Olga Byrska: Czy warto pytać poetę o jego wiersze i prawidłowości w nich, widziane przez krytyka? Czy to tylko próba „dorabiania teorii” do poezji? Jak Pani się czuje, mówiąc o swoich utworach?
Justyna Bargielska: Jakbym za darmo i bez wielkiej przyjemności wykonywała cudzą pracę. Od, jak to Pani ujęła, „dorabiania teorii” do poezji są powołani specjaliści, zazwyczaj dysponujący odpowiednim wykształceniem, znajdujący wystarczająco dużo przyjemności w mówieniu o poezji albo na tyle aroganccy, że czytanie tego, co o tej poezji napiszą, jest nawet dość przygodowe. Nie dorobię teorii, ale mogę pokazać praktykę. Tylko że tego rodzaju analiz nikt ode mnie chyba nie oczekuje.
Miałam jakiś czas temu okazję uczestniczyć w czymś, w imprezie, którą określono – w trakcie jej trwania – jako symboliczne rozpoczęcie roku Korczaka. Symboliczne, no, bo faktyczne przypadło na pierwszy stycznia tego roku kalendarzowego, wiadomo. A tamto się działo na jesieni ubiegłego. I to była promocja, w siedzibie Rzecznika Praw Dziecka, Pamiętnika Blumki Iwony Chmielewskiej. Było parę kryminalnych momentów, wydawca mówił o pedofilii w amerykańskim kościele, potem szereg podobnych do siebie postaci wstał i powiedział, ale każda postać oddzielnie, jak wielbią – całkowicie słusznie – Iwonę, ale z punktu widzenia dobra dramaturgii tego spotkania byłoby lepiej, gdyby te postaci wydelegowały jedną z nich albo powiedziały to chórem, bo przykro podobne do siebie były te oświadczenia. I dopiero na koniec Iwona zaczęła opowiadać, jak Pamiętnik powstawał. Strona po stronie pokazywała, skąd wziął się który obraz, jakiego skojarzenia był pochodną, jakie – w sensie fizycznym, kolażowym – środki posłużyły do stworzenia go. Jak środki przełożyły się na symbole. No, rozumie Pani, środki: szmatki, kawałki starego papieru, zdjęcia i tak dalej. To było fascynujące, ale z niejasnych dla mnie powodów trwało może jedną ósmą tego, co laudacje. Niesamowicie zacne postaci Iwonę tam laudowały, pan rzecznik i Henryka Krzywonos, ale i niesamowicie nudne te laudacje były, zwłaszcza w porównaniu.
Mówię o Iwonie, bo ona jest autorką rysunku na okładce mojej najnowszej książki, ale przede wszystkim dlatego, że wydaje mi się, że autor nie musi być teoretykiem-ekspertem na swój własny temat, żeby zainteresować nas pokazując nam swój własny warsztat. Dostałam od Iwony zdjęcie zdjęcia mnie, które wykorzystała na okładce. Zdjęcie przedstawia biurko Iwony, okno Iwony, pudełko z kredkami – sorry, Iwona, że tak mówię „pudełko z kredkami” – i w tym pudełku moją wyciętą głowę. Opowieść, w pewnym sensie, o warsztacie, stała się tutaj zaczątkiem jakiejś zupełnie nowej opowieści, nowej sytuacji. Iwona pokazała mi „tak pracuję” i moja fantazja przypomniała sobie, co to właściwie znaczy być nieokiełznaną.
Ale trudno osiągnąć ten efekt pytając poetę o to, której dykcji czuje się najbliższy.
Jak Pani czuje się zatem z efektem swojego nieokiełznania, Bach for my baby? Kiedy następuje ten moment, w którym Pani jako twórca stwierdza: no dobrze, tyle utworów chcę zamieścić w nowym tomiku – a może zależy to wyłącznie od wydawcy?
Bo krótkie to jest, prawda? Och, po prostu nadszedł ten sądny dzień, w którym miałam oddać całość, a nadających się pokazania wierszy miałam zaledwie tyle, że aż boję się policzyć, ile ich tam jest. Nadających się do pokazania w tej książce, bo poza nimi oczywiście miałam też wiersze o sztuce i piłkarskie, ale to już do następnej książki. Raczej się dobrze czuję z efektem mojego nieokiełznania, jak to Pani życzliwie określiła, zwłaszcza po tym, jak udało mi się poukładać te wiersze w odpowiedniej kolejności.
I to akurat było najtrudniejsze, bo ja na początku wcale nie wiedziałam, jaki ta historia ma przebieg. Dość powiedzieć, że wiersz o Nybergu wymyśliłam sobie wrzucić na koniec! I tak dalej, same dramaturgiczne błędy. W pewnym momencie poczułam się dość porządnie uwięziona przez konwencjonalność opowiadanej w tym tomiku historii. Jasne, że wiem, że wszystkie historie miłosne są konwencjonalne, miłość jest najpiękniejszą konwencją, ale można je realizować z nerwem albo bez nerwu. I tamten układ, który zaproponowałam na początku, był kompletnie bez nerwu.
