Ewa Tondys-Kohmann: Na wstępie chciałam Ci raz jeszcze serdecznie pogratulować zostania laureatem Połowu! Przyszła mi jednak do głowy myśl, czy taki początek nie zamknie rozmowy we wspólnej bańce. Literatura natomiast kojarzy mi się z przekraczaniem siebie. Zresztą kwestia wychodzenia „poza” była jedną z pierwszych, które poruszyły mnie podczas lektury twoich tekstów – opowiadasz o bardzo konkretnych mikroświatach, używasz specyficznego dla nich języka. Z pewnością nie jest to moje środowisko naturalne. Sprostuj, jeśli się mylę, sądząc, że i twoje nie. Mamy więc zakład fryzjerski, pracownię architektoniczną, plan filmowy, jednorodzinny dom na przedmieściach. Nie ukrywam, że bardzo Ci tego zazdroszczę (w zupełnie pozytywnym znaczeniu!). Dlatego chciałam zapytać, skąd Ty bierzesz te swoje mikroświaty? I, co chyba jeszcze bardziej emocjonujące, jak do nich docierasz?
Łukasz Wojtysko: Bardzo dziękuję i gratulacje też dla Ciebie. Ale do rzeczy. Te światy najczęściej przychodzą do mnie same, najpierw w postaci zalążka. Może nim być fragment rozmowy zasłyszanej na ulicy, wypowiedź z filmiku na youtubie lub cytat z czytanej właśnie książki. Lubię zaczynać od zdań-paradoksów, albo od cechy, która byłaby związana z niekonsekwencją, z jakąś niespójnością. Kiedy mam już w głowie zalążek mikroświata, rozpoczynam risercz. Chcę wtedy poznać branżę albo konkretny typ człowieka. Dzięki znajomym albo mediom społecznościowym docieram do osób, które zajmują się daną rzeczą. Chodzi mi zarówno o wiedzę socjologiczną, jak i efekt literacki. Lubię znać specyfikę miejsca, jego język. Największą wartość mają dla mnie sformułowania czy terminy, które są charakterystyczne tylko dla tego mikroświata. Pisząc „Cienką granicę”, przeprowadziłem rozmowę ze scoutką, która zapoznawała mnie ze swoim zawodem, opowiadając o dokumentacjach, ale też napięciach w zespole filmowym. Część informacji, które zdobywam podczas riserczu, nie trafia ostatecznie do tekstu. Mogę przeprowadzić z kimś rozmowę tylko po to, żeby zdobyć jakieś wyrażenie, szczegół, który będzie prawie niewidoczny na tle całości, ale bez niego świat stałby się uboższy. Wydaje mi się też, że w tym wszystkim jest drugie dno – cecha współczesnego świata. To, że często w ciągu jednego życia zawodowego zajmujemy się wieloma rzeczami. Takie jest też moje własne doświadczenie. Skończyłem polonistykę, ale zdążyłem już pracować w bibliotece, za barem, kosić trawniki, sprzedawać powierzchnię reklamową przez telefon. Działałem także jako dramaturg, współtworzyłem festiwal muzyczny i pisałem teksty reklamowe. Przeskakiwałem ze świata do świata. Byłem częścią wielu rzeczywistości, co czasami jest fascynujące, a kiedy indziej staje się przekleństwem, bo nigdzie nie czułem się u siebie.
To tłumaczy nieco różnorodność twojej prozy. Znasz wiele środowisk od podszewki. Zapewne masz też styczność z całym bogactwem osobowości. Co wpływa na to, że jedne inspirują Cię na tyle, że o nich piszesz, a inne nie?
