
Kanapeczka, Ogień
nagrania / wydarzenia Różni autorzyZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Ostapa Sływynskiego, Kārlisa Vērdiņša, Bohdana Zadury i Jacka Dehnela podczas festiwalu Port Wrocław 2010.
WięcejRozmowa Szymona Żuchowskiego z Jackiem Dehnelem, towarzysząca premierze książki Seria w ciemność, wydanej w Biurze Literackim 8 lutego 2016 roku.
Szymon Żuchowski: W notce na końcu Serii w ciemność przytaczasz fragment swojego dziennika, w którym ćwierć tysiąca wierszy napisanych przez siebie określasz jako „strzał w pustkę”. Porównujesz je do nabojów, które w większości chybią celu, i pytasz samego siebie, po co tyle słów. Czy to pytanie jest retoryczne, czy naprawdę wątpisz? To kokieteria, prowokacja?
Jacek Dehnel: Dziennik był, to prawda, pisany z myślą o publikacji, był pisany do wielu czytelników, a nie do jednego, jak list, ale nie był pisany nieszczerze. Sądzę, że to możliwe i tak starałem się go poprowadzić. Jeśli po ukończeniu prac jakieś fragmenty zdawały mi się zbyt osobiste, to nie trafiły do druku – ale to, co notowałem, notowałem nie ograniczając siebie, więc to nie jest pytanie retoryczne ani kokieteria.
Miałem wtedy trzydzieści trzy lata, niedługo będę miał trzydzieści sześć. Żeby sprawdzić, ile książek wydałem, muszę zajrzeć do Wikipedii. To jest ósma poetycka. Do tego trzynaście prozatorskich, sześć translatorskich, cztery jako redaktor. Pięć, jednej nie ma w Wiki. W maju wychodzi nowa powieść, a teraz pracuję równolegle nad przekładem powieści Larkina i nad nowym tomem kryminału. Jak wydam, będzie trzydzieści pięć. Przecież to jest cała półka. I ile z tego to są rzeczy naprawdę potrzebne, naprawdę istotne? Czy coś w ogóle? Wiadomo, zależy od przyjętej skali, zawsze można się przynajmniej pocieszać, że jest się częścią jakiegoś fermentu, jakiejś mierzwy, z której wyrosną najważniejsze książki tego okresu w dziejach polskiej literatury, ale czy którakolwiek z moich książek będzie do nich należała – nie wiem.
Dużo myślę o tym, że nie ma definitywnych sądów estetycznych. Nie tylko o tym, że nie ma prawdziwych i fałszywych, że są wyłącznie subiektywne, ale i o tym, że nawet jeśli z wypadkowości tych subiektywnych ocen tworzy się jakiś intersubiektywny kanon, kanon akceptowany przez znaczną część społeczności czytających, to on też nie jest ostateczny, że zawsze każde dzieło może z tego piedestału spaść, potem wrócić, może pojawić się znikąd. Przedziwne to są rzeczy.
Zastanawiasz się też w tym fragmencie dziennika, że skoro w trzydziestym trzecim roku życia masz na koncie ćwierć tysiąca wierszy, to „co będzie w pięćdziesiątym piątym, siedemdziesiątym siódmym”. No właśnie, co będzie? Czego być nie powinno?
Będzie nadmiar. Już jest nadmiar, więc nadal będzie, ale będzie go więcej. Tyle że ja niewiele mogę z tym zrobić, bo taka jest moja metoda pracy: bardzo dużo rzeczy mnie interesuje i dlatego bardzo dużo piszę, bo w moim przypadku pisanie jest też pewną formą myślenia; są rzeczy, do których bym nie doszedł intelektualnie, gdybym nie napisał konkretnych tekstów. To jest jedna z metod – nie cyzelowanie latami tego samego kawałka, tylko wypuszczanie i sprawdzanie, co trafiło, a co nie. Picasso mówił, że obrazy poprawia się, malując kolejne obrazy – zresztą znam to z domu, z dzieciństwa, tę wściekłość matki, że przedobrzyła, że nad jakimś obrazem pracowała zbyt długo i nagle stanął dęba, zepsuł się. Potem, rozżalona, szła z nim do łazienki i zmywała farbę aż do gruntu.
Po to na szczęście są takie wybory. Że się odsiewa. W taki sposób z zebranych wierszy Iwaszkiewicza odsiałem wybrane i ułożyłem Wielkie, pobrudzone, zachwycone zwierzę, w którym widać, że to wielki, a przede wszystkim rozmaity i pomysłowy poeta był.
Klasykom w oczywisty sposób „przysługują” dzieła zebrane i wybrane, to jasne. A dla ciebie to wcześnie czy późno jak na coś takiego? Dziś ludzie podsumowują się coraz wcześniej; mam wrażenie, że proponuje się to nieomal debiutantom.
Ej, no, od mojego debiutu niedługo będzie dwadzieścia lat! Ale od poetyckiego, fakt, w tym roku minie dwanaście. Prawdę mówiąc, trzeba by to prześledzić, bo w latach dziewięćdziesiątych były późne debiuty Sosnowskiego, Świetlickiego, wiadomo. Ale poszperajmy. Taki Jacek Podsiadło pierwsze wybrane wydał jako trzydziestoczterolatek. Dycki jako trzydziestosiedmiolatek. A wcześniej? Tuwim Wiersze zebrane u Hoesicka w 1928, czyli też trzydzieści cztery. Zebrane, nie wybrane! To jest chyba wypadkowa różnych rzeczy, głównie rynku wydawniczego, to znaczy czy wydawcom się opłaca publikować tomy w dużych nakładach, które są dostępne całymi dekadami, czy raczej w małych, a po paru latach tworzyć rozmaite zbiory i wybory.
