wywiady / o książce

Osiem lat poprzednich rządów utwierdziło mnie w tym, że jestem patriotą

Bohdan Zadura

Karol Maliszewski

Rozmowa Karola Maliszewskiego z Bohdanem Zadurą, towarzysząca premierze książki Zmiana czasu, wydanej w Biurze Literackim 21 października 2024 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Karol Mali­szew­ski: Jak to się sta­ło, Boh­da­nie, że prze­oczy­łeś Schre­ibe­ra?

Boh­dan Zadu­ra: Sam nie wiem, to zna­czy chy­ba rozu­miem mecha­nizm. Z bie­giem lat, z bie­giem dni tak przy­by­wa­ło tych posta­ci, na któ­re nie mogłem patrzeć, któ­rych nie mogłem słu­chać, że mógł mi się po pro­stu zgu­bić w tłu­mie. Ale w tym przy­pad­ku mógł też zadzia­łać mecha­nizm wypar­cia, bo aku­rat na nie­go byłem szcze­gól­nie uczu­lo­ny – ktoś się zacho­wu­je po cham­sku i wszyst­ko jasne, a tutaj mia­ło się do czy­nie­nia z pozo­ra­mi ogła­dy, z pozo­ra­mi dobre­go wycho­wa­nia, z sym­pa­tycz­ną wyda­wa­ło­by się twa­rzą dość przy­stoj­ne­go i inte­li­gent­ne­go męż­czy­zny, ale kie­dy otwie­rał usta, to bił pia­nę ewi­dent­ne­go pusto­sło­wia, zado­wo­lo­ny z pozio­mu swe­go kra­so­mów­stwa, wił się jak piskorz, wykrę­cał kota ogo­nem, a naj­bar­dziej aler­gicz­nie reago­wa­łem na jego obłud­ny uśmie­szek, któ­ry nie scho­dził mu z twa­rzy, kie­dy kła­mał w żywe oczy. Może pod­świa­do­mie bałem się, że jak go włą­czę do tego bukie­tu pol­skich kwia­tów czy kwiat­ków, to on się z nie­go wyła­mie i będzie mnie kusi­ło, żeby pójść w regio­ny, w któ­re zapusz­czać się nie wypa­da, ale któ­re są naocz­ne – brzmią­ce z nie­miec­ka nazwi­sko, (jak wie­le w tej par­tii, któ­rej szef ma anty­nie­miec­ką szaj­bę), prze­szłość uta­len­to­wa­ne­go kie­dyś sza­chi­sty, któ­ry powi­nien prze­wi­dy­wać wie­le ruchów do przo­du, dekla­ro­wa­ny kon­ser­wa­tyzm i dru­ga żona, któ­rej pomy­sły są w sam raz do Pudel­ka, mio­ta­ją­ca się mię­dzy klat­ką MMA (nawet fre­ak fights) a żoł­nier­ską służ­bą w Woj­sku Pol­skim, nie­do­szła „pierw­sza dama Byd­gosz­czy”.

Pierw­sza myśl przy lek­tu­rze była taka, że bawiąc się, tro­pisz inte­lek­tu­al­ne, w tym języ­ko­we, poraż­ki byłej wła­dzy. Natręc­two epi­te­tu „ducho­we” szyb­ko zała­twi­łem odmow­nie.

No i bar­dzo dobrze, każ­da prze­sad­nie udu­cho­wio­na wła­dza jest śmiesz­na i groź­na, i para­dok­sal­nie bez­dusz­na, Wszyst­kim posłom kazał­bym oprócz ślu­bo­wa­nia recy­to­wać z pamię­ci wiersz Kaspro­wi­cza „Rzad­ko na moich war­gach” i zabro­nił czę­ściej niż raz uży­wać w prze­mó­wie­niu sło­wa „Pol­ska”. Na pyta­nie, kto ty jesteś? – odpo­wie­dział­bym z prze­ko­na­niem: „Polak sta­ry”, bo osiem lat poprzed­nich rzą­dów utwier­dzi­ło mnie w tym, że jestem patrio­tą. Gdy­bym nie był, to bym się nie wsty­dził za rząd i pre­zy­den­ta. Gdy­bym nie był, to bym się nie wku­rzał, że Igi Świą­tek – poza szle­ma­mi w Euro­spor­cie i Olim­pia­dą – nie moż­na zoba­czyć w otwar­tej tele­wi­zji.

