wywiady / o książce

Od zawsze moim crushem był ksiądz Baka

Adam Jaworski

Joanna Mueller

Rozmowa Joanny Mueller z Adamem Jaworskim, towarzysząca premierze książki Baśń o zwichnięciu stawu biodrowego Adama Jaworskiego, wydanej w Biurze Literackim 10 lutego 2025 r.

Biuro Literackie

Joan­na Muel­ler: Ada­mie, Baśń o zwich­nię­ciu sta­wu bio­dro­we­go to Two­ja pierw­sza książ­ka. Kie­dy zaczy­na­my naszą roz­mo­wę, jesz­cze jest w dru­kar­ni, nabie­ra cia­ła, nie­dłu­go jej dotkniesz. To na pew­no duże emo­cje. Opo­wiesz nam tro­chę o swo­jej oso­bi­stej dro­dze do poezji w ogóle i kon­kret­nie do debiu­tu?

Adam Jawor­ski: Hej, Asiu! Tak, nie będę ukry­wał, że emo­cje są napraw­dę ogrom­ne – mam wra­że­nie, że wraz z każ­dym dniem zbli­ża­ją­cym mnie do pre­mie­ry książ­ki sta­ją się coraz inten­syw­niej­sze… Wła­ści­wie jest to całe spek­trum naj­róż­niej­szych uczuć. Od rado­ści i eks­cy­ta­cji, że moje lite­rac­kie dzie­ci wresz­cie opusz­cza­ją dom, odci­na­ją się ode mnie i nie­ba­wem roz­pocz­ną wędrów­kę przez per­cep­cje naj­róż­niej­szych czy­tel­ni­ków – i to tam zaczną tak napraw­dę roz­ra­biać – po cie­ka­wość, oba­wy, a może nawet lek­ki nie­po­kój – mam bowiem świa­do­mość, że są to dzie­ci w dużym stop­niu nie­sfor­ne, zaczep­ne i źle wycho­wa­ne. Wiem, że nigdy nie wró­cą do mnie takie same, a jedy­ne, co mogę obec­nie zro­bić, to po pro­stu pozwo­lić im żyć na wła­sną rękę i być tym, czym są.

Począt­ki mojej dro­gi poetyc­kiej toną gdzieś wśród mgieł łysa­kow­skich pól. Pocho­dzę z total­nej „dziu­ry zabi­tej decha­mi” i z rodzi­ny od poko­leń chłop­skiej, gdzie raczej czy­ta­ło się mało albo nie czy­ta­ło wca­le. W biblio­tecz­ce mojej bab­ci znaj­do­wa­ły się tyl­ko książ­ka kuchar­ska i modli­tew­nik. Łysa­ków, z któ­re­go pocho­dzę, był miej­scem ukształ­to­wa­nym przez moc­no zary­so­wa­ne, binar­ne opo­zy­cje, gdzie wszyst­ko było bia­łe albo czar­ne; nie dopusz­czał ska­li sza­ro­ści, dusił w zarod­ku każ­dy odskok od sztyw­nej, usta­bi­li­zo­wa­nej nor­my. Pew­ne punk­ty orien­ta­cyj­ne, wyzna­cza­ją­ce kształt życia i funk­cjo­no­wa­nia, były tam dzie­dzi­czo­ne z poko­le­nia na poko­le­nie, nie­pod­da­wa­ne pod jaki­kol­wiek namysł, przez co cią­ży­ła nad nimi aure­ola nie­ty­kal­no­ści. Dla­te­go na wszel­ki eks­ces i odstęp­stwo Łysa­ków reago­wał pani­ką i nie­po­ko­jem. Nie ukry­wam, że było to miej­sce mało sprzy­ja­ją­ce dora­sta­niu oso­by, któ­ra w tam­tej­szych realiach i warun­kach, z takich czy innych wzglę­dów, była po pro­stu defek­tem i błę­dem.

Potrze­ba pisa­nia poja­wi­ła się u mnie bar­dzo wcze­śnie i wła­ści­wie zni­kąd, do tej pory nie potra­fię jej racjo­nal­nie wyja­śnić; nie było żad­nych logicz­nych prze­sła­nek, by w ogó­le mogła się naro­dzić. A jed­nak upar­cie wtry­nia­ła się do moje­go życia, kłó­ci­ła się ze mną o mie­dzę.

Gdy pró­bu­ję odna­leźć jej źró­dło, wyda­je mi się, że – zabrzmi to pew­nie pie­kiel­nie ana­chro­nicz­nie i sta­ro­świec­ko – samo czy­ta­nie wier­szy wyda­wa­ło mi się w dzie­ciń­stwie jakąś for­mą opo­ru, sprze­ci­wu, samo­sta­no­wie­nia; wal­ką o wła­sny, zagłu­szo­ny głos, a momen­ta­mi pra­wo do krzy­ku. W Łysa­ko­wie nawet lek­tu­ra zapła­ka­nych wier­szy Paw­li­kow­skiej-Jasno­rzew­skiej jawi­ła się jako szczyt „znie­wie­ście­nia i pedal­stwa”; spo­ty­ka­ła się raczej z opi­nia­mi typu: „to dziec­ko ma naje­ba­ne we łbie”. Dla­te­go była strasz­li­wie pocią­ga­ją­ca!

Wiem, że odkąd zaczą­łem czy­tać, to czy­ta­łem rady­kal­nie i na dobre, nie­ste­ty z bez­kry­tycz­no­ścią i naiw­no­ścią dziec­ka, wchła­nia­jąc wier­sze w cało­ści, dosłow­nie, łatwo­wier­nie i bez żad­ne­go zabez­pie­cze­nia. Wyuczo­ne na pamięć wer­sy naj­bar­dziej zdar­tych poetyc­kich szla­gie­rów mia­ły póź­niej skrę­cać kark w zde­rze­niu z rze­czy­wi­sto­ścią, na moich oczach, a sama lite­ra­tu­ra nie­ste­ty prze­ra­dza­ła się momen­ta­mi w narzę­dzie do zada­wa­nia bólu dru­gie­mu – w geście okrut­nej, nie­słusz­nej, nie­doj­rza­łej, ale instynk­tow­nej samo­obro­ny, z powo­du pie­lę­gno­wa­ne­go przez bar­dzo dłu­gi czas pra­gnie­nia uciecz­ki i uprze­dzeń – co z per­spek­ty­wy cza­su jest dla mnie pie­kiel­nie smut­ne. Widać to zresz­tą w losach pod­mio­tu-boha­te­ra moich utwo­rów. Byłem dziec­kiem tak nad­wraż­li­wym, że aż głu­pim.

Łysa­ków szczo­drze obda­ro­wał mnie tak­że bra­kiem wia­ry w sie­bie, kom­plek­sa­mi, impe­ra­ty­wa­mi nie­wy­chy­la­nia i nie­afi­szo­wa­nia się oraz „nie­ro­bie­nia z sie­bie paja­ca”. Z pew­no­ścią z dzie­ciń­stwa wynio­słem olbrzy­mi kry­ty­cyzm, któ­ry miał się potem prze­kła­dać na moją pra­cę poetyc­ką. Obca jest mi idea dzien­ni­ka poetyc­kie­go, pisa­nia pod wpły­wem impul­su czy chwi­li. Czę­sto o napi­sa­nym wier­szu muszę na jakiś czas zapo­mnieć, zamknąć go w poetyc­kiej piw­ni­cy – pocze­kać, aż zaple­śnie­je, pra­wie obumrze, ale tak, aby puls nie wygasł w nim zupeł­nie. Dru­gą istot­ną kwe­stią jest to, że gdy wyj­mu­ję go z poetyc­kiej szu­fla­dy, muszę ska­le­czyć się o brzeg jego wer­sów. Wiersz jako szty­let sta­ran­nie zapro­jek­to­wa­ny do cię­cia na żyw­ca emo­cjo­nal­nych skrze­pów – to coś, co zawsze rzą­dzi­ło moją wyobraź­nią. Jeże­li nadal czu­ję w trak­cie lek­tu­ry tego utwo­ru, już po okre­sie zapo­mnie­nia o nim, wypar­cia go, jakąś kon­ster­na­cję, nie­smak, ból, jeże­li jest mi z nim nie­wy­god­nie, jeże­li uwie­ra mnie i czu­ję potrze­bę poawan­tu­ro­wa­nia się z samym sobą z cza­su jego powsta­wa­nia – wiersz dopie­ro wte­dy tra­fia do wła­ści­we­go poetyc­kie­go inku­ba­to­ra. Jeśli tej pró­by nie przej­dzie – nie pozo­sta­je mi nic inne­go, jak prze­bić go osi­no­wym koł­kiem. To wszyst­ko spra­wia, że pra­ca nad książ­ką trwa u mnie raczej dłu­go.

W poezji inte­re­su­je mnie przede wszyst­kim wywo­ły­wa­nie nie­po­ko­ju, dez­orien­to­wa­nie, dopro­wa­dza­nie do kon­tu­zji i kon­fu­zji. Zawsze pra­gną­łem tego, by wiersz nie koń­czył się wraz z aktem lek­tu­ry, ale swy­mi haczy­ka­mi i mac­ka­mi przy­wie­rał do umy­słu czy­tel­ni­ka, przy­naj­mniej przez jakiś czas paso­ży­to­wał na jego wyobraź­ni, uczu­ciach, szan­ta­żo­wał go, pro­wo­ka­cyj­nie krzy­czał tam, gdzie inni z god­no­ścią mil­czą. W sztu­ce w ogó­le od zawsze pocią­ga­ła mnie odwa­ga bycia histe­rycz­nym i sła­bym – wolę jąka­nie się niż fasa­do­wą, zim­ną twier­dzę opa­no­wa­nia. Ale przede wszyst­kim pra­gną­łem zawsze, żeby wiersz, któ­ry napi­szę, wyklu­wał się w dys­ku­sji; naj­le­piej nie­wy­god­nej, pro­wo­ka­cyj­nej – w niej zaczy­nał swój wła­ści­wy żywot, żeby był kon­flik­to­twór­czy. Para­dok­sal­ne wyda­je mi się tak­że to, że – jeże­li mam być szcze­ry i ustrzec się hipo­kry­zji – wolał­bym być tej dys­ku­sji widzem niż jej uczest­ni­kiem.

A sko­ro już wspo­mnia­łem o meta­fo­rach cię­cia i ska­le­czeń – sam pro­ces twór­czy nie zawsze jest dla mnie przy­jem­ny. Cią­gnie mnie do spraw trud­nych, bole­snych, szar­ga­ją­cych ner­wy, obu­rza­ją­cych. Czę­sto taki wiersz trze­ba „wycią­gnąć za kudły”, jesz­cze krwa­wią­cy rzu­cić o kart­kę – a sama jego poetyc­ka obrób­ka przy­po­mi­na czę­sto tamo­wa­nie tego krwo­to­ku, odpo­wied­nie kana­li­zo­wa­nie tego prze­pły­wu, bo dopie­ro wte­dy, tak uwa­żam, roz­po­czy­na się wła­ści­wa pra­ca poetyc­ka.

Mówiąc krót­ko – moją poetyc­ką wędrów­kę naj­le­piej odda­je sło­wo „szar­pa­ni­na”. Z jed­nej stro­ny potrze­ba wykrztu­sza­nia zale­ga­ją­cych we mnie wier­szy była od zawsze para­no­icz­nie uciąż­li­wa i sil­na, z dru­giej – potrze­bie tej towa­rzy­szy­ło mnó­stwo obaw. Jakich obaw?

