Joanna Mueller: Adamie, Baśń o zwichnięciu stawu biodrowego to Twoja pierwsza książka. Kiedy zaczynamy naszą rozmowę, jeszcze jest w drukarni, nabiera ciała, niedługo jej dotkniesz. To na pewno duże emocje. Opowiesz nam trochę o swojej osobistej drodze do poezji w ogóle i konkretnie do debiutu?
Adam Jaworski: Hej, Asiu! Tak, nie będę ukrywał, że emocje są naprawdę ogromne – mam wrażenie, że wraz z każdym dniem zbliżającym mnie do premiery książki stają się coraz intensywniejsze… Właściwie jest to całe spektrum najróżniejszych uczuć. Od radości i ekscytacji, że moje literackie dzieci wreszcie opuszczają dom, odcinają się ode mnie i niebawem rozpoczną wędrówkę przez percepcje najróżniejszych czytelników – i to tam zaczną tak naprawdę rozrabiać – po ciekawość, obawy, a może nawet lekki niepokój – mam bowiem świadomość, że są to dzieci w dużym stopniu niesforne, zaczepne i źle wychowane. Wiem, że nigdy nie wrócą do mnie takie same, a jedyne, co mogę obecnie zrobić, to po prostu pozwolić im żyć na własną rękę i być tym, czym są.
Początki mojej drogi poetyckiej toną gdzieś wśród mgieł łysakowskich pól. Pochodzę z totalnej „dziury zabitej dechami” i z rodziny od pokoleń chłopskiej, gdzie raczej czytało się mało albo nie czytało wcale. W biblioteczce mojej babci znajdowały się tylko książka kucharska i modlitewnik. Łysaków, z którego pochodzę, był miejscem ukształtowanym przez mocno zarysowane, binarne opozycje, gdzie wszystko było białe albo czarne; nie dopuszczał skali szarości, dusił w zarodku każdy odskok od sztywnej, ustabilizowanej normy. Pewne punkty orientacyjne, wyznaczające kształt życia i funkcjonowania, były tam dziedziczone z pokolenia na pokolenie, niepoddawane pod jakikolwiek namysł, przez co ciążyła nad nimi aureola nietykalności. Dlatego na wszelki eksces i odstępstwo Łysaków reagował paniką i niepokojem. Nie ukrywam, że było to miejsce mało sprzyjające dorastaniu osoby, która w tamtejszych realiach i warunkach, z takich czy innych względów, była po prostu defektem i błędem.
Potrzeba pisania pojawiła się u mnie bardzo wcześnie i właściwie znikąd, do tej pory nie potrafię jej racjonalnie wyjaśnić; nie było żadnych logicznych przesłanek, by w ogóle mogła się narodzić. A jednak uparcie wtryniała się do mojego życia, kłóciła się ze mną o miedzę.
Gdy próbuję odnaleźć jej źródło, wydaje mi się, że – zabrzmi to pewnie piekielnie anachronicznie i staroświecko – samo czytanie wierszy wydawało mi się w dzieciństwie jakąś formą oporu, sprzeciwu, samostanowienia; walką o własny, zagłuszony głos, a momentami prawo do krzyku. W Łysakowie nawet lektura zapłakanych wierszy Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej jawiła się jako szczyt „zniewieścienia i pedalstwa”; spotykała się raczej z opiniami typu: „to dziecko ma najebane we łbie”. Dlatego była straszliwie pociągająca!
Wiem, że odkąd zacząłem czytać, to czytałem radykalnie i na dobre, niestety z bezkrytycznością i naiwnością dziecka, wchłaniając wiersze w całości, dosłownie, łatwowiernie i bez żadnego zabezpieczenia. Wyuczone na pamięć wersy najbardziej zdartych poetyckich szlagierów miały później skręcać kark w zderzeniu z rzeczywistością, na moich oczach, a sama literatura niestety przeradzała się momentami w narzędzie do zadawania bólu drugiemu – w geście okrutnej, niesłusznej, niedojrzałej, ale instynktownej samoobrony, z powodu pielęgnowanego przez bardzo długi czas pragnienia ucieczki i uprzedzeń – co z perspektywy czasu jest dla mnie piekielnie smutne. Widać to zresztą w losach podmiotu-bohatera moich utworów. Byłem dzieckiem tak nadwrażliwym, że aż głupim.
Łysaków szczodrze obdarował mnie także brakiem wiary w siebie, kompleksami, imperatywami niewychylania i nieafiszowania się oraz „nierobienia z siebie pajaca”. Z pewnością z dzieciństwa wyniosłem olbrzymi krytycyzm, który miał się potem przekładać na moją pracę poetycką. Obca jest mi idea dziennika poetyckiego, pisania pod wpływem impulsu czy chwili. Często o napisanym wierszu muszę na jakiś czas zapomnieć, zamknąć go w poetyckiej piwnicy – poczekać, aż zapleśnieje, prawie obumrze, ale tak, aby puls nie wygasł w nim zupełnie. Drugą istotną kwestią jest to, że gdy wyjmuję go z poetyckiej szuflady, muszę skaleczyć się o brzeg jego wersów. Wiersz jako sztylet starannie zaprojektowany do cięcia na żywca emocjonalnych skrzepów – to coś, co zawsze rządziło moją wyobraźnią. Jeżeli nadal czuję w trakcie lektury tego utworu, już po okresie zapomnienia o nim, wyparcia go, jakąś konsternację, niesmak, ból, jeżeli jest mi z nim niewygodnie, jeżeli uwiera mnie i czuję potrzebę poawanturowania się z samym sobą z czasu jego powstawania – wiersz dopiero wtedy trafia do właściwego poetyckiego inkubatora. Jeśli tej próby nie przejdzie – nie pozostaje mi nic innego, jak przebić go osinowym kołkiem. To wszystko sprawia, że praca nad książką trwa u mnie raczej długo.
W poezji interesuje mnie przede wszystkim wywoływanie niepokoju, dezorientowanie, doprowadzanie do kontuzji i konfuzji. Zawsze pragnąłem tego, by wiersz nie kończył się wraz z aktem lektury, ale swymi haczykami i mackami przywierał do umysłu czytelnika, przynajmniej przez jakiś czas pasożytował na jego wyobraźni, uczuciach, szantażował go, prowokacyjnie krzyczał tam, gdzie inni z godnością milczą. W sztuce w ogóle od zawsze pociągała mnie odwaga bycia histerycznym i słabym – wolę jąkanie się niż fasadową, zimną twierdzę opanowania. Ale przede wszystkim pragnąłem zawsze, żeby wiersz, który napiszę, wykluwał się w dyskusji; najlepiej niewygodnej, prowokacyjnej – w niej zaczynał swój właściwy żywot, żeby był konfliktotwórczy. Paradoksalne wydaje mi się także to, że – jeżeli mam być szczery i ustrzec się hipokryzji – wolałbym być tej dyskusji widzem niż jej uczestnikiem.
A skoro już wspomniałem o metaforach cięcia i skaleczeń – sam proces twórczy nie zawsze jest dla mnie przyjemny. Ciągnie mnie do spraw trudnych, bolesnych, szargających nerwy, oburzających. Często taki wiersz trzeba „wyciągnąć za kudły”, jeszcze krwawiący rzucić o kartkę – a sama jego poetycka obróbka przypomina często tamowanie tego krwotoku, odpowiednie kanalizowanie tego przepływu, bo dopiero wtedy, tak uważam, rozpoczyna się właściwa praca poetycka.
Mówiąc krótko – moją poetycką wędrówkę najlepiej oddaje słowo „szarpanina”. Z jednej strony potrzeba wykrztuszania zalegających we mnie wierszy była od zawsze paranoicznie uciążliwa i silna, z drugiej – potrzebie tej towarzyszyło mnóstwo obaw. Jakich obaw?