Gdy czy­ta­łem żonie na głos Zmia­nę cza­su, kla­ska­ła z ucie­chy. Usły­sza­łem, że to praw­dzi­wy prze­wod­nik po pisow­skiej nocy, pamięt­nik, dzię­ki któ­re­mu moż­na sobie przy­po­mnieć to, co już zapo­mnia­ne, wypar­te. I że trze­ba nie­ustan­nie czu­wać, bo każ­da wła­dza wywi­ja nume­ry.

To powi­nie­neś prze­czy­tać żonie też Kor­ni­ki gnie­wu, 2021, Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go, bar­dziej kro­ni­kę wła­śnie niż pamięt­nik. Co do patrze­nia na ręce, to ina­czej moż­na by to nazwać „zasa­dą ogra­ni­czo­ne­go zaufa­nia”. Gło­su­ję, na kogo gło­su­ję, ale świet­nie pamię­tam, jak nie­wie­le bra­ko­wa­ło, by w 2005 roku powstał POPIS, zale­d­wie rok po eufo­rii zwią­za­nej z wej­ściem Pol­ski do Unii Euro­pej­skiej. Strach pomy­śleć, cze­go wte­dy taka koali­cja mogła­by doko­nać.

Jak myślisz, czy ktoś ina­czej zorien­to­wa­ny poli­tycz­nie pisze teraz podob­nie zaan­ga­żo­wa­ne  wier­sze, wymie­rzo­ne w „bod­na­row­ców” czy „ban­dę Tuska” (to były cyta­ty)?

No nie wiem, jaki jest poten­cjał poetyc­ki tych zaan­ga­żo­wa­nych ina­czej. Sądząc po latach, przed 2016 rokiem to naj­więk­szym osią­gnię­ciem były dys­ty­chy: „Donald mato­le, twój rząd oba­lą kibo­le” i „Cała Pol­ska z was się śmie­je, komu­ni­ści i zło­dzie­je”. Nie­spe­cjal­nie wiel­ki to wkład do skarb­ni­cy ojczy­stej poezji. A ten ostat­ni dys­tych to może być swe­go rodza­ju bume­rang.

Pożar­to­wa­li­śmy sobie, a teraz poważ­nie, bo w koń­cu na okład­ce stoi jak byk „zmia­na cza­su”. W tej książ­ce poru­sza mnie naj­bar­dziej to, co doty­czy odczu­wa­nia przez cie­bie zmia­ny – tej potwor­nej, poli­tycz­nej, i może jesz­cze potwor­niej­szej, oso­bi­stej, egzy­sten­cjal­nej, doty­czą­cej szpi­ta­la, cmen­ta­rza, umie­ra­ją­cych i umar­łych, i tego, z jaką trzeź­wo­ścią i swo­istym humo­rem two­rzysz szyb­kie „listy pole­głych”. 

„Listy pole­głych”, rozu­mia­ne meta­fo­rycz­nie, ale nie iro­nicz­nie, two­rzą się same; cza­sem dowia­du­jesz się o czy­imś odej­ściu z opóź­nie­niem, myślisz sobie: po co wla­złem na tę stro­nę, po co mi ktoś powie­dział – ona czy on żyli­by sobie jesz­cze spo­koj­nie w mojej świa­do­mo­ści. Jak ktoś jest dosta­tecz­nie, by tak rzec, sta­ry, to ma wię­cej przy­ja­ciół i zna­jo­mych po dru­giej stro­nie niż po tej. Dobra, te listy two­rzo­ne są na trzeź­wo, ze swo­istym humo­rem, ale – mam nadzie­ję – z czu­ło­ścią. „Listy pole­głych” rozu­mia­ne jako listy tych, co prze­gra­li na polu poli­ty­ki, powsta­ją według ich zasług, ale bez czu­ło­ści. Są szyb­kie, bo to się szyb­ko zmie­nia.

