie­uda­ną? Czy w ogó­le roz­pa­try­wa­nie tej kwe­stii w taki spo­sób ma sens?

Nie myśla­łem, nie. To wyszło samo z sie­bie (bo w tym poema­cie w ogó­le spo­ro wyszło samo, z dygre­sji, z meto­dy). Ale to nie powin­no zaska­ki­wać: wbrew gada­niu róż­nych nacjo­gał­gan­ków, to jest nasza wspól­na kul­tu­ra, Cho­pin i Sło­wac­ki są „nasi” nie­za­leż­nie od naszej orien­ta­cji sek­su­al­nej czy etnicz­ne­go pocho­dze­nia. Jeśli tutaj, w Pol­sce, przy­szło nam się uro­dzić, jeśli prze­szli­śmy przez tutej­szy sys­tem edu­ka­cji, wzra­sta­li­śmy w tym kra­ju, to jest to część miej­sco­we­go doświad­cze­nia, jak widok wierzb i rze­pa­ko­wych pól z okna pocią­gu, jak bab­ci­ne: ziem­niacz­ki zostaw, ale mię­sko zjedz, szyl­dy Tania odzież z Zacho­du, zawo­dzo­ne przy ogni­sku Hej, soko­ły i tak dalej.

Zatem: tak, to jest moja kul­tu­ra i tak, ten poemat zara­zem, ze wzglę­du na swo­je aspek­ty oby­cza­jo­we, idzie pod prąd pew­nych – prze­ze mnie nie­po­żą­da­nych – ele­men­tów tej kul­tu­ry, jak np. homo­fo­bii czy nacjo­na­li­zmu. I trud­no, niech się z tym nie­któ­rzy czy­tel­ni­cy męczą.

Z dru­giej stro­ny: nie sądzę, żeby się męczy­li. Ser­ce Cho­pi­na tra­fi do garst­ki ludzi, wyse­lek­cjo­no­wa­nych czy­tel­ni­ków poezji. A prze­cież do całe­go tego spo­łe­czeń­stwa, coraz bar­dziej wcho­dzą­ce­go w nacjo­na­lizm, tra­fia Pan Tade­usz, epo­pe­ja naro­do­wa, któ­ra zaczy­na się od tego, że Mic­kie­wicz pisze „Litwo, ojczy­zno moja” o rodzin­nym kawał­ku Bia­ło­ru­si, a potem opo­wia­da, jak skłó­ce­ni ze sobą Pola­cy po raz kolej­ny robią war­chol­ski bar­dak, po czym uchle­wa­ją się do nie­przy­tom­no­ści; porzą­dek zapro­wa­dza­ją rosyj­scy żoł­nie­rze (wschod­nia despo­cja), prze­ciw­ko któ­rym wszy­scy się jed­no­czą; a w pla­nie szer­szym nadzie­ję moż­na pokła­dać tyl­ko w idą­cej z Zacho­du głęb­szej mądro­ści i sile, czy­li w Napo­le­onie. Jak to nie jest „anty­pol­skie” (w rozu­mie­niu nacjo­na­li­stów), to nie wiem, co jest. I komuś to prze­szka­dza? Kogoś męczy ta nie­spój­ność z mita­mi nacjo­na­li­stycz­ny­mi? Nie­zbyt.

Przez poemat noc­ną porą prze­my­ka gry­zet­ka w posta­ci Lany Del Rey. Skąd to wmie­sza­nie się popkul­tu­ry? Prócz tego, że Lana znie­nac­ka oka­zu­je się flir­to­wać z Heideg­ge­rem (przy­znam, że pod­czas słu­cha­nia Born to die nie wyła­pa­łam tego oczy­wi­ste­go powią­za­nia uro­dze­nia, by umrzeć z byciem ku śmier­ci), co sta­no­wi cie­ka­wy kon­trast i przy­jem­nie oży­wia tekst.