Wiele z moich wierszy określam żartobliwie jako Plica polonica; przypominają bowiem kołtuny splecione z różnych nachodzących na siebie głosów. Są to często głosy skrajnie paskudne, krzywdzące, niesprawiedliwe – trzeszczące od zinterioryzowanych, zalęgniętych w nich stereotypów, stygmatyzacji i uprzedzeń wszelkiej maści: na tle klasowym, politycznym, psychicznym, seksualnym, światopoglądowym… Wiersz często w trakcie pracy mi pęka, wpuszczając w siebie głosy obce, zwykle przepełnione nienawiścią, wolą krzywdzenia czy też przeciwnie – głosy zdławione od bólu. Po prostu planowany pierwotnie porządek często mi się rozszczelnia, wkrapla w obręb tekstu tyradę bluzgów, popis pogardy i nienawiści czy jakiś rozpaczliwy, obcy pisk. Wiele z tych wierszy jest skrajnie podatna na nieżyczliwą lekturę, lekturę w złej wierze. W przypadku mojej książki obawiałem się tak prozaicznych, banalnych i być może niedorzecznych kwestii, jak przypisanie języka oraz idei obecnych u występujących w tomie postaci czy w samym podmiocie (których tekstowy byt wielokrotnie opiera się po prostu na zadawaniu bólu i krzywdzeniu siebie nawzajem) – mi jako ich autorowi, bałem się, że przeczytane pośpiesznie, wyrwane z kontekstu całej opowieści, w której są osadzone – mogą skrzywdzić. Były to może często obawy na wyrost, ale właściwie odzywały się we mnie bardzo, bardzo długo.
Równie długo czekałem na moment, w którym będę mógł z czystym sumieniem powiedzieć – ten głos jest w stu procentach mój, nie ma w nim cienia fałszu, nie wisi nad nim żaden anioł stróż-kastrator, żaden z „trzech Zbyszków”, unoszących się nad tym tomem jak groteskowe Parki, którzy wygładzaliby mi, wyciszali czy neutralizowali tekst. Oczywiście mimo zadłużeń u naprawdę wielu, którzy pomogli mi dojść do tego, czym poezja jako taka dla mnie jest. Głos nigdy nie jest w zupełności własny. Przyszło nam zresztą pracować razem nad redakcją tej książki i nawet jeszcze wtedy zwróciliśmy uwagę na naddatek paru cudzysłowów, które usunęliśmy – mówiłem Ci wtedy, że czasami jakiś lękliwy demon „kastruje” mi niektóre wersy, ponieważ boi się brutalności niektórych rozplenionych w tych tekstach głosów.
Podsumowując cały ten słowotok – z tych wszystkich względów dość długo zwlekałem z debiutem. Przyczyniło się do tego także to, że raczej nie myślę o poezji jako o tworzeniu zbioru „pojedynczych” wierszy; nie ciągnie mnie do pisania utworów osamotnionych i wyizolowanych. Zawsze patrzę na wiersz jako na część większej całości, w której poszczególne ogniwa korespondują ze sobą i dopowiadają się wzajemnie; ich sens wykluwa się zaś w miejscach ich wzajemnych awantur, utarczek, przecięć, kolizji. Wiersz wyizolowany z całości książki to po prostu nie moja bajka. Z tego powodu także nie publikowałem wierszy w czasopismach – w przypadku większości moich utworów po prostu nie miałoby to większego sensu, a tekst zamiast pluć w twarz przemocy, mógłby tę przemoc zadać czy powielić. Tak przynajmniej wtedy myślałem. Koncepcja tomu jest u mnie po prostu uprzednia w stosunku do wypełniających go wierszy.
Spróbujmy więc przyjrzeć się Baśni o zwichnięciu stawu biodrowego jako całości. Twoja książka już od tytułu, a także od okładki – z wbijającym się w oko obrazem Andrzeja Kuliga – sugeruje, a nawet ostrzega, że nie będzie łatwo ani milusio. Kiedy czytałam Twój tom jeszcze jako projekt w Połowie, to właśnie mnie uderzyło – że Twoje wiersze obnażają zadane rany, koncentrują się na zwichnięciach i okaleczeniach (w każdym wymiarze: fizycznym, psychicznym, społecznym, politycznym, językowym, formalnym itd.), przy czym działają tak, że nawet gdyby chciało się odwrócić wzrok, to nie można, bo te wiersze przygważdżają naszą uwagę, związują i unieruchamiają, uniemożliwiają ucieczkę. Nie chcę przy tym powiedzieć, że stajemy się jako czytelnicy ich ofiarami, albo że epatujesz rolą ofiary, albo że uprawiasz pornografię przemocy, absolutnie nie! Tutaj zachodzi inny mechanizm. Czy w trakcie pisania Baśni… projektowałeś świadomie ten mechanizm paraliżowania oka tak, żeby musiało patrzeć?
Tak; nie ukrywam, że projektowanie tych mechanizmów jest jednym z najbardziej interesujących mnie obszarów literackiego działania. Stawiam tu jednak ciągle pierwsze kroki i mam wrażenie, że dopiero zaczynam eksplorować ten teren.
Na ścieżkach, po których będzie wędrować czytelnik mojej książki, starałem się porozkładać mnóstwo wnyków, pętli i sideł; podobnych do tych, na które natykałem się na łysakowskich miedzach i łąkach. Z nieukrywaną frajdą i ekscytacją starałem się zanieczyścić wersy laseczkami Clostridium tetani, gdzieniegdzie umiejscowić żądła, które wstrzykną czytelnikowi środek uniemożliwiający opadanie powiek. Czasem odurzała mnie idea wywołania pewnego rodzaju wstrząsu anafilaktycznego świadomości i wrażliwości. Chyba nigdy nie uwolnię się od wpływu, jaki w młodości wywarł na mnie Różewicz.
Byłbym hipokrytą, gdybym nie przyznał się do tego, że zaczynem moich wierszy jest często doświadczenie osobiste; nie tylko doświadczenie osobiste własne, ale także wielu osób, które – mówiąc przenośnie – stały się żertwą wystawioną na ołtarzach dla nawiedzającego tę książkę frankensteinowskiego widma. I które część relacji z tego incydentu mi powierzyły.
Pisanie tego tomu często stawało się w praktyce przekładaniem na tekst realnego bólu bliskich mi osób. Zawsze starałem się uniknąć ugrzęźnięcia w prostej konfesji. Z drugiej strony jednak, gdy upływ czasu pozwolił mi wznieść się nad nastoletnim bohaterem mojej książki, odciąć się od niego emocjonalnie i pozwolić mu funkcjonować wyłącznie jako twór tekstowy – uderzała mnie mimo wszystko znienacka, i to obuchem w skroń, myśl, że coś jest z tym światem momentami bardzo nie tak, skoro nastoletnie dziecko zaczyna rozważać możliwość własnej śmierci.
Dlatego pierwszym impulsem, nie mogę tego ukrywać, była często wręcz sadystyczna chęć chwycenia odbiorcy za głowę, rozszerzenia mu powiek tak, jak Alexowi w Mechanicznej pomarańczy Kubricka, zmuszenia go, by patrzył, nawet jeżeli tego nie chce – później jednak pomysł ten wydawał mi się nagle etycznie podejrzany, zwłaszcza gdy zacząłem z niepokojem zastanawiać się, skąd tak właściwie bierze on swój początek. Obawiałem się, by nie był tylko tej przemocy, w sprzeciwie do której się zrodził, rewersem…
Zapamiętałem także bardzo mocno moment, gdy czytając na studiach Państwo Platona, natrafiłem na postać Leontiosa z księgi czwartej; scenę, w której bohater ten, przechodząc obok domu kata i stosu martwych ciał, przeżywał burzliwą wewnętrzną walkę. Rozsadzało go bowiem od środka napięcie pomiędzy wstrętem, odrzuceniem a fascynacją i instynktowną potrzebą, żeby jednak do tego stosu trupów podejść, przyjrzeć się im, napaść do syta swoje oczy. Nawet jeżeli czuł po chwili do siebie obrzydzenie i jedyne, czego pragnął, to jak najszybciej swój wzrok od tych truposzy odwrócić.