Prze­czy­taw­szy kil­ka wier­szy z począt­ku, mia­łem pyta­nie w sty­lu: „Czym, Boh­da­nie, prócz tłu­ma­czeń z ukra­iń­skie­go i pisa­nia saty­rycz­no-zja­dli­wych wier­szy zaj­mo­wa­łeś się w cza­sie rzą­dów par­szyw­ców i szu­braw­ców?”. Jed­nak wyco­fa­łem się z tego pyta­nia. Dosze­dłem do prze­ko­na­nia, że zaj­mo­wa­łeś się czymś, o czym na razie nie mam poję­cia, a o czym opo­wia­da każ­dy następ­ny zapis – wal­ką o zdro­wie i życie, prze­trwa­niem, pod­su­mo­wy­wa­niem i wspo­mi­na­niem, czymś nie­wy­mier­nym, a jed­nak zmie­rzo­nym czy ści­śle odmie­rzo­nym w roz­le­wa­ją­cych się poema­tach.

Jed­nak krót­ko ci odpo­wiem na pyta­nie, z któ­re­go się wyco­fa­łeś. W cza­sie rzą­dów par­szyw­ców i szu­braw­ców prze­cho­dzi­łem na eme­ry­tu­rę, ale o roz­sta­niu z „Twór­czo­ścią” nie chcę opo­wia­dać. Posta­wi­łem sobie za cel nie pójść w śla­dy Tade­usza Komen­dan­ta i nie umrzeć pierw­sze­go dnia eme­ry­tu­ry. Oprócz Ukra­iń­ców tłu­ma­czy­łem rów­nież Bia­ło­ru­si­nów. Wiesz, ta wal­ka o zdro­wie i życie tak dłu­go nie trwa­ła (co praw­da, każ­dy ją toczy od uro­dze­nia, ale nie­po­strze­że­nie). PIS rzą­dził osiem lat, moje pro­ble­my na poważ­nie zaczę­ły się w począt­kach mar­ca bie­żą­ce­go roku. Więc wła­ści­wie już po poli­tycz­nej zmia­nie. Posze­dłem na ope­ra­cję, moż­na powie­dzieć, w peł­ni sił. Z pla­no­wa­nych dwóch tygo­dni w szpi­ta­lu zro­bi­ły się pra­wie trzy mie­sią­ce. Reope­ra­cja, kolej­na, respi­ra­tor, śpiącz­ka, zapa­le­nie trzust­ki, zapa­le­nie płuc, parę trans­fu­zji (pyta­nie, co się dzie­je z two­im DNA po czymś takim). Mnó­stwo doświad­czeń, prócz doświad­cze­nia bólu, ale ból jest raczej nie­przy­dat­ny jako doświad­cze­nie nada­ją­ce się do wyko­rzy­sta­nia w lite­ra­tu­rze. Para­dok­sy – medy­cy­na jako dzie­dzi­na słu­żą­ca czło­wie­ko­wi, a jed­no­cze­śnie bar­dziej chy­ba odhu­ma­ni­zo­wa­na niż woj­sko. Co jest naj­trud­niej­sze? Zapo­mnieć o god­no­ści, o wsty­dzie. Wszech­świat pie­lę­gnia­rek, w kli­ni­ce – ład­nych, inte­li­gent­nych dziew­czyn, w powia­to­wym szpi­ta­lu prze­waż­nie wiej­skich jędz w pode­szłym wie­ku z nie­wy­bred­ny­mi żar­ta­mi – lek­cja praw­dzi­we­go języ­ka, przy któ­rym Rada Języ­ka Pol­skie­go powin­na popeł­nić zbio­ro­we samo­bój­stwo. W szpi­ta­lu powia­to­wym, jeśli nie cho­dzisz, zała­twiasz się w pam­pers, pro­blem sika­nia zała­twia cew­nik. Ten pam­pers musi chy­ba być czymś nasą­czo­ny, bo nie ma na sali zapa­chu. Czym cię myją, bo to zale­d­wie kil­ka mało deli­kat­nych ruchów? Dziew­czy­ny na Radzi­wił­łow­skiej mówią ci, że jesteś ich naj­mil­szym pacjen­tem, domy­ślasz się, że ever. Kie­dy nauczy­łeś się już ich imion i nazwisk leka­rzy, w trak­cie jed­ne­go z obcho­dów odpo­wia­dasz na pyta­nie sze­fa kli­ni­ki (nazy­wa się tak samo jak poeta Jan Polkow­ski, ale jak się nazy­wa Polkow­ski?) o samo­po­czu­cie i ape­tyt, mówisz: „Strasz­nie mar­nie kar­mią w tej pana knaj­pie, panie pro­fe­so­rze. I mam jesz­cze jeden postu­lat: czy mógł­by pan zaka­zać uży­wa­nia na oddzia­le demi­nu­ty­wów, któ­re urą­ga­ją god­no­ści pacjen­tów, w rodza­ju jedzon­ko?” Zapo­mi­nasz sło­wa, widzisz rośli­nę, widzisz zupę z niej, ale zamiast „bro­ku­ła” jest pust­ka. Jak się nazy­wa to kwa­śne, z zie­lo­no czer­wo­ny­mi gru­by­mi łody­ga­mi, z czym two­ja mat­ka pie­kła cia­sto i goto­wa­ła kom­pot, ma duże jak łopian postrzę­pio­ne liście? Nie mada­ga­skar, ale jak? Masz pomysł na duży poemat „Spar­tań­ska ver­sus Radzi­wił­łow­ska”, porów­nu­ją­cy doświad­cze­nie zawa­łu i wsz­cze­pie­nia sten­tu z resek­cją kawał­ka żołąd­ka i dwu­nast­ni­cy, coś pró­bu­jesz zapi­sać, ale nawet nie możesz się pod­pi­sać pod zgo­dą na jakąś medycz­ną pro­ce­du­rę i wycho­dzi ci coś w rodza­ju pół cen­ty­me­tra pra­wie pła­skie­go elek­tro­kar­dio­gra­mu. A jest jesz­cze mania prze­śla­dow­cza, z któ­rej zda­jesz sobie spra­wę, rów­no­cze­śnie jed­nak znaj­du­jąc prze­ko­nu­ją­ce dowo­dy prze­ma­wia­ją­ce za tym, że to nie cho­ra wyobraź­nia dzia­ła. Daru­ję ci szcze­gó­ły. Pod­słu­cha­łem roz­mo­wę leka­rza z kimś, byłem prze­ko­na­ny, że mówią o mnie. „I tak nie ma inne­go wyj­ścia jak hospi­cjum”. Zro­bi­ło mi się przy­kro, ale prze­sta­łem się bać, że zosta­nę zamor­do­wa­ny. Jak mnie mają oddać do hospi­cjum, to nie muszę być czuj­ny przez całą noc. No dość tego epa­to­wa­nia.