Wie­le z moich wier­szy okre­ślam żar­to­bli­wie jako Pli­ca polo­ni­ca; przy­po­mi­na­ją bowiem koł­tu­ny sple­cio­ne z róż­nych nacho­dzą­cych na sie­bie gło­sów. Są to czę­sto gło­sy skraj­nie paskud­ne, krzyw­dzą­ce, nie­spra­wie­dli­we – trzesz­czą­ce od zin­te­rio­ry­zo­wa­nych, zalę­gnię­tych w nich ste­reo­ty­pów, styg­ma­ty­za­cji i uprze­dzeń wszel­kiej maści: na tle kla­so­wym, poli­tycz­nym, psy­chicz­nym, sek­su­al­nym, świa­to­po­glą­do­wym… Wiersz czę­sto w trak­cie pra­cy mi pęka, wpusz­cza­jąc w sie­bie gło­sy obce, zwy­kle prze­peł­nio­ne nie­na­wi­ścią, wolą krzyw­dze­nia czy też prze­ciw­nie – gło­sy zdła­wio­ne od bólu. Po pro­stu pla­no­wa­ny pier­wot­nie porzą­dek czę­sto mi się roz­sz­czel­nia, wkra­pla w obręb tek­stu tyra­dę blu­zgów, popis pogar­dy i nie­na­wi­ści czy jakiś roz­pacz­li­wy, obcy pisk. Wie­le z tych wier­szy jest skraj­nie podat­na na nie­życz­li­wą lek­tu­rę, lek­tu­rę w złej wie­rze. W przy­pad­ku mojej książ­ki oba­wia­łem się tak pro­za­icz­nych, banal­nych i być może nie­do­rzecz­nych kwe­stii, jak przy­pi­sa­nie języ­ka oraz idei obec­nych u wystę­pu­ją­cych w tomie posta­ci czy w samym pod­mio­cie (któ­rych tek­sto­wy byt wie­lo­krot­nie opie­ra się po pro­stu na zada­wa­niu bólu i krzyw­dze­niu sie­bie nawza­jem) – mi jako ich auto­ro­wi, bałem się, że prze­czy­ta­ne pośpiesz­nie, wyrwa­ne z kon­tek­stu całej opo­wie­ści, w któ­rej są osa­dzo­ne – mogą skrzyw­dzić. Były to może czę­sto oba­wy na wyrost, ale wła­ści­wie odzy­wa­ły się we mnie bar­dzo, bar­dzo dłu­go.

Rów­nie dłu­go cze­ka­łem na moment, w któ­rym będę mógł z czy­stym sumie­niem powie­dzieć – ten głos jest w stu pro­cen­tach mój, nie ma w nim cie­nia fał­szu, nie wisi nad nim żaden anioł stróż-kastra­tor, żaden z „trzech Zbysz­ków”, uno­szą­cych się nad tym tomem jak gro­te­sko­we Par­ki, któ­rzy wygła­dza­li­by mi, wyci­sza­li czy neu­tra­li­zo­wa­li tekst. Oczy­wi­ście mimo zadłu­żeń u napraw­dę wie­lu, któ­rzy pomo­gli mi dojść do tego, czym poezja jako taka dla mnie jest. Głos nigdy nie jest w zupeł­no­ści wła­sny. Przy­szło nam zresz­tą pra­co­wać razem nad redak­cją tej książ­ki i nawet jesz­cze wte­dy zwró­ci­li­śmy uwa­gę na nad­da­tek paru cudzy­sło­wów, któ­re usu­nę­li­śmy – mówi­łem Ci wte­dy, że cza­sa­mi jakiś lękli­wy demon „kastru­je” mi nie­któ­re wer­sy, ponie­waż boi się bru­tal­no­ści nie­któ­rych roz­ple­nio­nych w tych tek­stach gło­sów.

Pod­su­mo­wu­jąc cały ten sło­wo­tok – z tych wszyst­kich wzglę­dów dość dłu­go zwle­ka­łem z debiu­tem. Przy­czy­ni­ło się do tego tak­że to, że raczej nie myślę o poezji jako o two­rze­niu zbio­ru „poje­dyn­czych” wier­szy; nie cią­gnie mnie do pisa­nia utwo­rów osa­mot­nio­nych i wyizo­lo­wa­nych. Zawsze patrzę na wiersz jako na część więk­szej cało­ści, w któ­rej poszcze­gól­ne ogni­wa kore­spon­du­ją ze sobą i dopo­wia­da­ją się wza­jem­nie; ich sens wyklu­wa się zaś w miej­scach ich wza­jem­nych awan­tur, utar­czek, prze­cięć, koli­zji. Wiersz wyizo­lo­wa­ny z cało­ści książ­ki to po pro­stu nie moja baj­ka. Z tego powo­du tak­że nie publi­ko­wa­łem wier­szy w cza­so­pi­smach – w przy­pad­ku więk­szo­ści moich utwo­rów po pro­stu nie mia­ło­by to więk­sze­go sen­su, a tekst zamiast pluć w twarz prze­mo­cy, mógł­by tę prze­moc zadać czy powie­lić. Tak przy­naj­mniej wte­dy myśla­łem. Kon­cep­cja tomu jest u mnie po pro­stu uprzed­nia w sto­sun­ku do wypeł­nia­ją­cych go wier­szy.

Spróbuj­my więc przyj­rzeć się Baśni o zwich­nię­ciu sta­wu bio­dro­we­go jako cało­ści. Two­ja książ­ka już od tytu­łu, a tak­że od okład­ki – z wbi­ja­ją­cym się w oko obra­zem Andrze­ja Kuli­ga – suge­ru­je, a nawet ostrze­ga, że nie będzie łatwo ani milu­sio. Kie­dy czy­tałam Twój tom jesz­cze jako pro­jekt w Poło­wie, to wła­śnie mnie ude­rzy­ło – że Two­je wier­sze obna­ża­ją zada­ne rany, kon­cen­tru­ją się na zwich­nię­ciach i oka­le­cze­niach (w każ­dym wymia­rze: fizycz­nym, psy­chicz­nym, spo­łecz­nym, poli­tycz­nym, języ­ko­wym, for­mal­nym itd.), przy czym dzia­ła­ją tak, że nawet gdy­by chciało się odwrócić wzrok, to nie moż­na, bo te wier­sze przy­gważ­dża­ją naszą uwa­gę, zwią­zu­ją i unie­ru­cha­mia­ją, unie­moż­li­wia­ją uciecz­kę. Nie chcę przy tym powie­dzieć, że sta­je­my się jako czy­tel­ni­cy ich ofia­ra­mi, albo że epa­tu­jesz rolą ofia­ry, albo że upra­wiasz por­no­gra­fię prze­mo­cy, abso­lut­nie nie! Tutaj zacho­dzi inny mecha­nizm. Czy w trak­cie pisa­nia Baśni… pro­jek­to­wa­łeś świa­do­mie ten mecha­nizm para­li­żo­wa­nia oka tak, żeby musia­ło patrzeć?

Tak; nie ukry­wam, że pro­jek­to­wa­nie tych mecha­ni­zmów jest jed­nym z naj­bar­dziej inte­re­su­ją­cych mnie obsza­rów lite­rac­kie­go dzia­ła­nia. Sta­wiam tu jed­nak cią­gle pierw­sze kro­ki i mam wra­że­nie, że dopie­ro zaczy­nam eks­plo­ro­wać ten teren.

Na ścież­kach, po któ­rych będzie wędro­wać czy­tel­nik mojej książ­ki, sta­ra­łem się poroz­kła­dać mnó­stwo wny­ków, pętli i sideł; podob­nych do tych, na któ­re naty­ka­łem się na łysa­kow­skich mie­dzach i łąkach. Z nie­ukry­wa­ną fraj­dą i eks­cy­ta­cją sta­ra­łem się zanie­czy­ścić wer­sy lasecz­ka­mi Clo­stri­dium teta­ni, gdzie­nie­gdzie umiej­sco­wić żądła, któ­re wstrzyk­ną czy­tel­ni­ko­wi śro­dek unie­moż­li­wia­ją­cy opa­da­nie powiek. Cza­sem odu­rza­ła mnie idea wywo­ła­nia pew­ne­go rodza­ju wstrzą­su ana­fi­lak­tycz­ne­go świa­do­mo­ści i wraż­li­wo­ści. Chy­ba nigdy nie uwol­nię się od wpły­wu, jaki w mło­do­ści wywarł na mnie Róże­wicz.

Był­bym hipo­kry­tą, gdy­bym nie przy­znał się do tego, że zaczy­nem moich wier­szy jest czę­sto doświad­cze­nie oso­bi­ste; nie tyl­ko doświad­cze­nie oso­bi­ste wła­sne, ale tak­że wie­lu osób, któ­re – mówiąc prze­no­śnie – sta­ły się żer­twą wysta­wio­ną na ołta­rzach dla nawie­dza­ją­ce­go tę książ­kę fran­ken­ste­inow­skie­go wid­ma. I któ­re część rela­cji z tego incy­den­tu mi powie­rzy­ły.

Pisa­nie tego tomu czę­sto sta­wa­ło się w prak­ty­ce prze­kła­da­niem na tekst real­ne­go bólu bli­skich mi osób. Zawsze sta­ra­łem się unik­nąć ugrzęź­nię­cia w pro­stej kon­fe­sji. Z dru­giej stro­ny jed­nak, gdy upływ cza­su pozwo­lił mi wznieść się nad nasto­let­nim boha­te­rem mojej książ­ki, odciąć się od nie­go emo­cjo­nal­nie i pozwo­lić mu funk­cjo­no­wać wyłącz­nie jako twór tek­sto­wy – ude­rza­ła mnie mimo wszyst­ko znie­nac­ka, i to obu­chem w skroń, myśl, że coś jest z tym świa­tem momen­ta­mi bar­dzo nie tak, sko­ro nasto­let­nie dziec­ko zaczy­na roz­wa­żać moż­li­wość wła­snej śmier­ci.

Dla­te­go pierw­szym impul­sem, nie mogę tego ukry­wać, była czę­sto wręcz sady­stycz­na chęć chwy­ce­nia odbior­cy za gło­wę, roz­sze­rze­nia mu powiek tak, jak Ale­xo­wi w Mecha­nicz­nej poma­rań­czy Kubric­ka, zmu­sze­nia go, by patrzył, nawet jeże­li tego nie chce – póź­niej jed­nak pomysł ten wyda­wał mi się nagle etycz­nie podej­rza­ny, zwłasz­cza gdy zaczą­łem z nie­po­ko­jem zasta­na­wiać się, skąd tak wła­ści­wie bie­rze on swój począ­tek. Oba­wia­łem się, by nie był tyl­ko tej prze­mo­cy, w sprze­ci­wie do któ­rej się zro­dził, rewer­sem…

Zapa­mię­ta­łem tak­że bar­dzo moc­no moment, gdy czy­ta­jąc na stu­diach Pań­stwo Pla­to­na, natra­fi­łem na postać Leon­tio­sa z księ­gi czwar­tej; sce­nę, w któ­rej boha­ter ten, prze­cho­dząc obok domu kata i sto­su mar­twych ciał, prze­ży­wał burz­li­wą wewnętrz­ną wal­kę. Roz­sa­dza­ło go bowiem od środ­ka napię­cie pomię­dzy wstrę­tem, odrzu­ce­niem a fascy­na­cją i instynk­tow­ną potrze­bą, żeby jed­nak do tego sto­su tru­pów podejść, przyj­rzeć się im, napaść do syta swo­je oczy. Nawet jeże­li czuł po chwi­li do sie­bie obrzy­dze­nie i jedy­ne, cze­go pra­gnął, to jak naj­szyb­ciej swój wzrok od tych tru­po­szy odwró­cić.