A potem przyszedł taki piątek na jesieni, że byłam w pewnym towarzystwie, w którym miałam spędzić ze względów zawodowych następnych kilka miesięcy, i słuchałam pewnych wypowiedzi, i mój język ciała był językiem totalnego niedopasowania do tej sytuacji, no, rozumie Pani, o co chodzi, i wtedy przyszedł mój kolega Piotrek Mierzwa, i pozabijał wszystkich, a potem powiedział, że mnie odprowadzi dokąd tam idę. I po drodze powiedział mi, jak mam te wiersze poukładać, i tak je poukładałam. Ja to mam szczęście w życiu, nie? Znaczy, w poezji.
Ciekawe jest to, co mówi Pani o ich kolejności – tomik rozpoczyna „40 czarnych książek” ze stwierdzeniem „Język uratował nas przed życiem, inni kochankowie nie mają tyle szczęścia”, mamy do czynienia ze sceną rozstania; w ogóle Bach for my baby pełen jest najrozmaitszych rozłąk. A jednak – tak mi się wydaje – „Inna róża”, wiersz wieńczący ten tomik, zawiera w sobie nadzieję. W nowych pokoleniach siła, bo stare nie dają sobie rady z relacjami emocjonalnymi?
„Inna róża” na koniec bezpośrednio odnosi się do tytułu. Cechą dziecinności, nie, nie dziecinności, tylko dziecięctwa, jest chłonność, otwartość, potencja. Potencja, która wcale nie musi oznaczać kompetencji, prawda? Skoro miłość jest katastrofą, to trzeba się starać nie tyle wyjść z niej bez szwanku, ile pozwolić się jej cofnąć w rozwoju, ograbić z przerobionych na zasady i mechanizmy doświadczeń, dać się unieważnić miłości, żeby móc wrócić chociaż na trochę do tego dziecięcego otwarcia.
I ja tam nie wiem, czy to jest nadzieja. Mnie właściwie denerwuje, że jak mamy do czynienia z zarazą z kosmosu, to czujemy się w obowiązku wytworzyć w sobie nadzieję, że damy jej odpór, przetrwamy, coś tam. Tej zarazie. Myślę, że nie do końca rozumiemy, po co ta zaraza jest.
Zastanawiam się jednak, czy w nowych wierszach, na przykład „Lejek, czyli lejek” albo „Hans Memling Hotel” ta miłość istnieje. Mam poczucie, że wszystko, co dzieje się u bohaterów Bach for my baby i jest związane z miłością tak naprawdę dzieje się „obok” niej, otacza ją. Ona istnieje, czy nie? A może to tylko nasza interpretacja, dzięki której dajemy odpór życiu, jak i nadzieja?
Ale ja nie rozumiem, czy uważa Pani, że skoro tyle mówimy o miłości, mamy podstawy sądzić, że nie istnieje? Tyle się mówi o Bogu, ale to nie mówienie o nim podważa jego istnienie. Tyle się mówi o wszystkim i omawianie nie wpływa na realność omawianego, a akurat w przypadku miłości miałoby uprawniać do zadawania pytań, czy ona istnieje, czy nie? Bez sensu. Co więcej, zaryzykuję stwierdzenie, że miłość da się opisać, zwłaszcza w poezji. Nie żaden powidok po niej, nie wniosek, nie sprawozdanie z miłości, ale samą miłość.
Jako że nie jestem zwolenniczką dawania odporu życiu, tylko bardziej – życia, nie polegam na dających nadzieję interpretacjach, tylko na faktach. W faktach można brać udział osobiście, przyglądać się im albo słuchać o nich. Słucham, jak bohaterowie Bfmb mówią, że kochają – i raczej im wierzę.
Skąd pomysł na tytuł tego zbioru?
Ukradłam. To jest taka miniseria wydawnictw płytowych pod hasłem „classics for my baby”. Bach, Mozart, takie tam. I na płycie z Bachem są same szlagiery, a jakże: aria z wariacji goldbergowskich, dwie pojedyncze części z dwóch różnych partit fortepianowych, jakiś kawałek z którejś partity na skrzypce, trochę powyjmowanych z kontekstu fragmentów orkiestrowych. Chorały! Oczywiście są jakieś chorały. Absolutna, mówię Pani, zgroza. Gdybym trzymała taką płytę w domu, musiałabym ciągle na niej siedzieć, żeby żadne z moich dzieci nie mogło jej przesłuchać. Po pierwsze, to nie jest płyta for babies, bo dzieci – w odróżnieniu od wychowanych na i wdrożonych do MTV rodziców – są w stanie przesłuchać wielką mszę h‑moll od początku do końca, zwłaszcza jeśli jeszcze nie umieją raczkować, a mniej więcej w tym wieku jest target tej składanki. Po drugie, to jest tak, jakby wybrać ze „Złotego notesu” sto zdań w rodzaju „Był kwiecień, Paryż jak zwykle uroczy” i sprzedawać to ignorantom jako wielkie dzieło noblistki w przyjaznym wydaniu. Ta płyta, ten sposób traktowania muzyki, ale w ogóle dzieła, tak mnie zirytowały, że uznałam za ciekawe i celowe spróbować pokazać, co to naprawdę znaczy „Bach”, co znaczy „for”, co „my”, a co „baby”. Jasne, że robię to na ukos, dla ośmiuset czytelników i nie za pomocą nut, ale czy tak do końca nie za pomocą nut, to nie wiem.