Zmia­na cza­su to pojem­ny tytuł, moż­na go rozu­mieć na trzy spo­so­by: jak w wier­szu tak zaty­tu­ło­wa­nym, czy­li zmia­na z nor­mal­ne­go na szpi­tal­ny, meta­fo­rycz­nie jako zmia­na spo­łecz­no-poli­tycz­na i wresz­cie jako zmia­na cza­su z let­nie­go na zimo­wy. Tej dru­giej myśla­łem, że nie docze­kam, a docze­ka­łem, Tej trze­ciej nie lubię, już mia­ła zostać znie­sio­na, ale się odwle­kło. Jed­na rzecz mnie w tym tytu­le uwie­ra­ła: jeden z moich wcze­śniej­szych tomi­ków nazy­wał się podob­nie – Kwe­stia cza­su, ale nie wyszedł odręb­nie, uto­nął w wier­szach zebra­nych.

Ani esej, ani felie­ton, tyl­ko raczej poetyc­ka gawę­da – tak sobie myśla­łem o tych tek­stach, któ­re zaczy­na­ją domi­no­wać w dru­giej czę­ści tomu. Nie nud­na to gawę­da, bły­sko­tli­wa, zacie­ka­wia­ją­ca, reali­stycz­na do bólu. Roz­po­zna­ję zna­jo­me imio­na i nazwi­ska, wyobra­żam sce­ny i sytu­acje, wiem, o czym i o kim mówisz, ale mło­dy, nie­wta­jem­ni­czo­ny czy­tel­nik może mieć pro­ble­my.