Pamię­tam, że obraz ten bar­dzo mną wstrzą­snął. Oczy­wi­ście cała histo­ria zakoń­czy­ła się bliż­szym spo­tka­niem z teo­rią Kri­ste­vej doty­czą­cą sze­ro­ko poję­tej abiek­tal­no­ści. I jakoś wte­dy tą kate­go­rią abiek­tu moc­no się zain­te­re­so­wa­łem – uwa­żam za nie­zwy­kle intry­gu­ją­ce coś, co tkwi w każ­dym z nas i co zda­je się funk­cjo­no­wać na zasa­dzie roz­ko­ły­sa­ne­go do gra­nic moż­li­wo­ści dia­lek­tycz­ne­go napię­cia, coś, co jest ze swej natu­ry sprzecz­ne w samej swej głę­bi i mimo wszyst­ko wymy­ka się nasze­mu peł­ne­mu zro­zu­mie­niu. Uwa­żam, że nadal jest to świet­ne pole do poetyc­kiej eks­plo­ata­cji, ma w sobie wciąż nie­wy­ko­rzy­sta­ny poten­cjał wywro­to­wy, nadal nie­po­koi i skła­nia do namy­słu… I jakoś namy­słu nad poten­cją abiek­tu mi we współ­cze­snej poezji cią­gle bra­ku­je.

Nie będę ściem­niał – uwiel­biam pró­bo­wać zwieść czy­tel­ni­ka, szu­kać w pisa­niu poten­cjal­nych narzę­dzi do pod­ju­dza­nia odbior­cy i dyry­go­wa­nia nim, kocham na przy­kład zosta­wiać w tek­stach uchy­lo­ne drzwi, przez któ­re da się podej­rzeć to, co nie powin­no być oglą­da­ne przez przy­pad­ko­we­go wędrow­ca, bo jest zbyt nie­sto­sow­ne i intym­ne, mon­to­wać w wier­szach kil­ka odsło­nię­tych otwor­ków do klu­cza, któ­rych niczym nie zasła­niam, łapać czy­tel­ni­ka in fla­gran­ti na wścib­sko­ści i żądzy pod­glą­da­nia, podraż­niać ata­wi­zmy, o któ­rych nie wypa­da gło­śno mówić. Jeże­li cho­dzi o sam namysł nad isto­tą voy­eu­ry­zmu, to świet­nie roze­grał ten wątek Jerzy Jar­nie­wicz w swym Mon­do cane. Tak czy siak, muszę zazna­czyć, że nie jest to jedy­na moty­wa­cja moich wier­szy. Cza­sem spra­wa bywa bar­dziej banal­na – po pro­stu rze­czy­wi­stość, któ­rą pozna­łem, wbi­ja mi się na cha­ma do tek­stów i zaczy­na się w nich mościć.

Bar­dzo inte­re­su­je mnie tak­że moż­li­wość bez­po­śred­nie­go dzia­ła­nia na zaka­mu­flo­wa­ne lęki, testo­wa­nie moż­li­wo­ści gene­ro­wa­nia soma­tycz­ne­go doświad­cze­nia este­tycz­ne­go, zada­wa­nie cio­sów w roz­ją­trzo­ną emo­cję. Lubię pod­sy­cać odbior­cę, mani­pu­lu­jąc jego gło­dem sen­sa­cji i prze­mo­cy, zwo­dzić go krzy­kli­wo­ścią tema­tu, tak by dał mi się pro­wa­dzić za rękę i został wywie­dzio­ny tam, gdzie chciał­bym, żeby dotarł.

Jed­nym z naj­waż­niej­szych dla mnie pol­skich poetów będzie zawsze Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki – na punk­cie jego twór­czo­ści prze­ży­wa­łem swe­go cza­su coś na kształt cho­ro­bli­wej obse­sji. Z jakie­goś powo­du od same­go począt­ku czy­ta­łem go w klu­czu neo­ba­ro­ko­wym, nawet jeśli sam poeta czę­sto się od tego dystan­so­wał i ten spo­sób lek­tu­ry wier­szy Dyc­kie­go rów­nie czę­sto spo­ty­kał się z dez­apro­ba­tą kry­ty­ków oraz znaw­ców jego poezji. W jego dru­gim tomie poetyc­kim, Pere­gry­na­rzu, znaj­du­je się wiersz, w któ­rym pada­ją sło­wa o „zło­że­niu czy­tel­ni­ka do trum­ny”. I to wła­śnie u Dyc­kie­go kocham; ten wyra­fi­no­wa­ny spo­sób uwo­dze­nia odbior­cy i mani­pu­lo­wa­nia nim.

Mam wra­że­nie, że cza­sem, jako napę­dza­ni cie­ka­wo­ścią czy­tel­ni­cy, nie­ostroż­nie podą­ża­my w jego poezji za jakimś sen­sa­cyj­nym, nie­po­ko­ją­cym obra­zem i zanim się zorien­tu­je­my, nagle znaj­du­je­my się w baro­ko­wej, ciem­nej roz­pa­dli­nie, gdzie jest dusz­no od opa­rów przy­by­łych jak­by z pol­skiej baro­ko­wej tra­dy­cji poezji meta­fi­zycz­nej. Poszli­śmy, żeby dość wsty­dli­wy obra­zek obej­rzeć z bli­ska, „napaść swo­je oczy” wido­kiem trud­nym, czę­sto zbyt intym­nym, instynk­tow­nie chcie­li­śmy zaspo­ko­ić wścib­ską cie­ka­wość – i zanim się spo­strze­gli­śmy, przez ramię zaj­rzał nam ksiądz Baka, a w górze zaczął krą­żyć cień Sępa. Ale jest już za póź­no. Nie wie­my, kie­dy w naszej gło­wie zaczę­li­śmy pro­wa­dzić sami ze sobą nie­przy­jem­ną roz­mo­wę doty­czą­cą na przy­kład śmier­ci.

Moją aktu­al­ną obse­sją, tym razem kine­ma­to­gra­ficz­ną, jest zaś twór­czość Julii Duco­ur­nau; oso­bi­ście uwa­żam, że Zło­ta Pal­ma za Tita­ne jest naj­bar­dziej zasłu­żo­ną Pal­mą ostat­nich lat, zresz­tą dru­gą w histo­rii, któ­rą otrzy­ma­ła kobie­ta. Nie skła­mię, przy­zna­jąc się, że po obej­rze­niu Tita­ne przez bite kil­ka tygo­dni zamę­cza­łem tym fil­mem wszyst­kich moich zna­jo­mych, a bli­skich wręcz zmu­sza­łem do jego obej­rze­nia (czę­sto zresz­tą oglą­da­łem ten film zno­wu razem z nimi). Dla­cze­go o tym wspo­mi­nam? Za genial­ną uwa­żam kam­pa­nię pro­mo­cyj­ną tego fil­mu. Zwia­stu­ny bom­bar­do­wa­ły widza slo­ga­na­mi o „psy­cho­pa­tycz­nej mor­der­czy­ni”, pla­kat przed­sta­wiał roz­ne­gli­żo­wa­ną kobie­tę – na masce samo­cho­du! – dodat­ko­wo poma­lo­wa­ne­go w ogni­ste tri­ba­le! Co zaś otrzy­my­wał widz w kinie? Wyjąt­ko­wo soczy­sty, moral­nie nie­po­ko­ją­cy, opuch­nię­ty od cyta­tów i alu­zji, wręcz aka­de­mic­ki „trak­tat femi­ni­stycz­ny” – wyjąt­ko­wo zadzior­ny, kło­po­tli­wy i wsa­dza­ją­cy kij w mro­wi­sko!

Ogól­nie mecha­nizm nie tyl­ko para­li­żo­wa­nia oka, ale tak­że zapę­dza­nia czy­tel­ni­ka w nie­spo­dzie­wa­ne mu miej­sca, w kozie rogi, myle­nie jego kro­ków, pró­ba prze­wi­dy­wa­nia jego reak­cji i pro­gra­mo­wa­nia odczuć, sama pod­stęp­ność auto­ra w sto­sun­ku do czy­tel­ni­ka – jest czymś, co lite­rac­ko nie­zwy­kle mnie pocią­ga. Pierw­szy raz skłon­ność ta i namysł nad nią naro­dzi­ły się u mnie chy­ba w trak­cie fascy­na­cji sta­ro­pol­ski­mi emble­ma­ta­mi spod zna­ku Pia desi­de­ria Her­ma­na Hugo­na, a tak­że sza­chraj­ską, cwa­ną igna­cjań­ską ideą appli­ca­tio sen­su­um, któ­ra roz­ple­ni­ła się w baro­ko­wej poezji i sztu­ce w ogó­le. W dodat­ku od zawsze moim cru­shem był ksiądz Baka. Zde­rze­nie z jego kani­ba­li­stycz­nym, histe­rycz­nym i sur­re­al­nym ryt­mem, któ­ry wcią­ga czy­tel­ni­ka i zaczy­na miaż­dżyć mu człon­ki w mia­ro­wym pocho­dzie sza­leń­czych, gro­te­sko­wych strof, to coś, co budzi we mnie tak skraj­ne emo­cje, że chy­ba nigdy nie będę w sta­nie o tym zapo­mnieć.

Koń­cząc jed­nak moje roz­ga­da­nie i zmie­rza­jąc do sed­na – jed­ną z być może naj­waż­niej­szych idei, któ­ra wpły­nę­ła na kształt Baśni o zwich­nię­ciu sta­wu bio­dro­we­go, a jed­no­cze­śnie wio­dła do para­li­żo­wa­nia nie tyl­ko oka, ale też całej czy­tel­ni­czej uwa­gi, była pró­ba fabu­la­ry­za­cji poezji. Bar­dzo zale­ża­ło mi na tym, by moją Baśń… dało się czy­tać jako roz­snu­tą wokół kil­ku figur opo­wieść, może nawet parę opo­wie­ści – w zależ­no­ści od tego, za któ­rą z zauwa­żo­nych nici czy­tel­nik zde­cy­du­je się podą­żyć.

Tę książ­kę moż­na pró­bo­wać prze­czy­tać jako gejow­ski post­hor­ror, ponu­rą wiej­ską tele­no­we­lę, kosz­mar­ny sen o ido­la­trii, powieść flir­tu­ją­cą z chwy­ta­mi lite­ra­tu­ry young adult czy też absur­dal­ny apo­kryf here­tyc­kiej ewan­ge­lii. Moż­na też ucze­pić się jed­nej z naj­waż­niej­szych dla tomu figur i pójść „ścież­ką ange­lo­lo­gicz­ną”, począw­szy od spoj­rze­nia w oczy roz­sia­ne na skrzy­dłach wie­lu gatun­ków mala­chim czy też może – co jest jesz­cze bar­dziej pory­wa­ją­ce – widzą­cych kół rodem z Eze­chie­la, by skoń­czyć na wizje­rach zbo­czo­ne­go anio­ła stró­ża, kana­li­zu­ją­ce­go pra­gnie­nie, inne­go z waż­nych boha­te­rów mojej książ­ki.

Pró­ba prze­my­ce­nia fabu­ły do książ­ki poetyc­kiej była jed­nym z trak­tów, któ­rym chcia­łem w Baśni… podą­żyć, aby jesz­cze moc­niej tę czy­tel­ni­czą powie­kę trzy­mać i nie pozwo­lić jej opaść, zmu­sić widza do tego, by dobrnął mi do napi­sów koń­co­wych i zasta­no­wił się nad moż­li­wo­ścią zło­że­nia do kupy zapro­jek­to­wa­nej prze­ze mnie fabu­lar­nej ukła­dan­ki.