Pamiętam, że obraz ten bardzo mną wstrząsnął. Oczywiście cała historia zakończyła się bliższym spotkaniem z teorią Kristevej dotyczącą szeroko pojętej abiektalności. I jakoś wtedy tą kategorią abiektu mocno się zainteresowałem – uważam za niezwykle intrygujące coś, co tkwi w każdym z nas i co zdaje się funkcjonować na zasadzie rozkołysanego do granic możliwości dialektycznego napięcia, coś, co jest ze swej natury sprzeczne w samej swej głębi i mimo wszystko wymyka się naszemu pełnemu zrozumieniu. Uważam, że nadal jest to świetne pole do poetyckiej eksploatacji, ma w sobie wciąż niewykorzystany potencjał wywrotowy, nadal niepokoi i skłania do namysłu… I jakoś namysłu nad potencją abiektu mi we współczesnej poezji ciągle brakuje.
Nie będę ściemniał – uwielbiam próbować zwieść czytelnika, szukać w pisaniu potencjalnych narzędzi do podjudzania odbiorcy i dyrygowania nim, kocham na przykład zostawiać w tekstach uchylone drzwi, przez które da się podejrzeć to, co nie powinno być oglądane przez przypadkowego wędrowca, bo jest zbyt niestosowne i intymne, montować w wierszach kilka odsłoniętych otworków do klucza, których niczym nie zasłaniam, łapać czytelnika in flagranti na wścibskości i żądzy podglądania, podrażniać atawizmy, o których nie wypada głośno mówić. Jeżeli chodzi o sam namysł nad istotą voyeuryzmu, to świetnie rozegrał ten wątek Jerzy Jarniewicz w swym Mondo cane. Tak czy siak, muszę zaznaczyć, że nie jest to jedyna motywacja moich wierszy. Czasem sprawa bywa bardziej banalna – po prostu rzeczywistość, którą poznałem, wbija mi się na chama do tekstów i zaczyna się w nich mościć.
Bardzo interesuje mnie także możliwość bezpośredniego działania na zakamuflowane lęki, testowanie możliwości generowania somatycznego doświadczenia estetycznego, zadawanie ciosów w rozjątrzoną emocję. Lubię podsycać odbiorcę, manipulując jego głodem sensacji i przemocy, zwodzić go krzykliwością tematu, tak by dał mi się prowadzić za rękę i został wywiedziony tam, gdzie chciałbym, żeby dotarł.
Jednym z najważniejszych dla mnie polskich poetów będzie zawsze Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki – na punkcie jego twórczości przeżywałem swego czasu coś na kształt chorobliwej obsesji. Z jakiegoś powodu od samego początku czytałem go w kluczu neobarokowym, nawet jeśli sam poeta często się od tego dystansował i ten sposób lektury wierszy Dyckiego równie często spotykał się z dezaprobatą krytyków oraz znawców jego poezji. W jego drugim tomie poetyckim, Peregrynarzu, znajduje się wiersz, w którym padają słowa o „złożeniu czytelnika do trumny”. I to właśnie u Dyckiego kocham; ten wyrafinowany sposób uwodzenia odbiorcy i manipulowania nim.
Mam wrażenie, że czasem, jako napędzani ciekawością czytelnicy, nieostrożnie podążamy w jego poezji za jakimś sensacyjnym, niepokojącym obrazem i zanim się zorientujemy, nagle znajdujemy się w barokowej, ciemnej rozpadlinie, gdzie jest duszno od oparów przybyłych jakby z polskiej barokowej tradycji poezji metafizycznej. Poszliśmy, żeby dość wstydliwy obrazek obejrzeć z bliska, „napaść swoje oczy” widokiem trudnym, często zbyt intymnym, instynktownie chcieliśmy zaspokoić wścibską ciekawość – i zanim się spostrzegliśmy, przez ramię zajrzał nam ksiądz Baka, a w górze zaczął krążyć cień Sępa. Ale jest już za późno. Nie wiemy, kiedy w naszej głowie zaczęliśmy prowadzić sami ze sobą nieprzyjemną rozmowę dotyczącą na przykład śmierci.
Moją aktualną obsesją, tym razem kinematograficzną, jest zaś twórczość Julii Ducournau; osobiście uważam, że Złota Palma za Titane jest najbardziej zasłużoną Palmą ostatnich lat, zresztą drugą w historii, którą otrzymała kobieta. Nie skłamię, przyznając się, że po obejrzeniu Titane przez bite kilka tygodni zamęczałem tym filmem wszystkich moich znajomych, a bliskich wręcz zmuszałem do jego obejrzenia (często zresztą oglądałem ten film znowu razem z nimi). Dlaczego o tym wspominam? Za genialną uważam kampanię promocyjną tego filmu. Zwiastuny bombardowały widza sloganami o „psychopatycznej morderczyni”, plakat przedstawiał roznegliżowaną kobietę – na masce samochodu! – dodatkowo pomalowanego w ogniste tribale! Co zaś otrzymywał widz w kinie? Wyjątkowo soczysty, moralnie niepokojący, opuchnięty od cytatów i aluzji, wręcz akademicki „traktat feministyczny” – wyjątkowo zadziorny, kłopotliwy i wsadzający kij w mrowisko!
Ogólnie mechanizm nie tylko paraliżowania oka, ale także zapędzania czytelnika w niespodziewane mu miejsca, w kozie rogi, mylenie jego kroków, próba przewidywania jego reakcji i programowania odczuć, sama podstępność autora w stosunku do czytelnika – jest czymś, co literacko niezwykle mnie pociąga. Pierwszy raz skłonność ta i namysł nad nią narodziły się u mnie chyba w trakcie fascynacji staropolskimi emblematami spod znaku Pia desideria Hermana Hugona, a także szachrajską, cwaną ignacjańską ideą applicatio sensuum, która rozpleniła się w barokowej poezji i sztuce w ogóle. W dodatku od zawsze moim crushem był ksiądz Baka. Zderzenie z jego kanibalistycznym, histerycznym i surrealnym rytmem, który wciąga czytelnika i zaczyna miażdżyć mu członki w miarowym pochodzie szaleńczych, groteskowych strof, to coś, co budzi we mnie tak skrajne emocje, że chyba nigdy nie będę w stanie o tym zapomnieć.
Kończąc jednak moje rozgadanie i zmierzając do sedna – jedną z być może najważniejszych idei, która wpłynęła na kształt Baśni o zwichnięciu stawu biodrowego, a jednocześnie wiodła do paraliżowania nie tylko oka, ale też całej czytelniczej uwagi, była próba fabularyzacji poezji. Bardzo zależało mi na tym, by moją Baśń… dało się czytać jako rozsnutą wokół kilku figur opowieść, może nawet parę opowieści – w zależności od tego, za którą z zauważonych nici czytelnik zdecyduje się podążyć.
Tę książkę można próbować przeczytać jako gejowski posthorror, ponurą wiejską telenowelę, koszmarny sen o idolatrii, powieść flirtującą z chwytami literatury young adult czy też absurdalny apokryf heretyckiej ewangelii. Można też uczepić się jednej z najważniejszych dla tomu figur i pójść „ścieżką angelologiczną”, począwszy od spojrzenia w oczy rozsiane na skrzydłach wielu gatunków malachim czy też może – co jest jeszcze bardziej porywające – widzących kół rodem z Ezechiela, by skończyć na wizjerach zboczonego anioła stróża, kanalizującego pragnienie, innego z ważnych bohaterów mojej książki.
Próba przemycenia fabuły do książki poetyckiej była jednym z traktów, którym chciałem w Baśni… podążyć, aby jeszcze mocniej tę czytelniczą powiekę trzymać i nie pozwolić jej opaść, zmusić widza do tego, by dobrnął mi do napisów końcowych i zastanowił się nad możliwością złożenia do kupy zaprojektowanej przeze mnie fabularnej układanki.