Gry­zę się w język, żeby nie powie­dzieć – a co mnie obcho­dzi mło­dy, nie­do­świad­czo­ny czy­tel­nik? Jed­nak serio, to od daw­na żyję w prze­świad­cze­niu, że w zasa­dzie piszę pro­ste, aż za bar­dzo zro­zu­mia­łe wier­sze. Oczy­wi­ście, gdy­bym w jakimś wier­szu użył okre­śle­nia „miesz­kań­cy bar­ci” to ktoś, kto w tele­tur­nie­ju „Jeden z dzie­się­ciu” na pyta­nie o to, co się hodu­je w bar­ciach, odpo­wia­da, że kró­li­ki, miał­by pro­ble­my. Żeby rozu­mieć cokol­wiek, co się czy­ta, trze­ba mieć jakąś wie­dzę. Jeśli kie­dyś ubz­du­ra­łem sobie, że wiersz powi­nien się spraw­dzać na wszyst­kich pię­trach zna­czeń, to jakieś pię­tro rze­czy­wi­ście wyma­ga być może wta­jem­ni­cze­nia, roz­po­zna­wa­nia imion i nazwisk, ale myślę, że to pię­tro – waż­ne dla auto­ra – dla czy­tel­ni­ka wca­le takie być nie musi. To tro­chę tak jak z mot­ta­mi, bar­dziej istot­na jest ich zawar­tość niż to, z kogo i cze­go są zaczerp­nię­te.

Zaczy­nasz od olim­pia­dy w Tokio, a koń­czysz alu­zja­mi doty­czą­cy­mi tej ostat­niej, w Pary­żu, to cie­ka­we. Dla­cze­go tak waż­ne są w two­jej twór­czo­ści odnie­sie­nia spor­to­we? To jak­by jed­na z pod­staw two­je­go świa­ta, kon­tro­lo­wa­nie tego, co w spo­rcie pisz­czy i dla­cze­go.

Tak, tomik zaczy­na się od Tokio, koń­czy na Pary­żu. Wier­sze w Zmia­nie cza­su, poza jed­nym, pocho­dzą z trzech lat, Tokio było odło­żo­ne o rok przez covid i odby­wa­ło się przy nomen omen pustych try­bu­nach. Pisa­ne były w zasa­dzie w trzech rzu­tach, latem 2021, w grud­niu 2023 („Głę­bia ostro­ści”), a cała resz­ta latem 2024. Cho­ciaż pierw­sza olim­pia­da za moje­go życia, świa­do­mie prze­ży­wa­na, to były Hel­sin­ki 1952. Wszyst­ko, co naj­cie­kaw­sze, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem suk­ce­sów spor­tow­ców Związ­ku Radziec­kie­go, pierw­szy raz star­tu­ją­cych w tej impre­zie, obej­rza­łem jako ośmio­la­tek czy dzie­wię­cio­la­tek w kinie. To był peł­no­me­tra­żo­wy barw­ny film, nie wiem już, czy­jej pro­duk­cji. Wcze­śniej był Lon­dyn, czy­ta­łem o brą­zo­wym meda­lu Alek­se­go Ant­ko­wia­ka w Pamięt­ni­kach Felik­sa Stam­ma. Skąd ten sport? Nie dość, że byłem dziec­kiem dość cho­ro­wi­tym, przez sie­dem lat jedy­na­kiem, więc pozna­łem wszyst­kie roz­ko­sze nado­pie­kuń­stwa, to jesz­cze bar­dzo dałem się zin­dok­try­no­wać chrze­ści­jań­stwu, nie­zwy­kle poważ­nie trak­tu­jąc zasa­dę nad­sta­wia­nia dru­gie­go policz­ka, więc żad­ne odda­wa­nie, jak cię biją rówie­śni­cy, nie wcho­dzi­ło w grę. W pod­sta­wów­ce byłem więc łama­gą, ofer­mą i czym tam jesz­cze, zgnił­kiem i zde­chłą kurą, bez wła­ści­wej koor­dy­na­cji ruchów, o któ­rą było trud­no, jak się przez rok uro­sło o 23 cen­ty­me­try.