Pomiędzy osobami lub historiami, które przykuwają moją uwagę, a tworzonymi przeze mnie światami literackimi nie ma bezpośredniego połączenia. Gdzieś pomiędzy dochodzi do deformacji, przekształceń, pracy wyobraźni. Z zasłyszanej opowieści albo tego, co sam przeżyłem, raz zostaje plan wydarzeń, a kiedy indziej akapit lub zdanie. W jeszcze innych sytuacjach materiał wyjściowy zostaje wywrócony na lewą stronę, odbity w krzywym zwierciadle. Jeżeli chodzi o zbiór opowiadań, nad którym obecnie pracuję, to interesują mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, tematem moich tekstów są międzyludzkie fascynacje i rozczarowania, szybkie wchodzenie i równie szybkie wychodzenie z relacji. Przyglądam się momentom szczęścia, bliskości i podniecenia, ale też chwilom załamania. Kiedy ktoś nas odrzuca, ghostuje, udaje, że nas nie widzi. Kiedy nagle wypadamy z czyjegoś świata, sami nie do końca rozumiejąc dlaczego tak się stało. Po drugie, interesują mnie postaci queerowe, w szczególności rozdźwięk między ich własną ekspresją a umową społeczną, i co za tym idzie – postawy uznawane ogólnie za oporujące, takie jak naiwność lub bunt. Fascynują mnie jednostki, które nie do końca rozumieją kulturowy dress code, zaliczają wtopy, zderzają się z realnym światem, który jest zupełnie inny, niż im się wydawało. Porażki interesują mnie również na poziomie językowym – kocham wszystkie błędy językowe, nietrafione związki frazeologiczne, nieistniejące przysłowia, przejęzyczenia, zapożyczenia. Niezwykle inspirujące pod tym względem są reality shows, w których uczestniczki i uczestnicy – chyba ze względu na filmującą ich kamerę – starają się wyrażać w sposób ponad miarę elegancki. Czasami ich pomyłki mają poetycki potencjał. Pamiętam, jak w jednym programie uczestniczka chcąc opisać skomplikowane relacje pomiędzy domownikami, powiedziała, że jest to istna „piramida Achillesa”. Totalnie ją rozumiem. Moja relacja ze światem to też jest „piramida Achillesa”.
Albo puszka z Pandorą? Zawadzki na mydle? (śmiech)
Tak. To jest cały alternatywny świat językowy, szczególnie obecny w mediach społecznościowych. Ja go kocham.
W „Cienkiej granicy” natomiast używasz języka potocznego, często angielskiego (albo wariacji na jego temat), trochę definiującego środowisko, które się nim posługuje. Pachnie tam egzaltacją, jakimś nadmiarem emocji, nawet naiwnością. I z jednej strony jest to urocze, z drugiej – wiesz, takie nieprzystosowanie budzi niepokój. A nawet sprzeciw. Chciałoby się takiej osobie krzyknąć do ucha: „ogarnijże się!”. Jak osiągnąć balans między tą uroczą a pejoratywną naiwnością? Albo inaczej, jak sprawić, żeby ten niefrasobliwy, pozornie daleki czytelnikowi bohater stał się bardziej zrozumiały, bliski?
Używanie angielskich sformułowań to dla bohatera „Cienkiej granicy” sposób podkręcania rzeczywistości. Chęć przynależenia do świata znanego z seriali i filmów. Kiedyś było to środowiskowe, wielkomiejskie, dziś to zjawisko powszechne w Polsce, niezależne od miejsca zamieszkania czy wykonywanego zawodu. Sam w tej rozmowie powiedziałem o kulturowym dress codzie, a przecież mogłem wyrazić to inaczej. Jeżeli chodzi o naiwność i balans między urokiem a tym, co budzi sprzeciw, to nie mam na to żadnej recepty Może poza tym, że staram się lubić swoich bohaterów. Zwłaszcza wtedy, gdy robią coś, co jest moralniedwuznaczne.
A czy szybkie relacje, o których wspomniałeś wcześniej, to też wyraz tej naiwności? Albo osądy podszyte stereotypami? Innymi słowy, czy naiwność można wyjąć spod oceny moralnej?
Wydaje mi się, że w stu procentach nie jest to możliwe. Kocham literaturę właśnie za to, że daje możliwość niuansowania, przyglądania się ludzkim zachowaniom w całym ich skomplikowaniu. Wszystko, nawet najgłupsza decyzja, ma przecież swoje drugie, trzecie i czwarte dno. To trochę jak chodzenie po mieszkaniu o układzie amfiladowym — otwierasz drzwi, a za nimi są kolejne pomieszczenia, kolejne i kolejne.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.