W trak­cie prac redak­cyj­nych nad książ­ką ogrom­ną przy­jem­no­ścią było dla mnie czy­ta­nie Two­ich roz­bu­do­wa­nych, prze­bo­ga­tych komen­ta­rzy, które znacz­nie prze­ra­sta­ły moje typo­wo tech­nicz­ne pyta­nia i dawały różne haczy­ki inter­pre­ta­cyj­ne (wywiad jest zresz­tą tej przy­jem­no­ści znacz­nym prze­dłu­że­niem, heh!). Jed­nym z fascy­nu­ją­cych wątków – prócz wywo­ła­nej już przez Cie­bie abiek­tal­ności – był ten związa­ny z rolą maka­bry, gro­zy i nie­sa­mo­wi­to­ści w budo­wa­niu Two­jej twórczej wyobraź­ni. Jako oso­ba zasła­nia­ją­ca sobie oczy nawet na mało hard­ko­ro­wych hor­ro­rach roz­po­zna­łam oczy­wi­ście prze­my­ka­ją­cą gdzieś tam Car­rie (sama też mam o niej wiersz) i kil­ka innych sla­she­ro­wych alu­zji, ale wie­le śladów pew­nie prze­śle­pi­łam (podob­nie mia­łam z „hor­ro­ro­wa­tym” tomem Polter­ge­ist Urszu­li Honek). Poety­kę gro­zy moż­na wywo­ły­wać w poezji w róż­nym celu – mnie naj­bliż­sza jest wte­dy, gdy obna­ża prze­moc spo­łecz­no-poli­tycz­ną (też byłam w wier­szach final girl). Zdra­dzisz, do cze­go była ona potrzeb­na Tobie?

Cza­sa­mi mam wra­że­nie, że gro­za, maka­bra, este­ty­ka hor­ro­ru nie zosta­ła wybra­na prze­ze mnie, ale to ona wybra­ła mnie i siłą wtar­gnę­ła do moich wier­szy.

Przede wszyst­kim chciał­bym pod­kre­ślić, że Baśń o zwich­nię­ciu sta­wu bio­dro­we­go jest książ­ką nawie­dzo­ną, że w tych wier­szach stra­szy!

Cho­ciaż Łysa­ków to miej­sco­wość nie­po­zor­na, mała i niczym wła­ści­wie się nie­wy­róż­nia­ją­ca, daw­no, daw­no temu, w cza­sie, któ­ry przy­padł na lata moje­go dora­sta­nia, posta­no­wio­no doko­nać tam wyjąt­ko­wo nie­po­ko­ją­ce­go eks­pe­ry­men­tu, rodem ze słyn­nej powie­ści Mary Shel­ley. Spró­bo­wa­no powo­łać do życia pew­ną isto­tę. Wskrze­sze­nie to pod­ję­to z wie­lu powo­dów, acz­kol­wiek dziś jestem prze­ko­na­ny, że w szla­chet­nych inten­cjach i być może w wyni­ku kumu­lo­wa­ne­go przez dłu­gi czas gnie­wu, bólu oraz uza­sad­nio­nych fru­stra­cji. Wynik eks­pe­ry­men­tu był jed­nak napraw­dę zło­śli­wy i opła­ka­ny, momen­ta­mi tra­gicz­ny w swo­ich skut­kach. Naro­dzi­ło się strasz­li­we mon­strum. Czy­tel­nik, któ­ry zacznie tro­pić w moich wier­szach tę isto­tę, będzie w sta­nie usły­szeć w nie­któ­rych wer­sach poszum jej bez­cie­le­snych skrzy­deł, poczuć jej lodo­wa­ty oddech. Całą moją Baśń… mógł­bym nazwać swo­istym egzor­cy­zmem. Czę­sto pró­bu­ję tę isto­tę w moich tek­stach upo­lo­wać, a w tym celu sta­ram się trzy­mać sza­mo­czą­cy się wiersz za bary, aż nie wzej­dzie zorza. Raz rytu­al­nie skła­dam jej na ołta­rzach posi­łek, innym razem strze­lam do niej na tych ołta­rzach z pro­cy.

Jako kino­fil od dłu­gie­go cza­su przy­pa­tru­ję się tak­że z nie­ga­sną­cą cie­ka­wo­ścią zja­wi­sku nazy­wa­ne­mu „rene­san­sem hor­ro­ru”. Fil­ma­mi gro­zy inte­re­so­wa­łem się od dziec­ka. Wyda­je mi się, że mówie­nie o pew­nej donio­słej zmia­nie w obrę­bie tego gatun­ku, któ­ra doko­na­ła się w ostat­nim cza­sie, jest zasad­ne, cho­ciaż czę­sto naty­ka się na napraw­dę ostre gło­sy sprze­ci­wu. Mówię tu o zja­wi­skach gatun­ko­wych, któ­re zaczę­to nazy­wać ter­mi­na­mi „post­hor­ror” czy ele­va­ted hor­ror. Mimo rosną­cej popu­lar­no­ści tych ter­mi­nów w róż­nych dys­ku­sjach budzą one nadal duży opór, okre­śla się je czę­sto jako sztucz­ne, sno­bi­stycz­ne i aka­de­mic­kie two­ry, uwa­ża się cza­sem, że są owo­cem uta­jo­nych uprze­dzeń czy sta­no­wią wytrych do tego, by gatun­ki uzna­wa­ne za gor­sze mogły wejść „na salo­ny” oraz żeby moż­na było się nimi „peł­no­praw­nie zachwy­cać” z czy­stym, sno­bi­stycz­nym sumie­niem i nadę­tą butą.

Nie do koń­ca zga­dzam się z tym podej­ściem. War­to zazna­czyć, że zakres zna­cze­nio­wy tych ter­mi­nów nie jest skon­kre­ty­zo­wa­ny, sta­bil­ny; wła­ści­wie mam wra­że­nie, że każ­dy uży­wa tych ter­mi­nów ina­czej, więc może wyja­śnię moje podej­ście do tej kwe­stii, nawet jeśli jest ono dyle­tanc­kie i nie­ja­ko skon­stru­owa­ne na uży­tek wła­sny. O ile za ele­va­ted hor­ror uwa­żam film gro­zy, któ­ry po pro­stu zbli­ża się nie­co do kina autor­skie­go, artho­uso­we­go¸ pró­bu­je stwo­rzyć wytwór stra­szą­cy, ale z bar­dziej indy­wi­du­ali­stycz­ną, czę­sto eks­pe­ry­men­tal­ną este­ty­ką, o tyle „post­hor­ror” to według mnie twór, w któ­rym „art-gro­za”, żeby posłu­żyć się ter­mi­nem prze­ję­tym od Noëla Car­rol­la, nie jest celem samym w sobie – to czę­sto film, któ­ry posłu­gu­je się este­ty­ką, kon­wen­cja­mi, rekwi­zy­ta­mi hor­ro­ru nie tyl­ko po to, by stra­szyć, ale też żeby mówić o spra­wach, któ­re intu­icyj­nie nie koja­rzą się nam z hor­ro­rem, kwe­stiach czę­sto trau­ma­tycz­nych, pro­ble­ma­tycz­nych, trud­nych, dla któ­rych być może bra­ku­je wła­ści­we­go języ­ka. Fil­my te jed­no­cze­śnie wyjąt­ko­wo obfi­cie zapo­ży­cza­ją oraz prze­my­ca­ją w tym celu narzę­dzia i roz­wią­za­nia, któ­re „kla­sycz­ny hor­ror” (to poję­cie powin­no się opa­try­wać podwój­nym cudzy­sło­wem!) wypra­co­wał. Efek­ty są czę­sto napraw­dę pio­ru­nu­ją­ce!

Mam tu na myśli takich twór­ców i twór­czy­nie, jak: Julia Duco­ur­nau, Ari Aster, Robert Eggers, Rose Glass, Jor­dan Peele, Jor­gos Lan­ti­mos, Gaspar Noé, Nico­las Win­ding Refn czy ostat­nio Cora­lie Far­ge­at. Wymie­niać moż­na dłu­go!

Sama ta idea być może nie jest wca­le aż taka nowa; nasu­wa mi się na myśl cho­ciaż­by Pogan­ka Żmi­chow­skiej, gdzie wam­pi­rycz­ny antu­raż sta­je się, zda­niem wie­lu, moż­li­wo­ścią wyra­że­nia w utwo­rze nie­he­te­ro­nor­ma­tyw­ne­go uczu­cia.

Gdy śle­dzę roz­wój kino­we­go hor­ro­ru, jestem pod ogrom­nym wra­że­niem tego, jak ela­stycz­ne są ramy tego gatun­ku, jak dużo moż­na dzię­ki nie­mu powie­dzieć i jak wie­le roz­ma­itych tema­tów w nim pod­jąć przy uży­ciu roz­wią­zań, któ­re hor­ror w swej histo­rii wypra­co­wał. Nie widzę tu tym samym żad­nej zaka­mu­flo­wa­nej pogar­dy, ale wręcz prze­ciw­nie – cele­bra­cję, dowar­to­ścio­wa­nie i nie­ga­sną­cą miłość do tego gatun­ku, zwłasz­cza że wie­lu z tych twór­ców wprost i szcze­rze dzie­li się swo­im uwiel­bie­niem do hor­ro­ru jako takie­go, cytu­jąc i nie­zwy­kle czę­sto nawią­zu­jąc do tego, co zwy­kło się okre­ślać kinem kla­sy B. I robi to total­nie serio! I z ogrom­ną miło­ścią!

Na mnie rów­nież gatu­nek ten rzu­cił magicz­ny urok już daw­no temu. Gro­za, maka­bra, nie­sa­mo­wi­tość – tak jak wspo­mi­nasz – mogą dosko­na­le nada­wać się do obna­ża­nia spo­łecz­no-poli­tycz­nej prze­mo­cy, ale ponad­to z tą prze­mo­cą wal­czyć środ­ka­mi rów­nie bru­tal­ny­mi i bez­względ­ny­mi. Czy nie jest para­dok­sal­nie fascy­nu­ją­ce to, że jed­nak w jakimś stop­niu lubi­my się bać? Że strach jest emo­cją wyjąt­ko­wo sil­ną na tle innych? Że towa­rzy­szą mu wyjąt­ko­wo wyra­zi­ste zna­ki soma­tycz­ne?

W swo­jej książ­ce czę­sto podej­mu­ję się tema­tów pie­kiel­nie trud­nych i emo­cjo­nal­nie wyma­ga­ją­cych. Jak bowiem napi­sać o doświad­cze­niu tak okrut­nym jak gwałt, by wiersz się nie roz­sy­pał? Jak w wier­szu udźwi­gnąć tak potwor­ne prze­ży­cie, by nie umniej­szyć potwor­no­ści tego wyda­rze­nia, nie zba­na­li­zo­wać go? Jak podejść poetyc­ko do spo­tka­nia potur­bo­wa­ne­go, bez­bron­ne­go dziec­ka z pedo­fi­lem? Czy w ogó­le moż­na o tym pisać? Czy moż­na uczy­nić to tema­tem wier­sza? Mam mnó­stwo obiek­cji, obaw, wąt­pli­wo­ści. Czę­sto się z tą gro­zą nie na żar­ty nawa­lam, iro­nicz­nie się od niej dystan­su­ję, pod­wa­żam jej kom­pe­ten­cje, gdy już mi się w wier­szu poja­wi. Pisa­nie jest też prze­cież rodza­jem wal­ki, poszu­ki­wa­niem, wyru­sza­niem w napraw­dę wyma­ga­ją­cą podróż, jest błą­dze­niem i myle­niem się, przede wszyst­kim spraw­dza­niem róż­nych moż­li­wo­ści.