Nie będę mówił, kim byłem w wyobraź­ni. Czy­ta­łem „Prze­gląd Spor­to­wy”, zna­łem na pamięć mini­ma olim­pij­skie przy­pi­sa­ne do wie­ku trzy­na­sto­lat­ków i czter­na­sto­lat­ków, wszyst­kie rekor­dy świa­ta i Pol­ski w lek­ko­atle­ty­ce. Ojciec jeź­dził rowe­rem, a ja kil­ka­na­ście metrów za nim bie­głem po chod­ni­ku uli­cą Par­ty­zan­tów i Zie­lo­ną do Sko­wie­szyń­skiej, na podwór­ku pcha­łem kulą, ska­ka­łem wzwyż, rzu­ca­łem tar­cza­mi sło­necz­ni­ków jak dys­kiem, a ich zdrew­nia­ły­mi łody­ga­mi jak oszcze­pem. Gra­łem tro­chę w teni­sa, wyobra­ża­jąc sobie, że jestem Lewi­sem Hoadem. W szko­le śred­niej to już dało rezul­tat. Wybi­łem się na spor­to­wą wybit­ność (na szkol­ną ska­lę) w siat­ków­ce i koszy­ków­ce.

Nie było nic przy­jem­niej­sze­go niż fizycz­ne zmę­cze­nie po fizycz­nym wysił­ku. Był w tym jesz­cze mło­dzień­czy ide­alizm, nie zwy­cię­stwo, a udział w szla­chet­nej rywa­li­za­cji, jasne regu­ły gry, bez­in­te­re­sow­ność. Coś z tego zosta­ło. Ale jak papież Fran­ci­szek ape­lu­je o zawie­sze­nie bro­ni na czas igrzysk w Pary­żu, to mnie to tyl­ko śmie­szy. Pra­wie tak, jak śmie­szy­ły mnie stand-upy Ada­ma Gla­piń­skie­go (jakie to było­by sło­wo, gdy­by nie ten łącz­nik!).

W wier­szu „Limi­ted Edi­tion” wspo­mi­nasz o prze­ję­zy­cze­niu. Zamiast „bez­in­te­re­sow­no­ści” poja­wi­ła się „bez­u­ży­tecz­ność”. Od razu w oczach sta­nął wiersz Wojacz­ka z fra­zą, że „poetę nale­ży uży­wać”, ale przede wszyst­kim Twój tekst „Nie­przy­dat­ność” i te sło­wa „strach pomy­śleć, co było­by, gdy­by wszy­scy byli tacy nie­przy­dat­ni jak ja”. Ta Two­ja pro­ble­ma­tycz­na nie­przy­dat­ność słu­ży mi od wie­lu lat, spro­wa­dza na zie­mię itd., tutaj każ­dy czy­tel­nik (Twój fan) podał­by pew­nie swo­ją wer­sję uza­sad­nie­nia.

Wczo­raj czy przed­wczo­raj jeden z uczest­ni­ków „Jed­ne­go z dzie­się­ciu” na pyta­nie o szes­na­sto­wiecz­ne­go auto­ra Figli­ków, odpo­wie­dział bez waha­nia: Juliusz Sło­wac­ki. Ujaw­nił podwój­ną nie­wie­dzę, nie tyl­ko w odnie­sie­niu do Figli­ków i Miko­ła­ja Reja, ale rów­nież w odnie­sie­niu do Juliu­sza Sło­wac­kie­go. Ale jak się chwi­lę zasta­no­wić, to do cze­go – poza tym tele­tur­nie­jem – może mu się przy­dać taka wie­dza? Zdo­by­wa­jąc medal na olim­pia­dzie, przy­no­sisz radość, jeśli nie milio­nom, to set­kom tysię­cy ludzi. Pisząc dobry wiersz? Kil­ku, kil­ku­na­stu, w pory­wach kil­ku­dzie­się­ciu. Pycha prze­ze mnie prze­ma­wia czy poko­ra? Nazwisk tylu wyna­laz­ców rze­czy, któ­re zmie­ni­ły życie ludzi na lep­sze, nie uczą nas w szko­le: pierw­sza loko­mo­ty­wa, tele­fon, lam­pa naf­to­wa, żarów­ka, w porząd­ku – ale gdzie dla przy­kła­du pral­ka, eks­pres do kawy, szyb­ko­war? Wodzo­wie, poli­ty­cy, i – z zacho­wa­niem pro­por­cji – pisa­rze bar­dziej się zasłu­ży­li dla ludz­ko­ści?