W trakcie prac redakcyjnych nad książką ogromną przyjemnością było dla mnie czytanie Twoich rozbudowanych, przebogatych komentarzy, które znacznie przerastały moje typowo techniczne pytania i dawały różne haczyki interpretacyjne (wywiad jest zresztą tej przyjemności znacznym przedłużeniem, heh!). Jednym z fascynujących wątków – prócz wywołanej już przez Ciebie abiektalności – był ten związany z rolą makabry, grozy i niesamowitości w budowaniu Twojej twórczej wyobraźni. Jako osoba zasłaniająca sobie oczy nawet na mało hardkorowych horrorach rozpoznałam oczywiście przemykającą gdzieś tam Carrie (sama też mam o niej wiersz) i kilka innych slasherowych aluzji, ale wiele śladów pewnie prześlepiłam (podobnie miałam z „horrorowatym” tomem Poltergeist Urszuli Honek). Poetykę grozy można wywoływać w poezji w różnym celu – mnie najbliższa jest wtedy, gdy obnaża przemoc społeczno-polityczną (też byłam w wierszach final girl). Zdradzisz, do czego była ona potrzebna Tobie?
Czasami mam wrażenie, że groza, makabra, estetyka horroru nie została wybrana przeze mnie, ale to ona wybrała mnie i siłą wtargnęła do moich wierszy.
Przede wszystkim chciałbym podkreślić, że Baśń o zwichnięciu stawu biodrowego jest książką nawiedzoną, że w tych wierszach straszy!
Chociaż Łysaków to miejscowość niepozorna, mała i niczym właściwie się niewyróżniająca, dawno, dawno temu, w czasie, który przypadł na lata mojego dorastania, postanowiono dokonać tam wyjątkowo niepokojącego eksperymentu, rodem ze słynnej powieści Mary Shelley. Spróbowano powołać do życia pewną istotę. Wskrzeszenie to podjęto z wielu powodów, aczkolwiek dziś jestem przekonany, że w szlachetnych intencjach i być może w wyniku kumulowanego przez długi czas gniewu, bólu oraz uzasadnionych frustracji. Wynik eksperymentu był jednak naprawdę złośliwy i opłakany, momentami tragiczny w swoich skutkach. Narodziło się straszliwe monstrum. Czytelnik, który zacznie tropić w moich wierszach tę istotę, będzie w stanie usłyszeć w niektórych wersach poszum jej bezcielesnych skrzydeł, poczuć jej lodowaty oddech. Całą moją Baśń… mógłbym nazwać swoistym egzorcyzmem. Często próbuję tę istotę w moich tekstach upolować, a w tym celu staram się trzymać szamoczący się wiersz za bary, aż nie wzejdzie zorza. Raz rytualnie składam jej na ołtarzach posiłek, innym razem strzelam do niej na tych ołtarzach z procy.
Jako kinofil od długiego czasu przypatruję się także z niegasnącą ciekawością zjawisku nazywanemu „renesansem horroru”. Filmami grozy interesowałem się od dziecka. Wydaje mi się, że mówienie o pewnej doniosłej zmianie w obrębie tego gatunku, która dokonała się w ostatnim czasie, jest zasadne, chociaż często natyka się na naprawdę ostre głosy sprzeciwu. Mówię tu o zjawiskach gatunkowych, które zaczęto nazywać terminami „posthorror” czy elevated horror. Mimo rosnącej popularności tych terminów w różnych dyskusjach budzą one nadal duży opór, określa się je często jako sztuczne, snobistyczne i akademickie twory, uważa się czasem, że są owocem utajonych uprzedzeń czy stanowią wytrych do tego, by gatunki uznawane za gorsze mogły wejść „na salony” oraz żeby można było się nimi „pełnoprawnie zachwycać” z czystym, snobistycznym sumieniem i nadętą butą.
Nie do końca zgadzam się z tym podejściem. Warto zaznaczyć, że zakres znaczeniowy tych terminów nie jest skonkretyzowany, stabilny; właściwie mam wrażenie, że każdy używa tych terminów inaczej, więc może wyjaśnię moje podejście do tej kwestii, nawet jeśli jest ono dyletanckie i niejako skonstruowane na użytek własny. O ile za elevated horror uważam film grozy, który po prostu zbliża się nieco do kina autorskiego, arthousowego¸ próbuje stworzyć wytwór straszący, ale z bardziej indywidualistyczną, często eksperymentalną estetyką, o tyle „posthorror” to według mnie twór, w którym „art-groza”, żeby posłużyć się terminem przejętym od Noëla Carrolla, nie jest celem samym w sobie – to często film, który posługuje się estetyką, konwencjami, rekwizytami horroru nie tylko po to, by straszyć, ale też żeby mówić o sprawach, które intuicyjnie nie kojarzą się nam z horrorem, kwestiach często traumatycznych, problematycznych, trudnych, dla których być może brakuje właściwego języka. Filmy te jednocześnie wyjątkowo obficie zapożyczają oraz przemycają w tym celu narzędzia i rozwiązania, które „klasyczny horror” (to pojęcie powinno się opatrywać podwójnym cudzysłowem!) wypracował. Efekty są często naprawdę piorunujące!
Mam tu na myśli takich twórców i twórczynie, jak: Julia Ducournau, Ari Aster, Robert Eggers, Rose Glass, Jordan Peele, Jorgos Lantimos, Gaspar Noé, Nicolas Winding Refn czy ostatnio Coralie Fargeat. Wymieniać można długo!
Sama ta idea być może nie jest wcale aż taka nowa; nasuwa mi się na myśl chociażby Poganka Żmichowskiej, gdzie wampiryczny anturaż staje się, zdaniem wielu, możliwością wyrażenia w utworze nieheteronormatywnego uczucia.
Gdy śledzę rozwój kinowego horroru, jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak elastyczne są ramy tego gatunku, jak dużo można dzięki niemu powiedzieć i jak wiele rozmaitych tematów w nim podjąć przy użyciu rozwiązań, które horror w swej historii wypracował. Nie widzę tu tym samym żadnej zakamuflowanej pogardy, ale wręcz przeciwnie – celebrację, dowartościowanie i niegasnącą miłość do tego gatunku, zwłaszcza że wielu z tych twórców wprost i szczerze dzieli się swoim uwielbieniem do horroru jako takiego, cytując i niezwykle często nawiązując do tego, co zwykło się określać kinem klasy B. I robi to totalnie serio! I z ogromną miłością!
Na mnie również gatunek ten rzucił magiczny urok już dawno temu. Groza, makabra, niesamowitość – tak jak wspominasz – mogą doskonale nadawać się do obnażania społeczno-politycznej przemocy, ale ponadto z tą przemocą walczyć środkami równie brutalnymi i bezwzględnymi. Czy nie jest paradoksalnie fascynujące to, że jednak w jakimś stopniu lubimy się bać? Że strach jest emocją wyjątkowo silną na tle innych? Że towarzyszą mu wyjątkowo wyraziste znaki somatyczne?
W swojej książce często podejmuję się tematów piekielnie trudnych i emocjonalnie wymagających. Jak bowiem napisać o doświadczeniu tak okrutnym jak gwałt, by wiersz się nie rozsypał? Jak w wierszu udźwignąć tak potworne przeżycie, by nie umniejszyć potworności tego wydarzenia, nie zbanalizować go? Jak podejść poetycko do spotkania poturbowanego, bezbronnego dziecka z pedofilem? Czy w ogóle można o tym pisać? Czy można uczynić to tematem wiersza? Mam mnóstwo obiekcji, obaw, wątpliwości. Często się z tą grozą nie na żarty nawalam, ironicznie się od niej dystansuję, podważam jej kompetencje, gdy już mi się w wierszu pojawi. Pisanie jest też przecież rodzajem walki, poszukiwaniem, wyruszaniem w naprawdę wymagającą podróż, jest błądzeniem i myleniem się, przede wszystkim sprawdzaniem różnych możliwości.
Groza mnie uwiodła, zaczęła nęcić mnie swoją schowaną sprawczością, a ja po prostu naiwnie uwierzyłem jej, dałem się zwieść, postanowiłem… zaryzykować? Nie uznałbym jednak mojej książki za coś więcej niż sprawozdanie z tej próby. A po czasie i tak stwierdzam, że momentami w wielu miejscach zabrakło mi odwagi. Że prawdziwa groza rzeczywistości mnie przerosła.
