
Jestem, Język, Poems
nagrania / wydarzenia Różni autorzyZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Krystyny Miłobędzkiej, Andrzeja Sosnowskiego i Julii Szychowiak podczas festiwalu Port Wrocław 2010.
WięcejO książce Dom ran Dawid Bujno rozmawia z Andrzejem Sosnowskim.
Dawid Bujno: Czyli na początku była jakaś denna reklama o pokonywaniu granic i niezapomnianych wrażeniach? Nie wytrzymałeś i napisałeś książkę, głównie prozą, w której bezlitośnie wyszydzasz głupotę, a właściwie szerzej – współczesność. Proza w Domu ran wypiera wiersz, ponieważ jest bliższa opisywanemu światu i potrafi być bezwzględniejsza. Albo też w epoce, jak to ująłeś, „infantylizmu”, nie da się już mówić inaczej. Pewnie wszystko pokręciłem. Powiedz więc, jak to było.
Andrzej Sosnowski: Nie, na początku było słowo. Tylko należy podejrzewać, że tamto słowo było jak reklama stworzenia, która poszła w świat: a ono słowo było w banku, a bankiem było ono słowo. To było na początku w banku. Wszystkie rzeczy przez nie się stały, a bez niego nic się nie stało, co się stało. W nim był żywot, a żywot był oną spektakularną galą ludzką. I tak dalej. Na początku było słowo, czyli też, w nieco innym sensie, odzew, echo, impuls głównie muzyczny, rytmiczny. Wydaje mi się, że nierzadko wcześniej, w wierszach, transmitowałem różne „głosy ze świata”, ale robiłem to mniej więcej tak, jak inni autorzy, na przykład Bohdan Zadura, Tadeusz Pióro, Tadeusz Różewicz, Marcin Sendecki, Darek Foks. Ale tak się też po drodze złożyło, że jakieś trzy lata temu czytałem prozy Baudelaire’a i pomyślałem: nie sposób poetycko napisać czegoś pełnego goryczy, grozy, groteski, swobody, szczegółu, złości i drwiny, skoro coś takiego samo się narzuca, jak napastliwa melodia? Czegoś czerpiącego z podstawowej frazeologii dzisiejszej moralistyki i medialnej akustyki codzienności? Przyjemnie katastroficzne wizje poetyckie, jakie zdarzało mi się czasem „snuć”, to mają być tylko tak zwane prywatne obroty rzeczy? Dlatego same początki, wprawki, były tak otwarcie i światowo „Baudelaire’owskie”: prozy „Outro” i „Notatki do przyszłej opery”, jak również kończący książkę wiersz.
Rzeczywiście wszystko pokręciłem i jest dokładnie odwrotnie niż zgadywałem. A więc to tylko językowe nasłuchiwanie i nic nam w istocie nie grozi? Twoja osobliwa lekcja historii opowiedziana w tej książce – cykl „Chrono i perio” – kończy się radykalnie źle. Tak źle, że chciałem protestować.
Ale protestuj, rokowania są fatalne, niczego nie pokręciłeś. Właśnie dlatego, że jest to „językowe nasłuchiwanie”, groza stopniowo narasta, a nigdzie nie widać żadnych ocalających możliwości.
No to protestuję. Wyjaśnijmy najpierw kwestię: piszesz prowokacyjnie, że sztuka jednak umarła, a obecnie panuje wspomniany infantylizm. Czy aby trochę nie przesadzasz? Chociażby w zeszłym roku sztuka dała nam kilka niekiedy bardzo ambitnych, a w każdym razie niegłupich utworów: w poezji najjaskrawszym przykładem byłoby chyba Dokąd bądź Krzysztofa Siwczyka, w muzyce dajmy na to głośne (w podwójnym tego słowa znaczeniu) To Be Kind Swans czy nowa płyta Einstürzende Neubauten, a więc rzeczy uważne, długie i stawiające odbiorcy jakieś tam wyzwania. Choć są to również wizje poniekąd apokaliptyczne, to paradoksalnie może właśnie taka sztuka, bo także i Twoja, stanowi jakąś „ocalającą możliwość”?
Protest Twój ujmujący jest i miły, osobliwie na samym końcu. Cała ta krótka seria wizytówek kilku przelotnych epok, „Chrono[logia] i perio”[dyzacja], podąża za pewną logiką historyczną, więc tu i ówdzie chyba musi wystąpić taka czy inna przesadnia, bo ujęcia okresów historii, zwłaszcza tak migawkowe, „poetyckie”, niestety nie mogą obyć się bez puent. Lecz jeśli pojawia się taka hiperbola apodyktyczna, to ma ona właśnie historyczny charakter – w końcu zdanie „sztuka umarła” nie może być szczególnie prowokacyjne, bo zbyt dobrze znamy je z przeszłości. A Twój protest jest też krzepiący, tak że nawet nie chcę się spierać. Ale przypuszczam, że miałem na myśli głównie znikomą obecność sztuk, nie zaś całkowitą niemoc pojedynczych twórców. Czyli panujący klimat, pogodę: to, co się mówi i pisze o sztukach, jak to się robi, z jakim powodzeniem. Jak się je przedstawia, anonsuje. Jakaś spora dziedzina życia może spokojnie obumierać i umrzeć, pomimo jeszcze niewygasłych przejawów jej żywotności. Zawsze znamienne może być jednak to, że są one coraz bardziej sporadyczne, partykularne, pojedyncze. I otoczone przez coraz więcej przejawów czegoś innego, nieprzyjaznego.