Gro­za mnie uwio­dła, zaczę­ła nęcić mnie swo­ją scho­wa­ną spraw­czo­ścią, a ja po pro­stu naiw­nie uwie­rzy­łem jej, dałem się zwieść, posta­no­wi­łem… zary­zy­ko­wać? Nie uznał­bym jed­nak mojej książ­ki za coś wię­cej niż spra­woz­da­nie z tej pró­by. A po cza­sie i tak stwier­dzam, że momen­ta­mi w wie­lu miej­scach zabra­kło mi odwa­gi. Że praw­dzi­wa gro­za rze­czy­wi­sto­ści mnie prze­ro­sła.

Tak czy ina­czej, w książ­ce tej, cza­sa­mi bar­dzo dys­kret­nie, mru­gam poetyc­kim okiem do Kin­ga, Sto­ke­ra, Hoope­ra, Rome­ro, Shel­ley, Herzo­ga, Cra­ve­na, Egger­sa, Duco­ur­nau, Kubric­ka i innych, bo bar­dzo, napraw­dę bar­dzo wie­le im zawdzię­czam.

Zacie­ka­wi­ło mnie, że równie chęt­nie jak maka­brę roz­krę­casz w Baśni… mecha­nizm śmie­chu. Ale jest on spe­cy­ficz­ny, żad­ne tam sit­co­mo­we sztucz­ne brech­ty, kar­na­wa­ło­we roz­pa­sa­nie albo iro­nicz­ne pod­śmie­chuj­ki. Śmiech w Two­ich wier­szach przy­po­mi­na mimo­wol­ne, auto­ma­tycz­ne i pod­szy­te roz­pa­czą „ata­ki śmie­cho­we” Joke­ra z fil­mu Tod­da Phil­lip­sa – przy czym, co waż­ne, para­ge­lia doty­ka tu nie tyle pod­mio­tu lirycz­ne­go, ile… czy­tel­ni­ka Two­jej książ­ki. W jed­nym z komen­ta­rzy napi­sa­łeś mi, że inte­re­su­je Cię stwo­rze­nie w tek­ście takie­go napię­cia for­mal­ne­go, które naj­pierw wywo­ła u odbior­cy auto­ma­tycz­ny śmiech, a po chwi­li – gdy czy­tel­nik uświa­do­mi sobie, z cze­go drwi – spra­wi, że zawsty­dzi się wła­snej mimo­wol­nej reak­cji. To obna­ża­nie naszych ste­reo­ty­po­wych odruchów, poka­zy­wa­nie, jak dużo hipo­kry­zji kry­je się za pra­wil­ną fasadą – ma ogrom­ny wywro­to­wy poten­cjał. Tym bar­dziej, że pierw­szy cios – jak Joker – kie­ru­jesz prze­ciw wła­sne­mu śmie­cho­wi, praw­da? Sie­bie pierw­sze­go wytrą­casz z dobre­go mnie­ma­nia o sobie?

Bar­dzo waż­ne jest to, o czym wspo­mnia­łaś na koń­cu – to, że ostrze począt­ko­wo wymie­rzo­ne jest tu przede wszyst­kim prze­ciw­ko same­mu sobie. Chy­ba nicze­go nie zno­szę tak bar­dzo w poezji, jak prób sta­wia­nia się wyżej od czy­tel­ni­ka, mówie­nia do nie­go z góry, ex cathe­dra, poucza­nia go czy prób wykry­wa­nia u nie­go hipo­kry­zji, tak jak­by autor miał do tego jakie­kol­wiek pra­wo… Uwa­żam, że nie ma w poezji nic gor­sze­go niż zachły­śnię­cie się samym sobą przez oso­bę mówią­cą w wier­szu, epa­to­wa­nie tym na każ­dym kro­ku. Mam wte­dy ocho­tę odło­żyć książ­kę i na zawsze o niej zapo­mnieć.

Jeże­li cho­dzi o te pułap­ki, pro­jek­to­wa­ne z myślą o wywo­ła­niu skrę­po­wa­nia i zakło­po­ta­nia, to ich osta­tecz­nym celem jest nie tyle wstyd, ile poprze­dza­ją­cy go soma­tycz­ny, mimo­wol­ny, „zwie­rzę­cy” odruch. Chcia­łem, by ten w kon­se­kwen­cji pro­wa­dził odbior­cę z powro­tem do wier­sza, skła­niał go do „relek­tu­ry” i kon­cen­tro­wał jego uwa­gę na zawar­tych w tek­ście opił­kach, kol­cach, zadrach. Sku­piał jej lub jego wzrok na miej­scach nie­wy­god­nych i trud­nych, a tym samym zapra­szał na – pod­kre­ślam – wspól­ne mapo­wa­nie tego inte­re­su­ją­ce­go zja­wi­ska.

Zawsze przy­cią­ga­ła mnie ambi­wa­lent­na natu­ra feno­me­nu, jakim jest śmiech, jego stro­na mrocz­na – to, że z jed­nej stro­ny może on być nie­kon­tro­lo­wa­ną reak­cją obron­ną, ane­ste­tycz­nym blo­ke­rem, czymś, co na zasa­dzie wła­śnie para­ge­lii wyle­wa się z czło­wie­ka, gdy nie ma się już siły na inne ujście tego, co cię w środ­ku rwie i pali; z dru­giej stro­ny zaś bywa wyjąt­ko­wo spraw­nym mecha­ni­zmem i narzę­dziem pogar­dy, znie­wa­ża­nia, szy­ka­no­wa­nia czy kpi­ny. Zachod­nia myśl zresz­tą wła­ści­wie od samych swych począt­ków mia­ła ze zja­wi­skiem śmie­chu duży pro­blem i bar­dzo szyb­ko dostrze­gła jego nie­po­ko­ją­ce aspek­ty. W śmie­chu pocią­ga mnie to, że może on być czymś o nie­zwy­kle potęż­nym poten­cja­le wywro­to­wym, jak też jego ciem­ny rewers – poprzez upo­ko­rze­nie i try­wia­li­za­cję może on sta­no­wić wyjąt­ko­wo jado­wi­ty hamu­lec, wyci­sza­ją­cy wszel­ki poten­cjał eman­cy­pa­cyj­ny.

W swo­jej Baśni… pod­ją­łem nie­śmia­łą pró­bę jedy­nie krą­że­nia wokół całej tej wie­lo­znacz­no­ści i opa­li­za­cji humo­ru; czę­sto zresz­tą wydo­by­wa­łem w tym celu auten­tycz­ne wyda­rze­nia i tek­sty, któ­re spły­wa­ły do wier­szy wprost z łysa­kow­skich wspo­mnień.

Swe­go cza­su byłem wyjąt­ko­wo zaab­sor­bo­wa­ny tym, że humor, na któ­ry natkną­łem się w lite­ra­tu­rze sta­ro­pol­skiej, ten wyję­ty z nie­któ­rych fori­co­eniów czy fra­szek Kocha­now­skie­go, Figlików Reja albo lite­ra­tu­ry sowi­zdrzal­skiej – był jak­by żyw­cem wzię­ty z wiej­skie­go humo­ru moje­go dzie­ciń­stwa, któ­ry mnie ota­czał.

I nie ukry­wam – tro­chę mi tej para­dok­sal­nej, ambi­wa­lent­nej natu­ry humo­ru, uży­wa­nia go w spo­sób zupeł­nie inny, nie­po­ko­ją­cy, we współ­cze­snej poezji bra­ku­je, cho­ciaż poja­wia­ją się i tu zmia­ny. Mam na przy­kład na myśli świet­ne książ­ki poetyc­kie Ilo­ny Wit­kow­skiej, w któ­rych humor pew­nych utwo­rów wyda­je mi się dziw­ny, kło­po­tli­wy, nie­wy­god­ny i uwie­ra­ją­cy.

For­ma­mi, po które chętnie się­gasz w swo­jej książ­ce, są tryp­ty­ki i dyp­ty­ki. Zanim poja­wi się nam w gło­wie motyw malar­stwa Fran­ci­sa Baco­na, pierw­sze sko­ja­rze­nie jest zapew­ne ze sztu­ką sakral­ną. Tu zaś nie­odmien­nie w każ­dym obrząd­ku w cen­trum znaj­du­je się ołtarz, a na nim – ofia­ra. I wła­śnie o rolę ofia­ry w Two­ich wier­szach chcia­ła­bym Cię zapy­tać. Z jed­nej stro­ny wie­le w Baśni… zwie­rząt ofiar­nych w quasi-reli­gij­nej, mię­snej ide­olo­gii wyzna­wa­nej przez por­tre­to­wa­ne­go w wier­szach ojca. Jed­nak naj­waż­niej­szym, tra­gicz­nym boha­te­rem rytu­ału jest upo­zo­wa­ny na świę­te­go Seba­stia­na pod­miot Two­je­go tomu. Napi­sa­łam „tra­gicz­nym”, a prze­cież napi­sa­łeś książ­kę wadzą­cą się na róż­ne spo­so­by z mode­lem ofiar­ni­czym, taką, która wca­le nie chce go powie­lać, prze­ciw­nie – każ­dym kolej­nym wer­sem wal­czy o spraw­czość kru­che­go, znęka­ne­go, pora­nio­ne­go boha­te­ra. Zno­wu nam tu powra­ca Car­rie, która w hor­ro­ry­stycz­nym sty­lu wycho­dzi z cen­trum sakral­ne­go tryp­ty­ku i, cóż, robi mści­wą rozróbę. A jed­nak Twój pod­miot uni­ka tak­że ścież­ki zemsty. Nie jest ofia­rą, nie jest mści­cie­lem. Kim zatem jest według Cie­bie?

Wyda­je mi się, że jest przede wszyst­kim pod­mio­tem zwie­lo­krot­nio­nym, pod­mio­tem nie­ustan­nie prze­bie­ra­ją­cym się w róż­ne toż­sa­mo­ści, cho­ler­nie pogu­bio­nym, poka­le­czo­nym i nie­doj­rza­łym, nie­ustan­nie wpa­da­ją­cym z desz­czu pod ryn­nę. Z jed­nej stro­ny z mania­kal­nym upo­rem roz­sta­wia­ją­cym po tek­stach ołta­rze, na któ­rych, tro­chę na zasa­dzie sub­wer­sji, roz­miesz­cza wszyst­kie „czar­ne owce” w rodzi­nie; wszel­kich odmień­ców, samo­bój­ców, zbo­czeń­ców i waria­tów, poszat­ko­wa­nych i zmie­lo­nych przez roz­bu­cha­ną, eufo­rycz­ną plot­kę, zre­du­ko­wa­nych do rodza­ju figur przez quasi-legen­dar­ność rodzin­nych dys­kur­sów. Zgar­nia na te ołta­rze tak­że zwie­rzę­ta, cza­sem sam wcho­dzi na ich śro­dek i zaczy­na się na nich roz­bie­rać, by po chwi­li w akcie furii je burzyć, by ścią­gać posta­ci ze skrzy­deł na ołtarz albo odwrot­nie – z ołta­rza na skrzy­dła. Czę­sto dzia­ła impul­syw­nie, w akcie roz­pa­czy, niczym zago­nio­ne w kąt zwie­rzę bro­ni się agre­sją, roz­sz­czel­nia się jak nie­któ­re wier­sze, by wzię­ły nad nim górę roz­sza­la­łe języ­ki gnie­wu, opuch­nię­te od wro­go­ści, ste­reo­ty­pów i uprze­dzeń.

Gdy dora­sta­łem, jed­ną z ksią­żek, któ­re zawsze leża­ły na pół­ce przy moim łóż­ku, był Wiel­ki Testa­ment Fran­cisz­ka Vil­lo­na, prze­ży­wa­łem też okres fascy­na­cji lite­ra­tu­rą pika­rej­ską. Podej­rze­wam, że gdzieś tam mógł­bym szu­kać śla­dów poczę­cia moje­go pod­mio­tu. Mam wra­że­nie, że on czę­sto mi się wymy­ka, zaczy­na żyć wła­snym życiem, czę­sto tak­że roz­iskrza się na prze­cię­ciu wie­lo­ści tek­stów, co tyl­ko zaciem­nia mi moje wła­sne wyobra­że­nie o nim.