Tak czy inaczej, w książce tej, czasami bardzo dyskretnie, mrugam poetyckim okiem do Kinga, Stokera, Hoopera, Romero, Shelley, Herzoga, Cravena, Eggersa, Ducournau, Kubricka i innych, bo bardzo, naprawdę bardzo wiele im zawdzięczam.
Zaciekawiło mnie, że równie chętnie jak makabrę rozkręcasz w Baśni… mechanizm śmiechu. Ale jest on specyficzny, żadne tam sitcomowe sztuczne brechty, karnawałowe rozpasanie albo ironiczne podśmiechujki. Śmiech w Twoich wierszach przypomina mimowolne, automatyczne i podszyte rozpaczą „ataki śmiechowe” Jokera z filmu Todda Phillipsa – przy czym, co ważne, paragelia dotyka tu nie tyle podmiotu lirycznego, ile… czytelnika Twojej książki. W jednym z komentarzy napisałeś mi, że interesuje Cię stworzenie w tekście takiego napięcia formalnego, które najpierw wywoła u odbiorcy automatyczny śmiech, a po chwili – gdy czytelnik uświadomi sobie, z czego drwi – sprawi, że zawstydzi się własnej mimowolnej reakcji. To obnażanie naszych stereotypowych odruchów, pokazywanie, jak dużo hipokryzji kryje się za prawilną fasadą – ma ogromny wywrotowy potencjał. Tym bardziej, że pierwszy cios – jak Joker – kierujesz przeciw własnemu śmiechowi, prawda? Siebie pierwszego wytrącasz z dobrego mniemania o sobie?
Bardzo ważne jest to, o czym wspomniałaś na końcu – to, że ostrze początkowo wymierzone jest tu przede wszystkim przeciwko samemu sobie. Chyba niczego nie znoszę tak bardzo w poezji, jak prób stawiania się wyżej od czytelnika, mówienia do niego z góry, ex cathedra, pouczania go czy prób wykrywania u niego hipokryzji, tak jakby autor miał do tego jakiekolwiek prawo… Uważam, że nie ma w poezji nic gorszego niż zachłyśnięcie się samym sobą przez osobę mówiącą w wierszu, epatowanie tym na każdym kroku. Mam wtedy ochotę odłożyć książkę i na zawsze o niej zapomnieć.
Jeżeli chodzi o te pułapki, projektowane z myślą o wywołaniu skrępowania i zakłopotania, to ich ostatecznym celem jest nie tyle wstyd, ile poprzedzający go somatyczny, mimowolny, „zwierzęcy” odruch. Chciałem, by ten w konsekwencji prowadził odbiorcę z powrotem do wiersza, skłaniał go do „relektury” i koncentrował jego uwagę na zawartych w tekście opiłkach, kolcach, zadrach. Skupiał jej lub jego wzrok na miejscach niewygodnych i trudnych, a tym samym zapraszał na – podkreślam – wspólne mapowanie tego interesującego zjawiska.
Zawsze przyciągała mnie ambiwalentna natura fenomenu, jakim jest śmiech, jego strona mroczna – to, że z jednej strony może on być niekontrolowaną reakcją obronną, anestetycznym blokerem, czymś, co na zasadzie właśnie paragelii wylewa się z człowieka, gdy nie ma się już siły na inne ujście tego, co cię w środku rwie i pali; z drugiej strony zaś bywa wyjątkowo sprawnym mechanizmem i narzędziem pogardy, znieważania, szykanowania czy kpiny. Zachodnia myśl zresztą właściwie od samych swych początków miała ze zjawiskiem śmiechu duży problem i bardzo szybko dostrzegła jego niepokojące aspekty. W śmiechu pociąga mnie to, że może on być czymś o niezwykle potężnym potencjale wywrotowym, jak też jego ciemny rewers – poprzez upokorzenie i trywializację może on stanowić wyjątkowo jadowity hamulec, wyciszający wszelki potencjał emancypacyjny.
W swojej Baśni… podjąłem nieśmiałą próbę jedynie krążenia wokół całej tej wieloznaczności i opalizacji humoru; często zresztą wydobywałem w tym celu autentyczne wydarzenia i teksty, które spływały do wierszy wprost z łysakowskich wspomnień.
Swego czasu byłem wyjątkowo zaabsorbowany tym, że humor, na który natknąłem się w literaturze staropolskiej, ten wyjęty z niektórych foricoeniów czy fraszek Kochanowskiego, Figlików Reja albo literatury sowizdrzalskiej – był jakby żywcem wzięty z wiejskiego humoru mojego dzieciństwa, który mnie otaczał.
I nie ukrywam – trochę mi tej paradoksalnej, ambiwalentnej natury humoru, używania go w sposób zupełnie inny, niepokojący, we współczesnej poezji brakuje, chociaż pojawiają się i tu zmiany. Mam na przykład na myśli świetne książki poetyckie Ilony Witkowskiej, w których humor pewnych utworów wydaje mi się dziwny, kłopotliwy, niewygodny i uwierający.
Formami, po które chętnie sięgasz w swojej książce, są tryptyki i dyptyki. Zanim pojawi się nam w głowie motyw malarstwa Francisa Bacona, pierwsze skojarzenie jest zapewne ze sztuką sakralną. Tu zaś nieodmiennie w każdym obrządku w centrum znajduje się ołtarz, a na nim – ofiara. I właśnie o rolę ofiary w Twoich wierszach chciałabym Cię zapytać. Z jednej strony wiele w Baśni… zwierząt ofiarnych w quasi-religijnej, mięsnej ideologii wyznawanej przez portretowanego w wierszach ojca. Jednak najważniejszym, tragicznym bohaterem rytuału jest upozowany na świętego Sebastiana podmiot Twojego tomu. Napisałam „tragicznym”, a przecież napisałeś książkę wadzącą się na różne sposoby z modelem ofiarniczym, taką, która wcale nie chce go powielać, przeciwnie – każdym kolejnym wersem walczy o sprawczość kruchego, znękanego, poranionego bohatera. Znowu nam tu powraca Carrie, która w horrorystycznym stylu wychodzi z centrum sakralnego tryptyku i, cóż, robi mściwą rozróbę. A jednak Twój podmiot unika także ścieżki zemsty. Nie jest ofiarą, nie jest mścicielem. Kim zatem jest według Ciebie?
Wydaje mi się, że jest przede wszystkim podmiotem zwielokrotnionym, podmiotem nieustannie przebierającym się w różne tożsamości, cholernie pogubionym, pokaleczonym i niedojrzałym, nieustannie wpadającym z deszczu pod rynnę. Z jednej strony z maniakalnym uporem rozstawiającym po tekstach ołtarze, na których, trochę na zasadzie subwersji, rozmieszcza wszystkie „czarne owce” w rodzinie; wszelkich odmieńców, samobójców, zboczeńców i wariatów, poszatkowanych i zmielonych przez rozbuchaną, euforyczną plotkę, zredukowanych do rodzaju figur przez quasi-legendarność rodzinnych dyskursów. Zgarnia na te ołtarze także zwierzęta, czasem sam wchodzi na ich środek i zaczyna się na nich rozbierać, by po chwili w akcie furii je burzyć, by ściągać postaci ze skrzydeł na ołtarz albo odwrotnie – z ołtarza na skrzydła. Często działa impulsywnie, w akcie rozpaczy, niczym zagonione w kąt zwierzę broni się agresją, rozszczelnia się jak niektóre wiersze, by wzięły nad nim górę rozszalałe języki gniewu, opuchnięte od wrogości, stereotypów i uprzedzeń.
Gdy dorastałem, jedną z książek, które zawsze leżały na półce przy moim łóżku, był Wielki Testament Franciszka Villona, przeżywałem też okres fascynacji literaturą pikarejską. Podejrzewam, że gdzieś tam mógłbym szukać śladów poczęcia mojego podmiotu. Mam wrażenie, że on często mi się wymyka, zaczyna żyć własnym życiem, często także roziskrza się na przecięciu wielości tekstów, co tylko zaciemnia mi moje własne wyobrażenie o nim.
W większości wierszy, nie da się ukryć, porusza się w scenerii wiejskiej.