Tu zno­wu jest jak z tymi zie­lo­ny­mi pan­to­fla­mi: otóż ja mia­łem taką Lanę Del Rey. To był pod­kład muzycz­ny jed­nej z miło­ści, któ­rym ten poemat jest dedy­ko­wa­ny. Nie żyję w ode­rwa­niu od świa­ta, popkul­tu­ra prze­cież do mnie docie­ra i wyda­je mi się, że róż­ne cie­ka­we spra­wy wyda­rza­ją się na sty­ku tego, co minio­ne, z tym, co obec­ne. Zresz­tą, jak wła­ści­wie wszyst­ko w tym tek­ście, Del Rey nie jest przy­pad­ko­wa i głę­bo­ko łączy się z cało­ścią, jest jed­nym z jej napę­dów. To heideg­ge­row­skie mot­to u hip­ster­skiej kró­lew­ny z nało­żo­nym insta­gra­mo­wym fil­trem jest samo w sobie zaska­ku­ją­ce, jeśli mu się przyj­rzeć, zwłasz­cza w zesta­wie­niu z tele­dy­skiem. Ale na tej samej pły­cie jest „Dark Para­di­se”, a ta pio­sen­ka to wręcz esen­cja pol­skie­go roman­ty­zmu w kali­for­nij­skim słoń­cu: dziew­czy­na się kocha w upio­rze. On nie żyje, ale nawie­dza ją w snach, ba, w tych snach ją „doty­ka”, czy­li upra­wia­ją seks; dziew­czy­na nie słu­cha porad bli­skich, zako­cha­ła się na wiecz­ność, więc leży sobie w oce­anie i marzy, że będzie mar­twa, podob­nie jak kocha­nek-upiór. A to ze stra­chu, że upiór na nią nie pocze­ka po tam­tej stro­nie. No to prze­cież jest las jakiś żmudz­ki, a nie żad­na Kali­for­nia! To wszyst­ko nasze!

Bo to jest roman­tycz­ny poemat. On sobie może być prze­sy­co­ny Laną Del Rey, nowo­cze­sny, polia­mo­rycz­ny, osa­dzo­ny w dzi­siej­szej War­sza­wie, ale rów­no­cze­śnie korze­nia­mi się­ga pol­skie­go roman­ty­zmu (i tro­chę nie­miec­kie­go), a pnie się po rusz­to­wa­niu z trzy­na­sto­zgło­skow­ca.

Prócz wcze­śniej wymie­nio­nych Cho­pi­na, Sło­wac­kie­go czy Lany przez tekst prze­wi­ja się cały koro­wód deli­kat­niej i moc­niej zary­so­wa­nych posta­ci – do jakie­go stop­nia (i czy w ogó­le) są one opar­te na praw­dzi­wych oso­bach? Myślę tu szcze­gól­nie o Mario­li-Mar­le­nie, Edwar­dzie i Wacła­wie z pią­tej czę­ści stro­ny A.

Oni się wzię­li z felie­to­nu, z jed­ne­go zda­nia, a wła­ści­wie jego kawał­ka: Jed­ni nazwą to imie­niem tego czy inne­go boga, inni – miło­ścią, bra­ter­stwem czy wspól­no­tą jesz­cze inni – „pozy­tyw­ny­mi wibra­cja­mi” i „dobrą ener­gią”; – i tyle. Ale to jest już ten etap, że nowo­twór sza­le­je i ma bar­dzo wyso­ką, że tak ujmę, sto­pę wzro­stu.

Dopie­ro potem, czy­ta­jąc któ­rąś z wer­sji, pomy­śla­łem sobie, że to są trzy mode­le ducho­wo­ści: Wacła­wa jest reli­gij­na w spo­sób tra­dy­cyj­ny, mitycz­ny, wie­rzy w swój nie do koń­ca zgod­ny z kato­lic­ką teo­lo­gią naiw­ny pan­te­on Matek­bo­skich, któ­re się nią opie­ku­ją jak bóstwa w poli­te­izmie, każ­de z bóstw jest od cze­goś i ma jakiś cha­rak­ter, uspo­so­bie­nie, i tak dalej. Wróż­ka Mario­la uosa­bia ezo­te­ry­kę z wbu­do­wa­ną w nią mie­sza­ni­ną pro­sto­ty i cwa­niac­twa. Edward wresz­cie wybie­ra mate­ria­lizm w jego eks­tre­mal­nej for­mie, mate­ria­lizm kolek­cjo­ner­ski i kom­pul­syw­ny, pozwa­la­ją­cy mu zaspo­ko­ić inne życio­we bra­ki, a zatem poprzez swo­ją fana­tycz­ność mają­cy cechy wręcz reli­gij­ne. Por­ce­la­no­we figur­ki są jego ido­la­mi. Ale to zauwa­ży­łem póź­niej, na zim­no. Pisa­łem intu­icyj­nie, nie­sio­ny fra­zą i zastrzy­ka­mi wyobraź­ni.