W więk­szo­ści wier­szy, nie da się ukryć, poru­sza się w sce­ne­rii wiej­skiej.

W pra­cow­ni Poło­wu Jakub Pszo­niak zapy­tał mnie o zna­jo­mość twór­czo­ści Danie­la Rychar­skie­go, czę­sto podej­mu­ją­ce­go w dzia­łal­no­ści arty­stycz­nej wąt­ki, któ­re inte­re­su­ją tak­że mnie. Wyda­je mi się jed­nak, że tam, gdzie Rychar­ski zaczy­na, mój pod­miot nie ma w ogó­le siły dotrzeć. Poru­sza się bowiem po prze­strze­niach, w któ­rych roz­ma­ite poten­cja­ły eman­cy­pa­cyj­ne, cho­ciaż mogły­by poku­sić się o zna­le­zie­nie wspól­ne­go rdze­nia i połą­czyć się w rwą­cy, wywro­to­wy prąd, są po pro­stu tak sku­pio­ne na wza­jem­nym zada­wa­niu sobie bólu i żar­ciu się ze sobą nawza­jem, że wszel­kie ewen­tu­al­ne poro­zu­mie­nie mię­dzy nimi zosta­je zdła­wio­ne już na samym star­cie.

Gdy­bym miał poku­sić się o jakieś syn­te­tycz­ne, stresz­cza­ją­ce zda­nie okre­śla­ją­ce pod­miot i boha­te­ra moich wier­szy, powie­dział­bym chy­ba, że jest to postać, któ­ra nie­ustan­nie źle mapu­je „wro­ga”; bądź też trak­tu­je wro­ga na zasa­dzie bytu, kon­kret­ne­go, ale zmien­ne­go w cza­sie indy­wi­du­um, zamiast sku­pić się na pul­su­ją­cej pod nim sile, z któ­rej ten czę­sto pod roz­ma­ity­mi posta­cia­mi wyra­sta.

Przy­wo­ła­łam Fran­ci­sa Baco­na, który wyda­je się jed­nym z waż­nych ojców Two­je­go tomu (obok m.in. cyto­wa­nych w mot­tach Vat­ti­mo i Agam­be­na). W Baśni… mno­żą się, jak w malar­stwie Baco­na, auto­por­tre­ty wie­lo­krot­ne, zwich­nię­te, zde­for­mo­wa­ne – pod­miot Two­ich wier­szy nie zosta­je oszczę­dzo­ny przez bez­li­to­sny świat, ale też nie pozwa­la sobie na zwy­czaj­ny lament nad sobą. Jest to rodzaj „intym­nych okru­cieństw” (ktoś tak okre­ślił malar­stwo Baco­na), a jed­nak żad­ne to nar­cy­stycz­ne luster­ko z mime­tycz­nym prze­ło­że­niem rze­czy­wi­sto­ści na wiersz, zero tu łatwej kon­fe­sji. I o kon­fe­syj­ność wła­śnie chcia­łam Cię spy­tać, bo drą­żę ostat­nio ten temat. Poezja kon­fe­syj­na dziś, dla Cie­bie oso­bi­ście – hot or not?

Why not both? – mam ocho­tę zapy­tać!

Jed­nak może zacznę od Baco­na; przy­zna­ję – jest nie tyl­ko moim ulu­bio­nym mala­rzem nowej figu­ra­cji, ale chy­ba też jed­nym z naj­waż­niej­szych dla mnie mala­rzy w ogó­le (gdy zapo­mnę o Cara­vag­giu!), a prze­świad­cze­nie to jest tym sil­niej­sze, im moc­niej uświa­da­miam sobie, jak bar­dzo go nie rozu­miem.

Fascy­nu­ją mnie w jego twór­czo­ści natręc­two i nie­na­sy­ce­nie, mania­kal­ne i natar­czy­we wra­ca­nie do dane­go moty­wu, tema­tu, figu­ry – co mia­ło miej­sce cho­ciaż­by w przy­pad­ku słyn­ne­go kadru z krzy­czą­cą kobie­tą z Pan­cer­ni­ka Potiom­ki­na Sier­gie­ja Eisen­ste­ina czy wrza­skiem boha­ter­ki Rze­zi nie­wi­nią­tek Pous­si­na. Ale chy­ba tym, co naj­bar­dziej mną wstrzą­sa za każ­dym razem, gdy Bacon w jakiś spo­sób do mnie wra­ca, jest to roz­ją­trzo­ne do gra­nic moż­li­wo­ści, furiac­kie napię­cie mię­dzy przed­sta­wie­niem – zwy­kle umę­czo­nym, poka­le­czo­nym, zma­sa­kro­wa­nym i roz­pa­da­ją­cym się ludz­kim cia­łem – a klau­stro­fo­bicz­ny­mi, agre­syw­ny­mi i lodo­wa­to spo­koj­ny­mi pro­sto­pa­dło­ścia­na­mi, któ­re nie­ludz­ko, bru­tal­nie, wręcz sar­ka­stycz­nie sta­ra­ją się ten roz­be­be­szo­ny cha­os ogar­nąć, zamknąć for­mą, któ­ra to zno­wu jest for­mą wąt­pią­cą w sie­bie; jak­by w geście rezy­gna­cji, jak­by z dosko­na­łą świa­do­mo­ścią swo­jej poraż­ki i śmiesz­no­ści.

Ogrom cier­pie­nia wydo­by­wa­ją­cy się z tych przed­sta­wień dzia­łał na mnie zawsze odu­rza­ją­co, para­li­żu­ją­co i pod­pro­go­wo – roz­wa­la­ła mnie tak­że roz­sza­la­ła potrze­ba zwie­lo­krot­nia­nia, któ­ra para­dok­sal­nie tyl­ko pomna­ża­ła i pogłę­bia­ła szczyt roz­pa­du oraz defor­ma­cji w geście pró­by upo­rząd­ko­wa­nia. Bacon osią­gnął w tym napię­ciu mistrzo­stwo wie­lo­znacz­no­ści – zawsze ocza­ro­wy­wa­ła mnie w nim ta świa­do­ma swej nie­praw­dzi­wo­ści ilu­zja cało­ści, pró­ba osią­gnię­cia spój­no­ści przed­sta­wie­nia – para­dok­sal­nie już na star­cie tę spój­ność zaprze­pasz­cza­ją­ca – cho­ciaż­by przez znacz­ną nie­znacz­ność albo nie­znacz­ną znacz­ność prze­su­nięć tego same­go moty­wu w przed­sta­wie­niach na poszcze­gól­nych czę­ściach jego tryp­ty­ków. Nie­ustę­pli­wość tych zma­gań jest tym, co wpra­wia mnie w przy­pad­ku Baco­na w osłu­pie­nie.

I chy­ba to był­by naj­lep­szy komen­tarz do tego, co sądzę na temat kon­fe­syj­no­ści i jej moż­li­wo­ści we współ­cze­snej poezji. Nie będę ukry­wał – gra z kon­fe­sją, pró­by jej roz­mon­to­wa­nia i oca­le­nia, prze­for­ma­to­wa­nia i rede­fi­ni­cji są czymś, co wzbu­dza we mnie nie­po­skro­mio­ną cie­ka­wość. Choć oso­bi­ście pod­cho­dzę do niej z dużą dozą nie­uf­no­ści, mimo wła­snej naiw­no­ści nie wie­rzę w jej naiw­ność i wzdry­gam się, sły­sząc o auten­ty­zmie wypo­wie­dzi, to jed­nak swój pod­miot czę­sto sta­ram się wypu­ścić na pole mino­we – nie tyl­ko uzbra­jam go w kon­fe­syj­ny rdzeń, pozwa­lam babrać się w auto­bio­gra­ficz­nym mate­ria­le, ale też czę­sto wypro­wa­dzam go w stro­nę tego, co zwy­kle bywa w przy­pad­ku poezji kon­fe­syj­nej wypunk­to­wy­wa­ne jako jej grze­chy głów­ne i naczel­ne ska­zy. A gdy już znaj­dzie się na tym nie­bez­piecz­nym tere­nie, doj­dzie do wyklę­tej i „zaka­za­nej” gra­ni­cy – pozwa­lam mu śmia­ło na ten obszar z brud­ny­mi bucio­ra­mi wleźć, wbrew wszyst­kie­mu pró­bu­ję kop­nąć go tak, by po tej prze­strze­ni pospa­ce­ro­wał, a nawet zro­bił kil­ka kro­ków za dużo, nie­bez­piecz­nie wychy­lił się tam, gdzie „nie wol­no”. Gdy znaj­dzie się obok zasta­wio­nych na nie­go sideł – nie tyl­ko pozwa­lam mu w nie wejść, lecz nawet cza­sa­mi wpy­cham go tam siłą. Rów­nie bru­tal­nie jed­nak sta­ram się go potem stam­tąd wyrwać, cisnąć nim w prze­strze­nie teatral­no­ści, inter­tek­stu­al­no­ści czy dać mu odpo­cząć w szli­fo­wa­nej, spe­cy­ficz­nej for­mie.

W kon­fe­syj­no­ści wyjąt­ko­wo pocią­ga­ją­cy wyda­je mi się poten­cjał, któ­ry drze­mie w mówie­niu z miej­sca ści­śle ukon­kret­nio­ne­go, dookre­ślo­ne­go zarów­no cza­so­wo, jak i geo­gra­ficz­nie; cie­ka­wią mnie jego wywro­to­wość w sto­sun­ku do wszel­kich prób esen­cja­li­za­cji i uogól­nie­nia, bał­wo­chwal­cze zapę­dy do wychwa­la­nia róż­ni­cy. Uwa­żam też, że war­to roz­gra­ni­czyć poetyc­kie eks­po­no­wa­nie od poetyc­kie­go uży­wa­nia. Zasta­na­wia mnie ponad­to ewen­tu­al­na spraw­czość kon­fe­sji w aspek­cie zaan­ga­żo­wa­nia. Ogól­nie bar­dzo się z tą kon­fe­syj­no­ścią sza­mo­czę, daję jej się mamić, cza­ro­wać, a jed­no­cze­śnie, gdy już do hook upu doj­dzie, lubię oka­zać jej ozię­błość. Łączy nas taka love-hate rela­tion­ship.

Nie ukry­wam też, że z pew­ną iry­ta­cją reagu­ję na popłoch, jaki kon­fe­syj­ny impuls wywo­łu­je w dys­ku­sjach lite­rac­kich; to zna­czy mam wra­że­nie, że regu­łą sta­ła się koniecz­ność para­no­icz­ne­go obwa­ro­wy­wa­nia jej zastrze­że­nia­mi, gdy już jakąś żył­kę kon­fe­syj­no­ści się w danej poety­ce dostrze­że. Wie­le zdań w tych dys­ku­sjach, mam wra­że­nie, uro­sło do ran­gi nie­pod­wa­żal­nych dogma­tów, sta­ło się fra­ze­sa­mi tak upar­cie powta­rza­ny­mi, że przyj­mu­je się je z auto­ma­tu i bez zasta­no­wie­nia za słusz­ne, dobre i zba­wien­ne. Na przy­kład mecha­nicz­ne impli­ko­wa­nie przez kon­fe­sję zacię­cia nar­cy­stycz­ne­go. Mam cza­sa­mi ocho­tę, nie będę tego taił, wziąć te skost­nia­łe prze­świad­cze­nia w nawias, roze­brać je i spraw­dzić, z cze­go tak napraw­dę wyni­ka­ją – czy są fak­tycz­nie tak świę­te, jak mają w zwy­cza­ju o sobie zaświad­czać. Uru­cha­mia się we mnie wte­dy pło­mien­na dys­ku­sja o tym, co mogli­by­śmy tak napraw­dę uznać za nar­cy­stycz­ne cią­got­ki w podej­ściu do rze­mio­sła poetyc­kie­go? Wyda­je mi się, że jeśli zaczy­na­my od ostrza­łu jakiej­kol­wiek kon­fe­syj­nej nici w poety­ce, to zamy­ka­my się na jej nie­by­wa­łe moż­li­wo­ści.