W pracowni Połowu Jakub Pszoniak zapytał mnie o znajomość twórczości Daniela Rycharskiego, często podejmującego w działalności artystycznej wątki, które interesują także mnie. Wydaje mi się jednak, że tam, gdzie Rycharski zaczyna, mój podmiot nie ma w ogóle siły dotrzeć. Porusza się bowiem po przestrzeniach, w których rozmaite potencjały emancypacyjne, chociaż mogłyby pokusić się o znalezienie wspólnego rdzenia i połączyć się w rwący, wywrotowy prąd, są po prostu tak skupione na wzajemnym zadawaniu sobie bólu i żarciu się ze sobą nawzajem, że wszelkie ewentualne porozumienie między nimi zostaje zdławione już na samym starcie.
Gdybym miał pokusić się o jakieś syntetyczne, streszczające zdanie określające podmiot i bohatera moich wierszy, powiedziałbym chyba, że jest to postać, która nieustannie źle mapuje „wroga”; bądź też traktuje wroga na zasadzie bytu, konkretnego, ale zmiennego w czasie indywiduum, zamiast skupić się na pulsującej pod nim sile, z której ten często pod rozmaitymi postaciami wyrasta.
Przywołałam Francisa Bacona, który wydaje się jednym z ważnych ojców Twojego tomu (obok m.in. cytowanych w mottach Vattimo i Agambena). W Baśni… mnożą się, jak w malarstwie Bacona, autoportrety wielokrotne, zwichnięte, zdeformowane – podmiot Twoich wierszy nie zostaje oszczędzony przez bezlitosny świat, ale też nie pozwala sobie na zwyczajny lament nad sobą. Jest to rodzaj „intymnych okrucieństw” (ktoś tak określił malarstwo Bacona), a jednak żadne to narcystyczne lusterko z mimetycznym przełożeniem rzeczywistości na wiersz, zero tu łatwej konfesji. I o konfesyjność właśnie chciałam Cię spytać, bo drążę ostatnio ten temat. Poezja konfesyjna dziś, dla Ciebie osobiście – hot or not?
Why not both? – mam ochotę zapytać!
Jednak może zacznę od Bacona; przyznaję – jest nie tylko moim ulubionym malarzem nowej figuracji, ale chyba też jednym z najważniejszych dla mnie malarzy w ogóle (gdy zapomnę o Caravaggiu!), a przeświadczenie to jest tym silniejsze, im mocniej uświadamiam sobie, jak bardzo go nie rozumiem.
Fascynują mnie w jego twórczości natręctwo i nienasycenie, maniakalne i natarczywe wracanie do danego motywu, tematu, figury – co miało miejsce chociażby w przypadku słynnego kadru z krzyczącą kobietą z Pancernika Potiomkina Siergieja Eisensteina czy wrzaskiem bohaterki Rzezi niewiniątek Poussina. Ale chyba tym, co najbardziej mną wstrząsa za każdym razem, gdy Bacon w jakiś sposób do mnie wraca, jest to rozjątrzone do granic możliwości, furiackie napięcie między przedstawieniem – zwykle umęczonym, pokaleczonym, zmasakrowanym i rozpadającym się ludzkim ciałem – a klaustrofobicznymi, agresywnymi i lodowato spokojnymi prostopadłościanami, które nieludzko, brutalnie, wręcz sarkastycznie starają się ten rozbebeszony chaos ogarnąć, zamknąć formą, która to znowu jest formą wątpiącą w siebie; jakby w geście rezygnacji, jakby z doskonałą świadomością swojej porażki i śmieszności.
Ogrom cierpienia wydobywający się z tych przedstawień działał na mnie zawsze odurzająco, paraliżująco i podprogowo – rozwalała mnie także rozszalała potrzeba zwielokrotniania, która paradoksalnie tylko pomnażała i pogłębiała szczyt rozpadu oraz deformacji w geście próby uporządkowania. Bacon osiągnął w tym napięciu mistrzostwo wieloznaczności – zawsze oczarowywała mnie w nim ta świadoma swej nieprawdziwości iluzja całości, próba osiągnięcia spójności przedstawienia – paradoksalnie już na starcie tę spójność zaprzepaszczająca – chociażby przez znaczną nieznaczność albo nieznaczną znaczność przesunięć tego samego motywu w przedstawieniach na poszczególnych częściach jego tryptyków. Nieustępliwość tych zmagań jest tym, co wprawia mnie w przypadku Bacona w osłupienie.
I chyba to byłby najlepszy komentarz do tego, co sądzę na temat konfesyjności i jej możliwości we współczesnej poezji. Nie będę ukrywał – gra z konfesją, próby jej rozmontowania i ocalenia, przeformatowania i redefinicji są czymś, co wzbudza we mnie nieposkromioną ciekawość. Choć osobiście podchodzę do niej z dużą dozą nieufności, mimo własnej naiwności nie wierzę w jej naiwność i wzdrygam się, słysząc o autentyzmie wypowiedzi, to jednak swój podmiot często staram się wypuścić na pole minowe – nie tylko uzbrajam go w konfesyjny rdzeń, pozwalam babrać się w autobiograficznym materiale, ale też często wyprowadzam go w stronę tego, co zwykle bywa w przypadku poezji konfesyjnej wypunktowywane jako jej grzechy główne i naczelne skazy. A gdy już znajdzie się na tym niebezpiecznym terenie, dojdzie do wyklętej i „zakazanej” granicy – pozwalam mu śmiało na ten obszar z brudnymi buciorami wleźć, wbrew wszystkiemu próbuję kopnąć go tak, by po tej przestrzeni pospacerował, a nawet zrobił kilka kroków za dużo, niebezpiecznie wychylił się tam, gdzie „nie wolno”. Gdy znajdzie się obok zastawionych na niego sideł – nie tylko pozwalam mu w nie wejść, lecz nawet czasami wpycham go tam siłą. Równie brutalnie jednak staram się go potem stamtąd wyrwać, cisnąć nim w przestrzenie teatralności, intertekstualności czy dać mu odpocząć w szlifowanej, specyficznej formie.
W konfesyjności wyjątkowo pociągający wydaje mi się potencjał, który drzemie w mówieniu z miejsca ściśle ukonkretnionego, dookreślonego zarówno czasowo, jak i geograficznie; ciekawią mnie jego wywrotowość w stosunku do wszelkich prób esencjalizacji i uogólnienia, bałwochwalcze zapędy do wychwalania różnicy. Uważam też, że warto rozgraniczyć poetyckie eksponowanie od poetyckiego używania. Zastanawia mnie ponadto ewentualna sprawczość konfesji w aspekcie zaangażowania. Ogólnie bardzo się z tą konfesyjnością szamoczę, daję jej się mamić, czarować, a jednocześnie, gdy już do hook up’u dojdzie, lubię okazać jej oziębłość. Łączy nas taka love-hate relationship.
Nie ukrywam też, że z pewną irytacją reaguję na popłoch, jaki konfesyjny impuls wywołuje w dyskusjach literackich; to znaczy mam wrażenie, że regułą stała się konieczność paranoicznego obwarowywania jej zastrzeżeniami, gdy już jakąś żyłkę konfesyjności się w danej poetyce dostrzeże. Wiele zdań w tych dyskusjach, mam wrażenie, urosło do rangi niepodważalnych dogmatów, stało się frazesami tak uparcie powtarzanymi, że przyjmuje się je z automatu i bez zastanowienia za słuszne, dobre i zbawienne. Na przykład mechaniczne implikowanie przez konfesję zacięcia narcystycznego. Mam czasami ochotę, nie będę tego taił, wziąć te skostniałe przeświadczenia w nawias, rozebrać je i sprawdzić, z czego tak naprawdę wynikają – czy są faktycznie tak święte, jak mają w zwyczaju o sobie zaświadczać. Uruchamia się we mnie wtedy płomienna dyskusja o tym, co moglibyśmy tak naprawdę uznać za narcystyczne ciągotki w podejściu do rzemiosła poetyckiego? Wydaje mi się, że jeśli zaczynamy od ostrzału jakiejkolwiek konfesyjnej nici w poetyce, to zamykamy się na jej niebywałe możliwości.