Zmia­nę cza­su koń­czą dwie waż­ne, nie­po­ko­ją­ce myśli. Jed­na o wędru­ją­cej po pię­trach śmier­ci, co kore­spon­du­je z otwie­ra­ją­cy­mi tom sło­wa­mi o „miesz­ka­niach w domu ojca”. Dru­ga nie­po­koi mnie jesz­cze bar­dziej, bo doty­czy marze­nia, by two­je pisa­nie prze­trwa­ło i było „bez ter­mi­nu przy­dat­no­ści do spo­ży­cia”. Wyczu­wam w tym zawa­ha­nie… Dosko­na­le wiesz, jaka cenę pła­ci się, gdy tekst jest zbyt doraź­ny, odda­ny spra­wie, nie dba o uni­wer­sal­ność. Mam wra­że­nie, że Ty nie­raz chcesz pogo­dzić w jakimś jed­nym bły­sku, cel­nej fra­zie inter­wen­cyj­ną doraź­ność z duchem uni­wer­sal­no­ści.

Wiersz o miesz­ka­niach w domu ojca, jeden z nie­wie­lu dato­wa­nych, napi­sał mi się w rocz­ni­cę jego odej­ścia, w 2018 roku, Ten dru­gi, któ­ry przy­wo­łu­jesz, zano­to­wa­łem jako swe­go rodza­ju post scrip­tum do wier­sza „Krót­kie fale” z tomu Sta­rzy zna­jo­mi: ta sąsiad­ka, któ­ra zmar­ła dzie­sięć dni temu, była mat­ką bliź­nia­czek z par­te­ru, któ­re w nim się poja­wia­ją. W rze­czy­wi­sto­ści to może były tyl­ko sio­stry. Wiesz, Karo­lu, cza­sem sta­ram się tę inter­wen­cyj­ną doraź­ność ukryć. Jeśli wiesz – a wiesz – co to jest akro­stych, prze­czy­taj sobie jesz­cze raz wiersz „Głos w spra­wie przy­szło­ści”. Ta inter­wen­cyj­ność jest w nim tak dobrze ukry­ta, że posta­no­wi­łem dorzu­cić wska­zów­kę, jaką jest pod­ty­tuł. Mam cichą nadzie­ję, że z kolei w wier­szach jaw­nie doraź­nych ukry­ta jest jakaś war­tość doda­na, coś, co może aspi­ro­wać do uni­wer­sal­no­ści. W „Kwia­tach pol­skich” to rytm czy ono­ma­to­pe­icz­ność, w każ­dym razie z ich ostat­niej linij­ki jestem zado­wo­lo­ny. Zamy­ka­ją­cy książ­kę wiersz przy­szedł mi do gło­wy w ostat­niej chwi­li. Sól, cukier, miód są uni­wer­sal­ne. Jasne, że nie miał­bym nic prze­ciw­ko temu, żeby przy­naj­mniej nie­któ­re moje wier­sze, nawet bez­u­ży­tecz­ne, były jak sól, cukier i miód.

Boh­da­nie, bar­dzo dzię­ku­ję za roz­mo­wę.

O autorach i autorkach

Bohdan Zadura

Ur. w 1945 r. Poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. W latach 2004-2020 redaktor naczelny „Twórczości”, od lat pozostaje związany z „Akcentem” i „Literaturą na Świecie”. Laureat licznych polskich i zagranicznych nagród, w tym: Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2011), Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. H. Skoworody (2014) oraz Nagrody im. C.K. Norwida (2015). W Biurze Literackim w latach 2005–2007 ukazały się jego dzieła zebrane, a w kolejnych latach publikował w oficynie następne premierowe książki, w tym w 2020 roku wybór wierszy Sekcja zabójstw. W 2018 r. został uhonorowany Silesiusem za całokształt twórczości.

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania