
Kanapeczka, Ogień
nagrania / wydarzenia Różni autorzyZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Ostapa Sływynskiego, Kārlisa Vērdiņša, Bohdana Zadury i Jacka Dehnela podczas festiwalu Port Wrocław 2010.
WięcejRozmowa Grzegorza Czekańskiego z Jackiem Dehnelem, tłumaczem wydanej przez Biuro Literackie książki Philipa Larkina Zebrane.
Grzegorz Czekański: Jacek Gutorow, którego przekład wybranych wierszy Wallace’a Stevensa ukaże się wkrótce w Biurze Literackim, pisze: „Mogę tu mówić za siebie: tłumaczenie Stevensa stało się dla mnie doświadczeniem z pogranicza literatury i egzystencji, czymś wykraczającym poza czystą translatorską robotę. Są to bowiem wiersze, w których język staje na głowie, a świat przedstawiony przez poetę okazuje się światem na tyle dziwnym i nieoswojonym, że od czytelnika wymaga się tu bardzo wiele”. Czy podobna sytuacja rozegrała się (i rozgrywa) teraz, w przypadku najobszerniejszego dotąd spolszczenia Philipa Larkina?
Jacek Dehnel: Obawiam się, że moja odpowiedź będzie rozczarowująca, ale nie mogę się przyznać do jakichś metafizycznych dreszczy czy egzystencjalnych wstrząśnień. Dla mnie to było przede wszystkim doświadczenie bardzo głębokiej, wnikliwej lektury wielkiej poezji, bo nie wyobrażam sobie wnikliwszej lektury niż ta, która jest potrzebna tłumaczowi; podobnie jest z malarstwem: obraz najdoskonalej poznaje kopista, który odtwarza każdy ruch pędzla, każdą plamkę farby. Taki wgląd w wyobraźnię i kunszt znakomitego twórcy jest oczywiście niebywale zapładniający intelektualnie, zwłaszcza dla młodego poety. A temu towarzyszyły przede wszystkim ogromne obawy, że porywam się z motyką na słońce, że to jest zbyt obszerny i zbyt trudny projekt translatorski. Na szczęście kolejni czytelnicy tych tłumaczeń, i to czytelnicy, których zdanie cenię sobie wysoko, byli do wyników nastawieni bardzo optymistycznie, by nie rzec: entuzjastycznie, co samo w sobie okazało się bardzo pomocne, bo utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie marnuję czasu swojego i potencjalnych czytelników.
Informacje o pracach translatorskich pojawiały się już od dawna w sieci. Co sprawiało, że ten proces z miesiąca na miesiąc przedłużał się? Czy pana Larkin nie mógł przebić się przez natłok spraw tzw. bieżących – czy może na odwrót, tłumaczenie jego wierszy okazywało się działaniem niosącym w sobie masę ukrytych komplikacji?
On się nie przedłużał, tylko zwyczajnie trwał, bo trwać musiał. Rzetelne (a z całych sił starałem się to robić rzetelnie) przetłumaczenie blisko dziewięćdziesięciu wierszy, kunsztownie rymowanych, gęstych od znaczeń, otwartych na wielopiętrowe interpretacje, które przecież powinny być możliwe również w wersji polskiej – wszystko to wymaga ogromnej pracy. „Grobowiec w Arundel” przełożyłem w 2003 roku, od tego się zaczęło, potem do mojej pracy magisterskiej potrzebowałem osiemnastu bodajże tekstów z Wesel w Zielone Świątki, które znalazły się w 44 wierszach w przekładzie Barańczaka, i tak dalej, i tak dalej. Zresztą, równolegle przecież robiłem jakieś inne tłumaczenia: Verdinsa, Szirtesa, Audena, Oliver. Całość skończyłem chyba dwa lata temu. A potem nadszedł czas redakcji – redaktorem był Jerzy Jarniewicz, najlepszy chyba znawca Larkina w Polsce, o uwagi poprosiliśmy jednak również inne osoby. W pierwszym rzędzie Jacka Gutorowa i Jakuba Winiarskiego, ale przecież nie tylko; część z tych przekładów była publikowana swego czasu w Nieszufladzie, gdzie padało sporo mądrych komentarzy, część wysyłałem rozmaitym miłośnikom poezji Larkina, i za każdym niemal razem dostawałem przeróżne rady, zastrzeżenia itp., itd. Z częścią się nie zgadzałem, ale wiele postanowiłem uwzględnić – a w takim „zrobionym” wierszu, który ma już swój rytm i rymy, każda zmiana wymaga niesamowitej gimnastyki. Co więcej, bardzo trudno poprawiać przekłady w krótkim czasie po ich ukończeniu; tekst musi się odleżeć, procesy myślowe, które doprowadziły do tej akurat wersji powinny zatrzeć się w pamięci, żeby można było spojrzeć na wiersz świeżym okiem.