Nie czy­ta­łam jesz­cze Innych ludzi Doro­ty Masłow­skiej, ale z tego co wiem, ty tak. Opo­wie­dział­byś krót­ko, co łączy i dzie­li jej książ­kę i two­ją? Z naci­skiem na róż­ni­ce, podo­bień­stwa są z grub­sza zna­ne dzię­ki two­je­mu posto­wi na Face­bo­oku (poemat, War­sza­wa, zima, miłość, książ­ka fizycz­ną for­mą uda­ją­ca pły­tę). 

Na szczę­ście róż­nic jest spo­ro; inna jest ta dra­bin­ka wier­sza, czy­li tam hipho­po­wa nawij­ka tam, a tutaj trzy­na­sto­zgło­sko­wiec i to taki pro­te­uszo­wy, któ­ry przy­bie­ra róż­ne for­my: to wiersz bia­ły, wiersz z ryma­mi wewnętrz­ny­mi, ukry­ty­mi, z ryma­mi bar­dziej oczy­wi­sty­mi, wią­żą­cy się w dys­ty­chy, czte­ro­wer­sy, ter­cy­ny, sek­sty­ny epic­kie (zaczerp­nię­te zresz­tą bez­po­śred­nio z cyto­wa­nej „Podró­ży na wschód” Sło­wac­kie­go, któ­ra jest z kolei pisa­na jede­na­sto­zgło­skow­cem), w serię sone­tów szek­spi­row­skich, a nawet w takie dziw­ne okta­wy abcdcd­ba. Komuś może się wyda­wać, że to spra­wa bła­ha, ale tak nie jest. Doro­ta opo­wia­da­ła na spo­tka­niu, któ­re mia­łem przy­jem­ność z nią pro­wa­dzić, że nawij­ka – jej zda­niem naj­lep­sza for­ma na opi­sa­nie współ­cze­snej Pol­ski – spraw­dza­ła się do opi­sy­wa­nia świa­ta dre­sia­rza Kami­la, ale spra­wia­ła trud­no­ści, kie­dy była mowa o życiu Iwo­ny i jej męża, czy­li zamoż­nej kla­sy śred­niej. Może stąd u mnie te prze­mia­ny pręd­ko­ści i węzłów wier­sza – nie napi­sa­łem cało­ści jed­no­staj­ną for­mą, bo poemat dygre­syj­ny ska­cze nie tyl­ko po tema­tach, ale i po struk­tu­rach.

Inni ludzie są opi­sem paru dni, mają swo­ich czy­tel­nych boha­te­rów i przy­po­mi­na­ją tekst sztu­ki z komen­tu­ją­cym co jakiś czas chó­rem – tyl­ko dziw­nym, pol­skim, war­chol­skim, bo każ­dy z chó­rzy­stów mówi co inne­go, nie potra­fią prze­ma­wiać jed­nym gło­sem. Tym­cza­sem Ser­ce Cho­pi­na ska­cze przez miej­sca i epo­ki i, jak­kol­wiek jest zamknię­te w zimo­wą ramę, to ma kawał­ki zde­cy­do­wa­nie let­nie, skwar­ne, par­ne. A jego boha­te­ro­wie są efe­me­rycz­ni, czę­sto nie­na­zwa­ni, bio­rą się zni­kąd i zaraz zni­ka­ją, by nigdy nie powró­cić. Miłość, śmierć i muzy­ka są tu kon­kret­niej­sza niż wszyst­kie posta­ci, prze­cho­dzą­ce przez sce­nę.

Oba te poema­ty, myślę sobie, słu­żą cze­mu inne­mu, o czym innym opo­wia­da­ją i będą mia­ły pew­nie róż­nych czy­tel­ni­ków, choć miło pomy­śleć, że może ktoś będzie czy­tał te dwie zimy, dwie War­sza­wy, dwie pły­ty rów­no­le­gle.