Wróćmy do książki. Oprócz Baudelaire’a sporo jest też w Domu ran baroku. W Twoim coverze „Obcego” otwierającym tomik słychać zacinającego się Józefa Bartłomieja Zimorowica, później pojawiają się na przykład barokowe instrumenty oraz tłumaczony przez Ciebie Thomas Traherne. Wspomniane „Chrono i perio” również zaczynasz opowiadać od baroku. Czy to mogą być objawy beznadziejnej tęsknoty za starą dobrą metafizyką? Nawet w czysto językowym wymiarze. Idąc dalej, zapytam niezbyt poważnie, czy nie brakuje Ci na przykład tego, żeby rewersy pisanych przez Ciebie słów mogły „pędzić przez nieskończoną przestrzeń” (zwrot z „Chrono i perio”) i dotykać, za przeproszeniem, straconego czy też zagubionego logosu (tu oczywiście można wymiennie wstawiać inne wyrazy).
A nie pamiętam, ale z Zimorowica jest tam chyba tylko jedno słowo, ładne, płaczennica, użyte też po to, żeby nawiązać do „moich” słów „tęczowych”: chmurnica, obłocznica, płanetnica – to zresztą są prawie neologizmy, bo te wyrazy nigdy nie występowały w rodzaju żeńskim. Proza „Outro” nie tyle jest coverem „Obcego”, ile dzisiejszą „jazzującą” imitacją i wariacją na dwa tematy Karola B.: „Obcego” i „Anywhere Out of the World” (popieram, stąd tytuł „Outro”). Barok jakoś fantazmatycznie i szczątkowo jest, ze względu na to historyczne tło. Ponieważ już – i dopiero – w baroku „wszystko, co stałe, rozwiewa się w powietrzu”, jak u Szekspira. Tak że w baroku na dobre zaczyna się ta fantastyczna obietnica nowoczesności, najpierw spełniająca się przez moment w rewolucji. Poza tym, mamy wielu świetnych poetów w owym czasie, może jak w żadnym innym. A „logos” może dla mnie znaczyć po prostu tylko słowo, bo zajmuję się składaniem słów. Tak że tak zwane idee w sobie właściwy sposób idą swoją drogą, a mnie bardziej zajmują sprawy poetyckie, na przykład brzmienie tego, co mówi się o miłościach na początku „Miłości”: „Gdy tylko się zjawią, zaraz mu robią bevi, bevi. Poją go trucizną, potem na truchle tańczą matelota”. Potem na truchle tańczą matelota. I tak to jest. Stara metafizyka bywa bardzo przyjemna w lekturach.
Ani więc ziemia, bo „gdziekolwiek, byle poza ten świat”, ani „nieskończona przestrzeń”, gdzie też trudno „upatrywać” życia. Wydaje się, że bohaterowie Twoich tekstów najlepiej jednak czują się w morskich głębinach. Tam znajdowali skarby, tam było światło, stamtąd wyławiali lubiane przez Ciebie piosenki. W „Domu ran” wodna metaforyka powraca. Na przykład w prozie „Malstrom” postacie marzą o tym, żeby spalić statek, którym płyną, i iść na dno. Czuliby się tam, jakby „nareszcie żyli”. Zatem w obliczu owej grozy, o której mówisz, najlepiej jest w czymś zatonąć lub się zgubić? Na przykład w literaturze?
Nie wiem. Może jest tak, jak mówisz, rzeczywiście, ale wówczas ta stała skłonność obrazotwórcza byłaby dla mnie czymś (z mojego punktu widzenia ona musiałaby taka być) nieświadomym, czyli mielibyśmy problem, bo gdyby Twoje spostrzeżenia wskazywały na przejawy jakiegoś „przymusu powtarzania”, to nie można by wykluczyć, że poruszam się po szybkiej ścieżce „popędu (ku) śmierci”, och. Zwłaszcza jeśli to uprzywilejowane obrazowanie jest, jakie jest, czyli właśnie takie głębinowe czy oceaniczne. Wolałbym tego uniknąć. Woda i powietrze to są przystępne żywioły wirtualnej swobody; ogień to też bratnia dusza, ale dużo bardziej krótkotrwała i krewka. Najgorsza z tych czterech jest ziemia, bo tę obsesyjnie kroi się i grodzi, i psychotycznie naznacza „przelaną” (za nią) krwią. Dlaczego więc ryby trzonopłetwe wychodziły na ląd? To pytanie nie przestaje mnie zastanawiać od czasu podstawówki, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem je w podręczniku. Ten ląd to był oczywiście błąd, bo ryby przepadły z kretesem. „Zatem w obliczu owej grozy (…) najlepiej jest w czymś zatonąć lub się zgubić? Na przykład w literaturze?”. W swoim stylu na Twoje pytanie też odpowiada ten biedny Baudelaire: „Żeby nie być udręczonymi niewolnikami Czasu, upijajcie się, upijajcie się bez przerwy! Winem, poezją albo cnotą, wedle upodobania” (cytuję Ryszarda Engelkinga). Pamiętne słowa. Czemu nie? Zatonąć lub się zagubić w czymś bardzo subtelnym i trudnym, i jeszcze najlepiej trochę dziwnie pięknym, co mogłoby być odpowiednim środowiskiem dla życia, jakim chciałoby się żyć.
Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.
Urodzony w 1987 roku, czytelnik, animator kultury, pracuje w Galerii im. Sleńdzińskich w Białymstoku, prowadzi blog Sfereo.