Bohatera naszej rozmowy określano różnymi sformułowaniami. Poeta „żałobnej rozpaczy”, poeta „intensywnego smutku” – to ledwie dwa z brzegu. Jaki epitet pokusiłby się pan przypisać Larkinowi jako druga z pierwszoplanowych postaci naszej pogawędki?
Wie pan, takie epitety to specjalność krytyków literackich i pań z działów marketingu w wydawnictwach, ja się na tym nie znam. Myślę, że nazwanie Larkina wielkim poetą zupełnie wystarcza.
Uzbrójmy się zatem w wyobraźnię. Jak potoczą się dalsze losy tego, niemalże kompletnego, przekładu spuścizny poetyckiej Philipa Larkina? Jerzy Jarniewicz zawsze uważał autora Wysokich okien za poetę wyjątkowo często w Polsce omawianego. Darek Foks w wydanej 1994 roku debiutanckiej książce posłużył się mottem z wiersza angielskiego poety, przyznając, że jego utwory idealnie pasowały „w tamtych czasach do Polski”. Czy obecnie, po spolszczeniu tomów Less Deceived oraz The Whitsun Weddings i High Windows, Larkin – by posłużyć się rasową frazą Jerzego Jarniewicza – „zaskoczy”?
Larkin było obecny w polskiej poezji, ale jakoś tak mimochodem; oddolnie. Mieliśmy tylko jeden wybór jego tekstów po polsku, 44 wiersze w przekładzie Barańczaka, które zresztą nie należą do szczytowych osiągnięć tego, skądinąd wielkiego, tłumacza. Poza poetami i krytykami literackimi mało osób w ogóle kojarzy to nazwisko – a przynajmniej tak było jeszcze jakiś czas temu, bo teraz jesteśmy już po świetnej książce Jerzego Jarniewicza Larkin. Odsłuchiwanie wierszy, a i o moich przekładach od czasu do czasu gdzieś słychać. Nie wiem czy teraz będziemy mieli do czynienia z jakimś renesansem Larkinowskim, bo poezja, a zwłaszcza poezja obca, przedziera się do polskich czytelników z wielkimi oporami; mam jednak nadzieję, że ta książka i, jeśli wszystko dobrze pójdzie, jej druga część (czyli reszta Collected Poems, w której mieszczą się wiersze rozproszone i debiutancki tomik The North Ship) coś zmieni, sprawi, że Larkin przebije się do szerszej grupy odbiorców poezji.
Powróćmy znów na moment do naczelnego znawcy tematu, Jerzego Jarniewicza, który zwracał uwagę na inspiracje Larkinowskie wśród twórców „bruLionu”. Przenosząc to na teraźniejszość – co młode pokolenie poetów (i nie tylko) może przeszczepić do swojego pisarstwa z Larkina? W czym może być on bliski np. Tomaszowi Pułce, Przemkowi Witkowskiemu, Konradowi Ciokowi czy Jasiowi Kapeli? W jaki może sposób może być młodym potrzebny i na ile inspirujący Larkin-klasyk? Co mogą zyskać? I jaka jest stawka?