Wła­śnie, bo zna­cze­nie ma nawet róż­ni­ca „pły­to­wych” okła­dek (choć zbieg oko­licz­no­ści jest, zaiste, zadzi­wia­ją­cy): poemat Doro­ty jest pły­tą z lat 90., bawi się tan­det­no­ścią, badziew­no­ścią; u mnie pod sub­wer­syw­nym, pate­tycz­nym aż do śmiesz­no­ści tytu­łem Ser­ce Cho­pi­na jest winyl, a wła­ści­wie nawet co inne­go: „muzy­ka na kościach”, czy­li powsta­ją­ce w ZSRR muzycz­ne samiz­da­ty, tło­czo­ne na kli­szach rent­ge­now­skich. Chcia­łem zresz­tą, żeby było to opi­sa­ne w tek­ście zdję­cie klat­ki pier­sio­wej z ser­cem: żebra jak pal­mo­we liście / na tle noc­ne­go nie­ba, mię­dzy nimi chmu­ra / czy balon, tak leni­wie, wol­no wzla­tu­ją­cy przez czer­nie płuc­nych pustek. Ale ta łapa kostu­chy na okład­ce, wybra­na przez Artu­ra Bursz­tę, może i lep­sza.

 Po skoń­cze­niu Ser­ca… zaczą­łeś pra­co­wać nad czymś nowym (poezją, pro­zą, czymś innym)? Czy musia­łeś wziąć głęb­szy oddech mię­dzy tym tek­stem a kolej­nym więk­szym pro­jek­tem?

Ja nie wiem, kie­dy mia­łem prze­rwę. Nie pamię­tam, serio, od pięt­na­ste­go roku życia zawsze nad czymś pra­cu­ję lite­rac­ko. Roz­ma­wia­łem wczo­raj z jed­ną ze słyn­nych pol­skich repor­ta­ży­stek, któ­ra mi powie­dzia­ła, że robi sobie rok odpo­czyn­ku. A ja pomy­śla­łem: jej­ku, ludzie to mają faj­nie. Ale to nie tak. Ja mam jakiś pęd do robo­ty, w koń­cu uro­dzi­łem się w Świę­to Pra­cy, mogę gdzieś wyje­chać, sie­dzieć na leża­ku i czy­tać książ­ki, zwie­dzać pięk­ne mia­sta, a potem robię się coraz bar­dziej ner­wo­wy. Podej­rze­wam, że mie­sią­ca bym nie wytrzy­mał.

Ale tym razem kolej­na rzecz przy­by­ła, czy raczej zwa­li­ła mi się na gło­wę, nie­ocze­ki­wa­nie pręd­ko: tłu­ma­cze­nie nagro­dzo­ne­go Pulit­ze­rem poema­tu „Olio” Tyehim­by Jes­sa, nie­by­wa­le trud­ne­go for­mal­nie, migo­tli­we­go, zmien­ne­go, w dodat­ku rów­nież – ba, bar­dziej jesz­cze niż Ser­ce Cho­pi­na – osa­dzo­ne­go w muzy­ce. Wiel­ka radość i wiel­ka odpo­wie­dzial­ność.

A kie­dy już się z tym upo­ram, cze­ka­ją kolej­ne rze­czy: roz­grze­ba­na powieść o zom­bie, „Ale z naszy­mi umar­ły­mi”, wier­sze, a może nawet moja pierw­sza książ­ka non-fic­tion. Zoba­czy­my.

Bar­dzo dzię­ku­ję ci za roz­mo­wę!

Ja rów­nież. A Czy­tel­ni­kom za prze­czy­ta­nie.

O autorach i autorkach

Anna Adamowicz

Urodziła się w 1993 roku w Lubinie, mieszka i pracuje we Wrocławiu. Diagnostka laboratoryjna, poetka, autorka pięciu książek, z których najnowsza to Stłuc. Kręgosłup Tytanii Skrzydło. Nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia oraz międzynarodowej Nagrody Václava Buriana. Wyróżniona Nagrodą im. Wisławy Szymborskiej. Tłumaczona na języki i obrazy.

Jacek Dehnel

Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.

Powiązania