Sam zresz­tą, jesz­cze w mło­dym wie­ku, przy­rze­kłem sobie być wier­nym tej „małej roz­bi­tej duszy z wiel­kim żalem nad sobą” i „pła­czą­cym kochan­kom z małe­go brud­ne­go hote­lu”. Mija­ją lata, a ja nadal uwa­żam, że jest to jed­na z naj­bar­dziej aro­ganc­kich i okrut­nych strof w histo­rii pol­skiej poezji. Do swo­jej książ­ki zapra­szam wszyst­kich tych, któ­rzy jed­nak chcie­li­by się po tym małym, brud­nym hote­lu rozej­rzeć.

Dla­te­go odpo­wiem Ci wymi­ja­ją­co – poten­cja tkwią­ca w kon­fe­syj­no­ści jest pie­kiel­nie hot. Tak samo jak ryzy­ko i nie­bez­pie­czeń­stwa, któ­re ze sobą nie­sie. I to, co w kon­fe­syj­nym ner­wie drze­mie, co z tym ner­wem moż­na zro­bić i jak go wyko­rzy­stać. Uwa­żam, że może być napraw­dę potęż­nym narzę­dziem poetyc­kim. Moim zda­niem nie jest to nerw obumar­ły.

We współ­cze­snej pol­skiej poezji mamy napraw­dę dużo genial­nych poetów i poetek, któ­rzy z odwa­gą podej­mu­ją się ponow­ne­go prze­my­śle­nia kon­fe­sji i bra­wu­ro­wo pro­wa­dzą z nią grę. Przy­cho­dzi mi na myśl cho­ciaż­by pora­ża­ją­ca twór­czość Justy­ny Kuli­kow­skiej.

Kom­plet­na zgo­da co do Two­ich intu­icji, oporów i wahań doty­czą­cych kon­fe­sji, czu­ję to bar­dzo podob­nie. Zapy­tam Cię zatem o formę tego nie­obu­mar­łe­go ner­wu. Bo for­ma poetyc­ka odgry­wa u Cie­bie ogrom­ną – i bra­wu­ro­wą – rolę: połama­ne wer­sy, które zwie­lo­krot­nia­ją sens, z jed­nej stro­ny kale­ku­ją­ce elip­sy, z dru­giej – baro­ko­wy nad­miar, cza­sem sub­wer­syw­ne rymy jak z kuka­ją­ce­go zza ramie­nia księ­dza Baki, haki i zeug­my, prze­rzut­nie, które każą nam tań­czyć nie w naszym ryt­mie, zająk­nię­cia i ana­ko­lu­ty, wypo­wie­dzio­we zro­śla­ki i myślo­we fran­ken­ste­iny. To wszyst­ko zaś spo­tę­go­wa­ne bru­tal­ny­mi obra­za­mi, prze­mo­co­wy­mi sło­wa­mi i zacho­wa­nia­mi, maka­brą i abiek­tal­no­ścią bez tabu. Czy­ta­jąc Baśń o zwich­nię­ciu sta­wu bio­dro­we­go, za każ­dym razem podzi­wia­łam Two­ją odwa­gę prze­kra­cza­nia gra­nic: w sobie, w języ­ku, w czy­tel­ni­ku. Teraz, gdy już nie ma odwro­tu, bo książ­ka za chwi­lę tra­fi do rąk odbiorców, zapy­tam Cię sło­wa­mi z Two­je­go wier­sza „egzor­cyzm – tryp­tyk”: „czy wiersz moż­na roz­cią­gnąć tak/ żeby w nim umrzeć/ i żeby w nim prze­żyć”?

 Napraw­dę – nie wiem! Nie­ustan­nie biję się z tym pyta­niem. Cza­sem wyda­je mi się, że tak, przez więk­szość cza­su, że nie. Myślę też, że wie­le poka­żą naj­bliż­sze mie­sią­ce. Sam z ogrom­ną cie­ka­wo­ścią będę sta­rał się obser­wo­wać, co z moim książ­ko­wym boha­te­rem zro­bią czy­tel­ni­cy, jak zosta­nie przez nich potrak­to­wa­ny, kim sta­nie się w warun­kach nowych, w prze­strze­niach obcych mu i róż­nych per­cep­cji. Czy nie zosta­nie jed­nak dobi­ty przez fał­szy­we tro­py, któ­re w tej książ­ce poroz­rzu­cał, nawet jeże­li cza­sem sam się o to pro­sił?

Uwa­żam, że wszy­scy musi­my przejść w życiu przez wie­le sym­bo­licz­nych śmier­ci. Ta w tek­ście jest dla piszą­ce­go koniecz­na. Ale odpo­wie­dzi na to pyta­nie może udzie­lić tyl­ko czas.

Twój tomik to jeden z dwóch poetyc­kich debiutów będą­cych pokło­siem pra­cow­ni Poło­wu pro­wa­dzo­nej w 2024 roku przez Kubę Pszo­nia­ka. Pierw­szym była córka tańczy Jaku­ba Beli­ny-Brzo­zow­skie­go. W Waszej gru­pie byli też m.in. Prze­my­sław Krall, Michał Dzie­dzic, Piotr Okniń­ski. Dołą­cza­cie do takich poetów jak Tomek Gro­mad­ka, Andrzej Woź­niak czy Łukasz Woź­niak, który debiu­to­wał w Biu­rze mie­siąc przed Tobą. Wymie­niam te nazwi­ska dla­te­go, że według mnie każ­dy z Was na swój sposób, zupeł­nie innym języ­kiem, podej­mu­je próbę prze­my­śle­nia na nowo kwe­stii męsko­ści. Jako femi­nist­ka, roz­czy­tu­jąca się cho­ciaż­by w ese­jach bell hooks (Goto­wi na zmia­nę, Wszyst­ko o miło­ści), bar­dzo na tę „nową męskość” w poezji cze­ka­łam. Myślę, że jeśli mamy utrą­cić łeb patriar­cha­to­wi, który krzyw­dzi i kobie­ty, i męż­czyzn, i oso­by LGBTQ+, i te hete­ro, to trze­ba to zro­bić wspólny­mi siła­mi. A takim pierw­szym ruchem mógłby być ten z wier­sza „zostaw­cie Tita­ni­ca” – wale­nie kar­to­ni­ka­mi z zepsu­tym mle­kiem o ścianę sali gim­na­stycz­nej, w której tyle razy padały słowa: „pamię­taj żeby regu­lar­nie pić mleko/ bo będzie z cie­bie pedał/ bo będziesz kale­ką”. Uda się, Ada­mie?

Ja rów­nież z pło­mien­nym zain­te­re­so­wa­niem śle­dzę te nowe wizje męsko­ści, któ­re docho­dzą do gło­su w poezji, i uwa­żam, że napraw­dę doda­ją otu­chy i wia­ry, że może się udać!

Czy się jed­nak uda, nie wiem. Jest to dro­ga, na któ­rej czy­ha mnó­stwo nie­bez­pie­czeństw. Zawsze oba­wiam się, by śmierć jed­ne­go stwo­ra nie pocią­gnę­ła za sobą naro­dzin jego złe­go, mrocz­ne­go bra­ta bliź­nia­ka. W ogó­le boję się tych czy­ha­ją­cych w mro­ku bra­ci bliź­nia­ków, o czym mogą dowie­dzieć się wszy­scy, któ­rzy prze­czy­ta­ją moją książ­kę . Pro­ble­ma­ty­zu­je to tak­że wspo­mnia­na już wie­lo­krot­nie prze­ze mnie Duco­ur­nau (a co mi tam, pole­cę ją jesz­cze raz, mówi­łem, że mam obse­sję…).

Tak czy ina­czej, nie chcę narze­kać! Waż­ne, żeby nie usta­wać i jed­nak tymi kar­to­ni­ka­mi z mle­kiem o tę ścia­nę nawa­lać! Mimo wszyst­ko i koniecz­nie razem! Do skut­ku!

W „nowej pol­skiej eks­tre­mie” pada­ją sło­wa: „wiersz wylęga się w traumie/ jak huba jest chyba/ jest opo­wie­ścią na opowieści/ mate­rią”. Podo­ba mi się obraz wier­sza jako paso­żyt­ni­czej huby nara­sta­ją­cej na trau­mie, co w dodat­ku świet­nie odda­jesz dzię­ki nad­mia­ro­wej for­mie tej stro­fy. Ten tekst to swo­ista ars poeti­ca, ale nie o Zbysz­ka Her­ber­ta chcę pytać (czy­tel­ników odsy­łam na s. 37 książ­ki), a nawet nie o grzy­ba, co rośnie na pniu, tyl­ko o… pają­ki. Wiem, że jesteś wiel­bi­cie­lem małych stwo­rzeń (nie tyl­ko pająków), nawet w bio­gra­mie napi­sa­łeś o sobie: arach­no­fil. Czy mogę Cię zatem zagad­nąć o ars poeticę arach­no­fi­la? Tu oczy­wi­ście przy­wo­łam dwie paję­cze kon­cep­cje pisa­nia: hyfo­lo­gię Rolan­da Bar­thesa, według której autor roz­pusz­cza się i ginie cał­ko­wi­cie w tka­ni­nie swo­je­go tek­stu, oraz arach­no­lo­gię Nan­cy K. Mil­ler, zakła­da­ją­cą, że autor­ka pozo­sta­wia w wysnu­wa­nej z sie­bie sie­ci pisa­nia wła­sne pod­mio­to­we śla­dy, tak­że – śla­dy dozna­nych krzywd. Która z tych meta­for jest Ci bliż­sza? A może patrzysz na poezję i autor­ską pod­mio­to­wość jesz­cze ina­czej?

Otwo­rzy­łaś pusz­kę Pan­do­ry! Przy mnie nie wol­no wspo­mi­nać o pają­kach, mogę roz­ma­wiać o nich godzi­na­mi i dosłow­nie zamę­czyć roz­mów­cę; brak mi w tej kwe­stii lito­ści, wyczu­cia i współ­czu­cia. Ale mle­ko się roz­la­ło, a sko­ro tak, to odpo­wiem jak nie­ule­czal­ny arach­no­fil.

Wła­ści­wie od szó­ste­go roku życia ścią­ga­łem do swo­je­go domu naj­roz­ma­it­sze stwo­ry, zwłasz­cza te, któ­re powszech­nie uwa­ża się za złe, pod­łe, paskud­ne, przez co zawsze jakoś spo­łecz­nie i kul­tu­ro­wo mniej je kocha­no… A że byłem dziec­kiem wred­nym, czę­sto przy­no­si­łem ptasz­ni­ki, czar­ne wdo­wy, a nawet wałę­sa­ki bra­zy­lij­skie. W pew­nym momen­cie dzie­li­łem pokój z ponad tysią­cem pają­ków.