To nie jest pytanie do mnie, bo ja mogę odpowiedzieć za siebie, a nie za innych. Larkin to taki klasyk i antyklasyk zarazem, więc myślę sobie, że dla jednych ciekawy będzie Larkin od „Jebią ci życie mamcia z tatkiem…” a dla innych od „…tylko miłość z nas zostanie”, że może być traktowany jako wspólne pole, zbiór wspólny, z którego mogą czerpać i klasycyści, i antyklasycyści. Ale poza wszystkim, ja nie przekładałem Larkina akurat dla młodych poetów, tylko dla czytelników w ogóle. A to są ludzie starsi, młodzi, w średnim wieku, poeci, bankowcy, graficy komputerowi, kto tylko chce.
Andrzej Sosnowski w tomie „Najryzykowniej” zwracał uwagę na specyfikę pierwszej książki z tłumaczeniami Larkina, których autorem był Stanisław Barańczak, gdzie częstym zabiegiem były translatorskie nadwyżki, nieprzewidziane w oryginale dopowiedzenia – „momenty, w których tłumacz w większym stopniu tłumaczy (sobie i czytelnikowi), niż p r z e k ł a d a (…)”. Czy zdarzało się tak podczas pracy nad pana przekładem? Czy istniały momenty, kiedy tłumacz więcej wkładał, aniżeli wynosił z pierwowzoru?
To też nie jest pytanie do mnie, tylko do krytyków literackich. Ja oczywiście starałem się, żeby w moim Larkinie było jak najwięcej Larkina, a jak najmniej dopowiedzeń czy ciał obcych. Ale oczywiście przekład idealny, jak wiemy, jest niemożliwy – każde tłumaczenie na coś zamyka wiersz albo otwiera go na perspektywy, których nie miał w oryginale, choćby dlatego, że różne języki mają różny bagaż skojarzeń słownych, związany z innymi frazeologizmami, inną tradycją literacką, i tak dalej, i tak dalej. Poza tym mamy do czynienia z rozmaitymi ograniczeniami narzuconymi przez siatkę rytmów i rymów, w których nie wszystko się zmieści. Ja na przykład postanowiłem rozluźnić dokładność rymów, żeby być mniej skrępowanym w przekazywaniu sensów; stąd sporo w moim Larkinie asonansów, rymów niedokładnych – ale też sam Larkin tolerował takie ustępstwa, używał rymów „dla oka”, i tak dalej. Nie sądzę, żeby zdarzyło mi się coś takiego jak Barańczakowi, który włączył do swojego przekładu przypis, mówiący o tym, że Larkin odnosi się do Burzy Szekspira: po prostu tam, gdzie w oryginalnym tekście „Toads” jest: „But I know, all to well, that’s the stuff / That dreams are made on”, w „Ropuchach” Barańczaka mamy „Człowiek – powiem za Prosperem – / To surowiec dla produkcji marzeń”. Wiersz „Annus Mirabilis” ma dwukrotnie dłuższe linijki niż oryginał nie tylko dlatego, że tekst polski w ogóle ma większą objętość niż angielski, ale i dlatego, że Barańczak upchał tam mnóstwo waty. Inne wiersze inkrustował fragmentami własnych tekstów – znalazłem kilka takich kawałków w jego 44 wierszach – albo stosował typowe dla siebie lingwizujące igraszki, których u Larkina jest znacznie mniej niż w przekładach Barańczaka. Tego starałem się unikać.
Jeżeli jeszcze mowa o Barańczaku – na ile bazował pan na jego, w dużej mierze prekursorskiej w przyswojeniu polskim czytelnikom Larkina, książce? (Jeżeli nie jest to, naturalnie, tzw. tajemnica zawodowa.)
Starałem się nie bazować. Po pierwsze dlatego, że mam ambicje bycia tłumaczem, a nie plagiatorem tłumaczeń, a po drugie dlatego, że o przekładach Barańczaka z Larkina napisałem pracę magisterską i wiem jak dalece różnią się one od oryginałów, więc nie miałem do nich zaufania. Nie mówiąc już o tym, że Barańczak dokonał wyboru, moim zdaniem zresztą bardzo udanego, z trzech tomów Larkina (i dorzucił jeszcze dwa wiersze spoza zbiorów), a ja przekładałem te książki w całości, więc w połowie przypadków nie miałem żadnego punktu odniesienia, żadnych wcześniejszych wersji polskich.