Sam zresztą, jeszcze w młodym wieku, przyrzekłem sobie być wiernym tej „małej rozbitej duszy z wielkim żalem nad sobą” i „płaczącym kochankom z małego brudnego hotelu”. Mijają lata, a ja nadal uważam, że jest to jedna z najbardziej aroganckich i okrutnych strof w historii polskiej poezji. Do swojej książki zapraszam wszystkich tych, którzy jednak chcieliby się po tym małym, brudnym hotelu rozejrzeć.
Dlatego odpowiem Ci wymijająco – potencja tkwiąca w konfesyjności jest piekielnie hot. Tak samo jak ryzyko i niebezpieczeństwa, które ze sobą niesie. I to, co w konfesyjnym nerwie drzemie, co z tym nerwem można zrobić i jak go wykorzystać. Uważam, że może być naprawdę potężnym narzędziem poetyckim. Moim zdaniem nie jest to nerw obumarły.
We współczesnej polskiej poezji mamy naprawdę dużo genialnych poetów i poetek, którzy z odwagą podejmują się ponownego przemyślenia konfesji i brawurowo prowadzą z nią grę. Przychodzi mi na myśl chociażby porażająca twórczość Justyny Kulikowskiej.
Kompletna zgoda co do Twoich intuicji, oporów i wahań dotyczących konfesji, czuję to bardzo podobnie. Zapytam Cię zatem o formę tego nieobumarłego nerwu. Bo forma poetycka odgrywa u Ciebie ogromną – i brawurową – rolę: połamane wersy, które zwielokrotniają sens, z jednej strony kalekujące elipsy, z drugiej – barokowy nadmiar, czasem subwersywne rymy jak z kukającego zza ramienia księdza Baki, haki i zeugmy, przerzutnie, które każą nam tańczyć nie w naszym rytmie, zająknięcia i anakoluty, wypowiedziowe zroślaki i myślowe frankensteiny. To wszystko zaś spotęgowane brutalnymi obrazami, przemocowymi słowami i zachowaniami, makabrą i abiektalnością bez tabu. Czytając Baśń o zwichnięciu stawu biodrowego, za każdym razem podziwiałam Twoją odwagę przekraczania granic: w sobie, w języku, w czytelniku. Teraz, gdy już nie ma odwrotu, bo książka za chwilę trafi do rąk odbiorców, zapytam Cię słowami z Twojego wiersza „egzorcyzm – tryptyk”: „czy wiersz można rozciągnąć tak/ żeby w nim umrzeć/ i żeby w nim przeżyć”?
Naprawdę – nie wiem! Nieustannie biję się z tym pytaniem. Czasem wydaje mi się, że tak, przez większość czasu, że nie. Myślę też, że wiele pokażą najbliższe miesiące. Sam z ogromną ciekawością będę starał się obserwować, co z moim książkowym bohaterem zrobią czytelnicy, jak zostanie przez nich potraktowany, kim stanie się w warunkach nowych, w przestrzeniach obcych mu i różnych percepcji. Czy nie zostanie jednak dobity przez fałszywe tropy, które w tej książce porozrzucał, nawet jeżeli czasem sam się o to prosił?
Uważam, że wszyscy musimy przejść w życiu przez wiele symbolicznych śmierci. Ta w tekście jest dla piszącego konieczna. Ale odpowiedzi na to pytanie może udzielić tylko czas.
Twój tomik to jeden z dwóch poetyckich debiutów będących pokłosiem pracowni Połowu prowadzonej w 2024 roku przez Kubę Pszoniaka. Pierwszym była córka tańczy Jakuba Beliny-Brzozowskiego. W Waszej grupie byli też m.in. Przemysław Krall, Michał Dziedzic, Piotr Okniński. Dołączacie do takich poetów jak Tomek Gromadka, Andrzej Woźniak czy Łukasz Woźniak, który debiutował w Biurze miesiąc przed Tobą. Wymieniam te nazwiska dlatego, że według mnie każdy z Was na swój sposób, zupełnie innym językiem, podejmuje próbę przemyślenia na nowo kwestii męskości. Jako feministka, rozczytująca się chociażby w esejach bell hooks (Gotowi na zmianę, Wszystko o miłości), bardzo na tę „nową męskość” w poezji czekałam. Myślę, że jeśli mamy utrącić łeb patriarchatowi, który krzywdzi i kobiety, i mężczyzn, i osoby LGBTQ+, i te hetero, to trzeba to zrobić wspólnymi siłami. A takim pierwszym ruchem mógłby być ten z wiersza „zostawcie Titanica” – walenie kartonikami z zepsutym mlekiem o ścianę sali gimnastycznej, w której tyle razy padały słowa: „pamiętaj żeby regularnie pić mleko/ bo będzie z ciebie pedał/ bo będziesz kaleką”. Uda się, Adamie?
Ja również z płomiennym zainteresowaniem śledzę te nowe wizje męskości, które dochodzą do głosu w poezji, i uważam, że naprawdę dodają otuchy i wiary, że może się udać!
Czy się jednak uda, nie wiem. Jest to droga, na której czyha mnóstwo niebezpieczeństw. Zawsze obawiam się, by śmierć jednego stwora nie pociągnęła za sobą narodzin jego złego, mrocznego brata bliźniaka. W ogóle boję się tych czyhających w mroku braci bliźniaków, o czym mogą dowiedzieć się wszyscy, którzy przeczytają moją książkę . Problematyzuje to także wspomniana już wielokrotnie przeze mnie Ducournau (a co mi tam, polecę ją jeszcze raz, mówiłem, że mam obsesję…).
Tak czy inaczej, nie chcę narzekać! Ważne, żeby nie ustawać i jednak tymi kartonikami z mlekiem o tę ścianę nawalać! Mimo wszystko i koniecznie razem! Do skutku!
W „nowej polskiej ekstremie” padają słowa: „wiersz wylęga się w traumie/ jak huba jest chyba/ jest opowieścią na opowieści/ materią”. Podoba mi się obraz wiersza jako pasożytniczej huby narastającej na traumie, co w dodatku świetnie oddajesz dzięki nadmiarowej formie tej strofy. Ten tekst to swoista ars poetica, ale nie o Zbyszka Herberta chcę pytać (czytelników odsyłam na s. 37 książki), a nawet nie o grzyba, co rośnie na pniu, tylko o… pająki. Wiem, że jesteś wielbicielem małych stworzeń (nie tylko pająków), nawet w biogramie napisałeś o sobie: arachnofil. Czy mogę Cię zatem zagadnąć o ars poeticę arachnofila? Tu oczywiście przywołam dwie pajęcze koncepcje pisania: hyfologię Rolanda Barthes’a, według której autor rozpuszcza się i ginie całkowicie w tkaninie swojego tekstu, oraz arachnologię Nancy K. Miller, zakładającą, że autorka pozostawia w wysnuwanej z siebie sieci pisania własne podmiotowe ślady, także – ślady doznanych krzywd. Która z tych metafor jest Ci bliższa? A może patrzysz na poezję i autorską podmiotowość jeszcze inaczej?
Otworzyłaś puszkę Pandory! Przy mnie nie wolno wspominać o pająkach, mogę rozmawiać o nich godzinami i dosłownie zamęczyć rozmówcę; brak mi w tej kwestii litości, wyczucia i współczucia. Ale mleko się rozlało, a skoro tak, to odpowiem jak nieuleczalny arachnofil.
Właściwie od szóstego roku życia ściągałem do swojego domu najrozmaitsze stwory, zwłaszcza te, które powszechnie uważa się za złe, podłe, paskudne, przez co zawsze jakoś społecznie i kulturowo mniej je kochano… A że byłem dzieckiem wrednym, często przynosiłem ptaszniki, czarne wdowy, a nawet wałęsaki brazylijskie. W pewnym momencie dzieliłem pokój z ponad tysiącem pająków.