Jed­ny­mi z naj­cie­kaw­szych były prząd­ki; pają­ki z rodza­ju Nephi­la, któ­re jesz­cze do nie­daw­na ucho­dzi­ły za pają­ki two­rzą­ce naj­więk­sze i naj­moc­niej­sze sie­ci na naszej pla­ne­cie. Ich paję­czy­na czę­sto docho­dzi do pra­wie dwóch metrów śred­ni­cy i mówi się, że jest moc­na jak żył­ka (tkwi w tym odro­bi­na prze­sa­dy)! Czy­ta­łem kie­dyś o bada­niach, w któ­rych zasta­na­wia­no się nad moż­li­wo­ścią two­rze­nia z niej kami­ze­lek kulo­od­por­nych.

Z racji roz­mia­ru ich paję­czyn nie było raczej moż­li­wo­ści hodo­wa­nia ich w ter­ra­rium, zwłasz­cza że przy­nio­słem ich do domu kil­ka. Posta­no­wi­łem więc znieść do swo­je­go poko­ju wszyst­kie rośli­ny donicz­ko­we z domu, przy czym więk­szość ukra­dłem mamie, i wypu­ścić Nephi­le luzem. Po paru dniach pokój wyglą­dał nie­sa­mo­wi­cie – z sufi­tów zwi­sa­ły wręcz fal­ba­ny, bal­da­chi­my paję­czyn, na środ­ku któ­rych sie­dzia­ły sobie żół­te, gru­biut­kie pają­ki. Ze wzglę­du na cha­rak­te­ry­stycz­ny tryb życia nie opusz­cza­ły one swych paję­czy­no­wych apar­ta­men­tów, więc uda­wa­ło nam się kom­for­to­wo współ­dzie­lić tę życio­wą prze­strzeń. Ale do cze­go zmie­rzam!?

Kar­mie­nie takie­go pają­ka pole­ga­ło na umiesz­cze­niu owa­da na ogrom­nej sie­ci; prząd­ka natych­miast do nie­go pod­bie­ga­ła, zata­pia­ła w nim pazu­ry jado­we, wpusz­cza­jąc jad, a następ­nie two­rzy­ła żywe mumie, któ­re cze­ka­ły na moment poja­wie­nia się gło­du. Gdy prząd­ka zgłod­nia­ła, pod­cho­dzi­ła do takiej mumii i zaczy­na­ła szat­ko­wać ją che­li­ce­ra­mi, jed­no­cze­śnie owi­ja­jąc ją kolej­ny­mi war­stwa­mi paję­czy­ny. Po uczcie pozo­sta­wał z tego rodzaj „kul­ki”, któ­ry przez jakiś czas wisiał na paję­czy­nie.

Nie­sa­mo­wi­te było dla mnie to, że w przy­pad­ku róż­nych gatun­ków w obrę­bie tego same­go rodza­ju te „bomb­ki” mia­ły zawsze swój indy­wi­du­al­ny ślad, były nie­co inne – nosi­ły nie­ja­ko cechy indy­wi­du­al­ne zależ­ne od gatun­ku prząd­ki, któ­ry je wytwo­rzył.

Dla­te­go cho­ciaż w gor­szym dniu odpo­wie­dział­bym Ci, że to Roland Bar­thes ma wię­cej racji i jest mi bliż­szy, to całym ser­cem jestem jed­nak za Nan­cy! I mam nadzie­ję, że to się nie zmie­ni.

Na mar­gi­ne­sie dodam, że wie­rzę w wie­lość toż­sa­mo­ści, przez któ­re prze­cho­dzi­my jako jed­nost­ka w cią­gu swo­je­go życia, a zatem tak­że w wie­lość wyra­sta­ją­cych z nich pod­mio­to­wo­ści, któ­re zakła­da­my i ścią­ga­my w danym odcin­ku cza­su. Wszyst­kie je uwa­żam za wytwór buzu­ją­cej pod nami, nie­uchwyt­nej grzyb­ni. W swo­jej pra­cy poetyc­kiej pró­bo­wa­łem cza­sem dotrzeć do tych pod­mio­to­wo­ści zrzu­co­nych jak wylin­ka, wobec któ­rych uda­ło mi się wyho­do­wać odpo­wied­ni dystans. Czę­sto to wła­śnie je kła­dłem na poetyc­kim labo­ra­to­ryj­nym sto­le i to na nich doko­ny­wa­łem cię­cia, i to tam sta­ra­łem się o zało­że­nie szwów.

Oj, teraz Ty nie otwie­raj pusz­ki Pan­do­ry! Jako autor­ka książ­ki Wylin­ki, total­nie opę­ta­na zawar­tą w tym tytu­le wizją pod­mio­to­wo­ści, a do tego od tygo­dnia opie­kun­ka modlisz­ki z gatun­ku Hie­ro­du­la veno­sa, która wła­śnie prze­szła z L3 do L4, mogę zaraz wysnuć z sie­bie wylin­ko­wy wywód wiel­ko­ści paję­czyn Two­ich Nephi­li (a i tak gada­my już tak dłu­go, że nie wiem, czy nie ople­tli­śmy czy­tel­ników na amen, żyje­cie, czy­tel­ni­cy?). Może więc wróć­my do huby poetyc­kiej. Przy­wo­łam tu ojcow­ski cytat z tryp­ty­ku „bażant – dzień czter­dzie­sty”: „nasza poet­ka Szym­bor­ska to był spo­łecz­ny paso­żyt”. Podej­rze­wam, że podob­ne tek­sty sły­sza­łeś w Łysa­ko­wie napraw­dę, ja zresz­tą też wie­le razy dosta­łam taki­mi po uchu. Jak to jest – dora­stać do roli poety w śro­do­wi­sku, które uwa­ża pisa­nie za dzia­łal­ność pasożyt­ni­czą, wywro­to­wą, here­tyc­ką, cho­rą? Czy poezja sta­je się wte­dy rze­czy­wi­ście „mową ostat­niej szan­sy”, jak to gdzieś powie­dział Miłosz Bie­drzyc­ki? Czy wier­sze (swo­je, cudze) coś Ci kie­dyś ura­to­wa­ły? Czy dały Ci spraw­czość? 

„…co nie chciał mieć dzie­ci” – war­to dodać! Pew­nie nie zasko­czę Cię zatem odpo­wie­dzią, że ten cytat jest żyw­cem wydar­ty z rze­czy­wi­sto­ści.

Zacznę może od tego, że bar­dzo zaska­ku­je mnie – czy to na spo­tka­niach autor­skich, czy w wywia­dach, roz­mo­wach z poeta­mi – fakt, że zawsze gdy pada pyta­nie o spraw­czość poezji, moż­li­wość prze­kształ­ca­nia przez nią rze­czy­wi­sto­ści, naru­sza­nia przez nią jakie­goś porząd­ku, w więk­szo­ści przy­pad­ków udzie­lo­nej odpo­wie­dzi towa­rzy­szy iro­nicz­ny uśmiech i zwy­kle poja­wia się uwa­ga, że poezji prze­cież nikt nie czy­ta, może oprócz samych poetów czy osób z „bań­ki poetyc­kiej”.

No dobrze, sam oczy­wi­ście nie wie­rzę w żad­ną wiel­ką siłę raże­nia poezji, nie kar­mię się uto­pij­ny­mi wizja­mi lite­ra­tu­ry i sztu­ki, któ­re potra­fią w wymia­rze glo­bal­nym dopro­wa­dzić do ogrom­nie zna­czą­ce­go roz­chwia­nia, real­nej zmia­ny, rewo­lu­cji, sku­tecz­ne­go ude­rze­nia w zasta­ny aspekt spo­łecz­nej nie­spra­wie­dli­wo­ści… Ale z wła­sne­go doświad­cze­nia wiem, że nie tyl­ko poeci czy­ta­ją w Pol­sce poezję. Jeże­li jakimś cudem poezja potra­fi­ła zawi­tać do Łysa­ko­wa, cho­ciaż było to miej­sce – powiedz­my szcze­rze – wyjąt­ko­wo poezji nie­sprzy­ja­ją­ce, to nie jest to do koń­ca praw­dą.

Two­je pyta­nie może na pierw­szy rzut oka wyda­wać się gór­no­lot­ne, nie­ja­ko w geście samo­obron­nym impli­ko­wać koniecz­ność zabez­pie­cze­nia się iro­nią czy mru­gnię­cie okiem, ale odpo­wiem rów­nie moc­no i pom­pa­tycz­nie: tak, wier­sze, albo lite­ra­tu­ra w ogól­no­ści, jak rów­nież kino – wie­lo­krot­nie mnie ura­to­wa­ły. Serio! I wie­lo­krot­nie dały mi spraw­czość.

Z czy­stym ser­cem jestem w sta­nie powie­dzieć, że gdy­by nie poja­wi­li się w mojej mło­do­ści np. Gins­berg, Paso­li­ni, Vil­lon, Almo­dó­var, Plath, Genet – być może żył­bym teraz w skon­stru­owa­nym przez same­go sie­bie wię­zie­niu, grał­bym kogoś zupeł­nie obce­go we wznie­sio­nym przez sie­bie teatrze, wynisz­cza­jąc psy­chicz­nie i sie­bie, i jakąś nicze­mu nie­win­ną kobie­tę. Gdy­by nie lek­tu­ra Róże­wi­cza, Dyc­kie­go, Góry – był­bym z pew­no­ścią kimś o wie­le pod­lej­szym, mniej wraż­li­wym na krzyw­dę dru­gie­go czło­wie­ka. Przy­kła­dy zresz­tą mógł­bym mno­żyć i mno­żyć. To wręcz osza­ła­mia­ją­ce, jaki wpływ na men­tal­ność kolej­nych gene­ra­cji mają cho­ciaż­by seria­le young adult na Net­fli­xie. Napraw­dę, jeże­li cho­dzi przy­kła­do­wo o szer­sze spoj­rze­nie na wize­ru­nek osób LGBTQ+, obraz w powszech­nej pol­skiej men­tal­no­ści, róż­ni­ca mię­dzy tym, co mamy teraz, a tym, co było jesz­cze dzie­sięć lat temu, jest kolo­sal­na, mię­dzy inny­mi dzię­ki kul­tu­rze, któ­ra doło­ży­ła do tego wie­le cegie­łek. Przede wszyst­kim poja­wia się opór, jaka­kol­wiek chęć wal­ki o swo­je pra­wa i wła­sną god­ność. Ale żeby była jasność – sytu­acja lep­sza nie zna­czy wca­le dobra i nie­tra­gicz­na, bo jest jesz­cze cho­ler­nie tra­gicz­na i woła o pomstę.

Dla­te­go wolę akcen­to­wać to, że nawet jeże­li wiersz wywo­ła mikro­sko­pij­ną zmia­nę w jed­nej oso­bie, spo­wo­du­je nad­kru­sze­nie cho­ciaż­by kawa­łecz­ka ska­mie­nia­łej wraż­li­wo­ści, uczu­li nas choć­by na jed­ne­go wyklu­czo­ne­go, roz­draż­ni naszą wyobraź­nię tak, że będzie­my w sta­nie myśleć i patrzeć czu­lej oraz z więk­szą empa­tią, jeże­li cho­ciaż raz otwo­rzy nam na coś oczy – to nie jest to wysi­łek na mar­ne. Ciesz­my się nawet z tych małych zmian. I idź­my za tym cio­sem. I to wła­śnie je akcen­tuj­my.

Ada­mie, wie­rzę – a nawet to wiem, bo prze­ko­na­łam się na sobie – że Two­je wier­sze będą zmie­niać, nad­kru­szać, roz­draż­niać i uczu­lać. Dzię­ku­ję Ci za roz­mo­wę, daw­no mi się z nikim tak dobrze nie gadało!

O autorach i autorkach

Adam Jaworski

Rocznik 1995. Poeta, arachnofil. Laureat projektu ,,Połów. Poetyckie debiuty 2024”. Pochodzi z Łysakowa pod Lublinem. Mieszka w Krakowie.

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Powiązania