Mały przerywnik muzyczny. Philip Larkin dał się poznać także jako krytyk jazzowy. Czy miało to swoje przełożenie na jego twórczość poetycką? Przydać może się tu nam, jako kontekst, Yusef Komunyakaa, często dokonujący transplantacji jazzu na tworzywo poetyckie. W imię maksymy Williama Mathewsa „Jazz i poezja pokazują, co to znaczy być całością”, wspomniany Komunyakaa opowiadał o wpływie na jego pisanie gry Theleniousa Monka: „Uwielbiałem jego poszarpaną toniczność, to jak potrafił zostawiać fragmenty bez rozwiązania – niczym uchylone drzwi, które zapraszają cię do uczestnictwa. Tak właśnie próbuję pisać wiersze”.
Przykro mi, ale nie znam się na jazzie. Wyczuwam w wierszach Larkina synkopowane rytmy i starałem się je oddać w moich tłumaczeniach, ale na tym moja jazzowa refleksja niestety się kończy.
Przyznawał pan, że twórczość Larkina miała wpływ na „poetycką dykcję, melodię, frazy, kunsztowność rymów i swobodę przepływu zdań przez wersy” pańskiej działalności pisarskiej. Może jest tak, że wpływ poetyki przekładanego twórcy na pisarstwo tłumacza, który się nim zajmuje, to rzecz nieunikniona? Dla przykładu, czy dostrzec możemy w pana tekstach również widoczne ślady W.H. Audena, którego spolszczenia widnieją w paru miejscach sieci?
Jakieś pewnie tak, ale to wynika z tego, o czym mówiłem już wcześniej: że tłumaczenie to bardzo wnikliwa lektura. Wnikliwe lektury mają zaś i powinny mieć wpływ na poetę, który kształtuje swoją dykcję poetycką. A powinien ją kształtować, jak sądzę, przez całe życie, przez całe życie powinien się u wielkich uczyć rozmaitych sztuczek, wzbogacać arsenał dostępnych środków i pomysłów. Zatem Larkin, Auden, Szirtes odkładają się jakoś w moich zwojach mózgowych, ale tak samo jak Brodski, Mandelsztam, Lorca, Miłosz, Grochowiak, Merrill czy Kawafis, których nie tłumaczyłem, tylko po prostu czytałem.
Swoją drogą, kto będzie następny celowniku? Komu poświęci pan kolejną translatorską książkę? Wspomnianemu Audenowi? A może, z innej bajki, Szirtesowi? Verdinsowi? Komuś zupełnie nowemu?
Nie wiem, sporo zależy od Artura Burszty i od tego, co z tych przekładów zechce mi wydać. Zamierzam się na Szirtesa, którego powoli tłumaczę… ale Szirtes jest akurat bardzo z tej bajki co Larkin, przynajmniej miejscami, to jest poezja równie gęsta formalnie i równie trudna. Mam już niemal cały tomik Karlisa Verdinsa, poety łotewskiego, specjalisty od krótkich próz poetyckich wielkiej urody, mam sporo przekładów z Edwarda Goreya, który łączył wiersze z fenomenalnymi rysunkami w duchu wiktoriańskiej Anglii (choć był zdecydowanie dwudziestowiecznym Amerykaninem, w dodatku równie uprzedzonym do podróżowania, co Larkin). Jest wreszcie reszta Larkinowskich Collected Poems, która moim zdaniem powinna pojawić się jako drugi tom Zebranych, najchętniej z tekstami krytycznoliterackimi Larkina, które dawno temu ukazały się w „Literaturze na Świecie” w świetnych przekładach Jerzego Jarniewicza. Z nieco bardziej odległych pragnień – Auden i Merrill. Changing Light at Sandover, pięćset stron wierszem, to się nazywa wyzwanie!
Prozaik, krytyk literacki. Redaktor antologii „Rozkład jazdy. 20 lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku”. Mieszka we Wrocławiu.
Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.