Jednymi z najciekawszych były prządki; pająki z rodzaju Nephila, które jeszcze do niedawna uchodziły za pająki tworzące największe i najmocniejsze sieci na naszej planecie. Ich pajęczyna często dochodzi do prawie dwóch metrów średnicy i mówi się, że jest mocna jak żyłka (tkwi w tym odrobina przesady)! Czytałem kiedyś o badaniach, w których zastanawiano się nad możliwością tworzenia z niej kamizelek kuloodpornych.
Z racji rozmiaru ich pajęczyn nie było raczej możliwości hodowania ich w terrarium, zwłaszcza że przyniosłem ich do domu kilka. Postanowiłem więc znieść do swojego pokoju wszystkie rośliny doniczkowe z domu, przy czym większość ukradłem mamie, i wypuścić Nephile luzem. Po paru dniach pokój wyglądał niesamowicie – z sufitów zwisały wręcz falbany, baldachimy pajęczyn, na środku których siedziały sobie żółte, grubiutkie pająki. Ze względu na charakterystyczny tryb życia nie opuszczały one swych pajęczynowych apartamentów, więc udawało nam się komfortowo współdzielić tę życiową przestrzeń. Ale do czego zmierzam!?
Karmienie takiego pająka polegało na umieszczeniu owada na ogromnej sieci; prządka natychmiast do niego podbiegała, zatapiała w nim pazury jadowe, wpuszczając jad, a następnie tworzyła żywe mumie, które czekały na moment pojawienia się głodu. Gdy prządka zgłodniała, podchodziła do takiej mumii i zaczynała szatkować ją chelicerami, jednocześnie owijając ją kolejnymi warstwami pajęczyny. Po uczcie pozostawał z tego rodzaj „kulki”, który przez jakiś czas wisiał na pajęczynie.
Niesamowite było dla mnie to, że w przypadku różnych gatunków w obrębie tego samego rodzaju te „bombki” miały zawsze swój indywidualny ślad, były nieco inne – nosiły niejako cechy indywidualne zależne od gatunku prządki, który je wytworzył.
Dlatego chociaż w gorszym dniu odpowiedziałbym Ci, że to Roland Barthes ma więcej racji i jest mi bliższy, to całym sercem jestem jednak za Nancy! I mam nadzieję, że to się nie zmieni.
Na marginesie dodam, że wierzę w wielość tożsamości, przez które przechodzimy jako jednostka w ciągu swojego życia, a zatem także w wielość wyrastających z nich podmiotowości, które zakładamy i ściągamy w danym odcinku czasu. Wszystkie je uważam za wytwór buzującej pod nami, nieuchwytnej grzybni. W swojej pracy poetyckiej próbowałem czasem dotrzeć do tych podmiotowości zrzuconych jak wylinka, wobec których udało mi się wyhodować odpowiedni dystans. Często to właśnie je kładłem na poetyckim laboratoryjnym stole i to na nich dokonywałem cięcia, i to tam starałem się o założenie szwów.
Oj, teraz Ty nie otwieraj puszki Pandory! Jako autorka książki Wylinki, totalnie opętana zawartą w tym tytule wizją podmiotowości, a do tego od tygodnia opiekunka modliszki z gatunku Hierodula venosa, która właśnie przeszła z L3 do L4, mogę zaraz wysnuć z siebie wylinkowy wywód wielkości pajęczyn Twoich Nephili (a i tak gadamy już tak długo, że nie wiem, czy nie opletliśmy czytelników na amen, żyjecie, czytelnicy?). Może więc wróćmy do huby poetyckiej. Przywołam tu ojcowski cytat z tryptyku „bażant – dzień czterdziesty”: „nasza poetka Szymborska to był społeczny pasożyt”. Podejrzewam, że podobne teksty słyszałeś w Łysakowie naprawdę, ja zresztą też wiele razy dostałam takimi po uchu. Jak to jest – dorastać do roli poety w środowisku, które uważa pisanie za działalność pasożytniczą, wywrotową, heretycką, chorą? Czy poezja staje się wtedy rzeczywiście „mową ostatniej szansy”, jak to gdzieś powiedział Miłosz Biedrzycki? Czy wiersze (swoje, cudze) coś Ci kiedyś uratowały? Czy dały Ci sprawczość?
„…co nie chciał mieć dzieci” – warto dodać! Pewnie nie zaskoczę Cię zatem odpowiedzią, że ten cytat jest żywcem wydarty z rzeczywistości.
Zacznę może od tego, że bardzo zaskakuje mnie – czy to na spotkaniach autorskich, czy w wywiadach, rozmowach z poetami – fakt, że zawsze gdy pada pytanie o sprawczość poezji, możliwość przekształcania przez nią rzeczywistości, naruszania przez nią jakiegoś porządku, w większości przypadków udzielonej odpowiedzi towarzyszy ironiczny uśmiech i zwykle pojawia się uwaga, że poezji przecież nikt nie czyta, może oprócz samych poetów czy osób z „bańki poetyckiej”.
No dobrze, sam oczywiście nie wierzę w żadną wielką siłę rażenia poezji, nie karmię się utopijnymi wizjami literatury i sztuki, które potrafią w wymiarze globalnym doprowadzić do ogromnie znaczącego rozchwiania, realnej zmiany, rewolucji, skutecznego uderzenia w zastany aspekt społecznej niesprawiedliwości… Ale z własnego doświadczenia wiem, że nie tylko poeci czytają w Polsce poezję. Jeżeli jakimś cudem poezja potrafiła zawitać do Łysakowa, chociaż było to miejsce – powiedzmy szczerze – wyjątkowo poezji niesprzyjające, to nie jest to do końca prawdą.
Twoje pytanie może na pierwszy rzut oka wydawać się górnolotne, niejako w geście samoobronnym implikować konieczność zabezpieczenia się ironią czy mrugnięcie okiem, ale odpowiem równie mocno i pompatycznie: tak, wiersze, albo literatura w ogólności, jak również kino – wielokrotnie mnie uratowały. Serio! I wielokrotnie dały mi sprawczość.
Z czystym sercem jestem w stanie powiedzieć, że gdyby nie pojawili się w mojej młodości np. Ginsberg, Pasolini, Villon, Almodóvar, Plath, Genet – być może żyłbym teraz w skonstruowanym przez samego siebie więzieniu, grałbym kogoś zupełnie obcego we wzniesionym przez siebie teatrze, wyniszczając psychicznie i siebie, i jakąś niczemu niewinną kobietę. Gdyby nie lektura Różewicza, Dyckiego, Góry – byłbym z pewnością kimś o wiele podlejszym, mniej wrażliwym na krzywdę drugiego człowieka. Przykłady zresztą mógłbym mnożyć i mnożyć. To wręcz oszałamiające, jaki wpływ na mentalność kolejnych generacji mają chociażby seriale young adult na Netflixie. Naprawdę, jeżeli chodzi przykładowo o szersze spojrzenie na wizerunek osób LGBTQ+, obraz w powszechnej polskiej mentalności, różnica między tym, co mamy teraz, a tym, co było jeszcze dziesięć lat temu, jest kolosalna, między innymi dzięki kulturze, która dołożyła do tego wiele cegiełek. Przede wszystkim pojawia się opór, jakakolwiek chęć walki o swoje prawa i własną godność. Ale żeby była jasność – sytuacja lepsza nie znaczy wcale dobra i nietragiczna, bo jest jeszcze cholernie tragiczna i woła o pomstę.
Dlatego wolę akcentować to, że nawet jeżeli wiersz wywoła mikroskopijną zmianę w jednej osobie, spowoduje nadkruszenie chociażby kawałeczka skamieniałej wrażliwości, uczuli nas choćby na jednego wykluczonego, rozdrażni naszą wyobraźnię tak, że będziemy w stanie myśleć i patrzeć czulej oraz z większą empatią, jeżeli chociaż raz otworzy nam na coś oczy – to nie jest to wysiłek na marne. Cieszmy się nawet z tych małych zmian. I idźmy za tym ciosem. I to właśnie je akcentujmy.
Adamie, wierzę – a nawet to wiem, bo przekonałam się na sobie – że Twoje wiersze będą zmieniać, nadkruszać, rozdrażniać i uczulać. Dziękuję Ci za rozmowę, dawno mi się z nikim tak dobrze nie gadało!