Seria w ciemność nie jest twoim pierwszym wyborem poezji.
Pierwszym były Wiersze, których wydanie zaproponował mi w 2006 roku Paweł Dunin-Wąsowicz. To właściwie to były wiersze zebrane, tylko co z tego? Mój pierwszy tom nigdy nie wyszedł, drugi, mimo Kościelskich, miał dystrybucję średnią, trzeci, wynik Tyskiej Zimy Poetyckiej, praktycznie żadną, więc właściwie dla wielu czytelników, myślę sobie, to był mój debiutancki tom, w tym sensie, że pierwszy raz moje wiersze przeczytali właśnie tam.
Czyli było podobnie jak z Kamieniem pełnym pokarmu Tkaczyszyna-Dyckiego: niby to wybór wierszy z kilku tomów, ale tak mało znanych, że zafunkcjonował jak debiut. Kilka lat po Wierszach wyszły Rubryki strat i zysków, wybór w pełnym tego słowa znaczeniu: z książek, które miały dystrybucję i recepcję. Czy metoda selekcji była podobna jak w przypadku Serii w ciemność?
Rubryki strat i zysków to wynik kompromisu z wydawcą. Artur Burszta od dawna namawiał mnie do wydania wierszy zebranych, a ja byłem skłonny zgodzić się tylko na wybrane, a i to niechętnie. Wolę wznawiać tomy, które są przecież skomponowanymi całościami, niż upychać je w jednym tomie w typie serii Dożynki. Którą zresztą – myślę na głos – bardzo lubię jako czytelnik, więc może niepotrzebnie się opieram. Ale, tak czy owak, wydaje mi się, że „dożynkować” nie wypada przed czterdziestką, taką sobie wyznaczyłem granicę smugi cienia.
Był zatem pomysł jakiegoś wyboru i zaproponowałem wyłuskanie z książek, a także dołożenie spoza nich, poematów i cyklów poetyckich, bo ta cykliczność, szersza forma, zawsze mnie pociągała, od samego początku, od wierszy, które potem nawet nie ukazywały się w druku. Ot, dzieje przygód jednego poety z jedną formą.
Skoro w przypadku Serii w ciemności nie było ograniczeń formalnych, to na czym się skupiłeś przy wyborze? Starałeś się umieścić w nim swoje najmocniejsze wiersze, biorąc każdy z osobna, czy wartością dodaną ma być tutaj ich wzajemne sąsiedztwo?
Wybierałem the best of. Bo taki jest zamysł serii. W tomie bardzo dbam o rozlokowanie tekstów i jednym z kryteriów jest „oddechowość”, że teksty najsilniejsze nie mogą być koło siebie, bo się tłamszą, musi być pomiędzy nimi jakiś oddech, trochę lżejszych przekąsek. Tymczasem w Serii w ciemność są same esencjonalne, kiedy je układałem, starałem się więc, żeby układały się w pewne całostki sensowe i żeby zanadto sobie nawzajem nie przeszkadzały, to wszystko.
A gdyby z kilku tomów poetyckich wybrać właśnie nie wiersze najgęstsze, tylko właśnie te intermezza, te oddechy? Wyobrażasz sobie coś takiego? Mam wrażenie, że niektórzy z takich kawałków budują większość swojej twórczości. Robią taki poetycki „ambient”.
Myślisz o czymś w rodzaju muzaka, taka poezja do windy, lekka, łatwa i przyjemna, odpowiednik zawsze tego samego kawałka Chopina, który leci na każdej stacji w pendolino? A mówiąc serio: pewnie by się dało, tylko, w gruncie rzeczy, po co? Wybrałem wiersze, które najbardziej działają. Tomek Pułka twierdził, że czytaniem Szczęścia można poderwać każdą dziewczynę – tego wprawdzie nie próbowałem, no ale to nie jest przypadek, że niektóre wiersze stanowią Wunderwaffe, broń solidnego rażenia, a inne – nie.
Swoją drogą z pewnością nie wszystkie wiersze, które piszesz, trafiają do zwartych tomów. Czy są takie, które mają pozostać w szufladzie, albo sądzisz, że nadają się wyłącznie do publikacji solo, na przykład w czasopiśmie?
Są takie, owszem, na przykład jedna piosenka, właściwie ballada o zakochanych z londyńskiego parku, poszła wyłącznie do czasopism. W czasach świetności Nieszuflady powstawało sporo krótkich tekścików, które miały żywot wyłącznie portalowy, bo były komentarzami do cudzych wierszy. Zresztą nie byłem w tym odosobniony, na przykład Maciek Woźniak dialogował z Agnieszką Kuciak i pod jej sonetami wypisywał sonety własne, odpowiadające na tamte. Ale równocześnie może się przecież zdarzyć, że kiedyś będę składał tom, do którego ta piosenka londyńska, czy jakaś inna, akurat będzie pasowała, wtedy się ją wywlecze na wierzch. Jeśli będzie się pamiętało. A niektórych rzeczy nie ma sensu wydawać, chyba, że na zasadzie żartu z samego siebie. Bo na przykład niedawno pisałem z okazji premiery Serii w ciemność kilka słów o wierszu Il Sogno, przeglądałem rękopisy i tam są jakieś straszliwe wierszydła miłosne, które popełniałem jako dwudziestolatek, nieznośne.
Faktycznie, daty pod wierszami aż tak daleko nas nie odsyłają. Właśnie, od jakiegoś czasu miałem zapytać cię o to, czego są to daty – napisania tekstu? To przecież potrafi trwać więcej niż jeden dzień. A nie każdy twój wiersz dotyczy konkretnej sytuacji, którą można by datować punktowo.
To są daty zapisu. Jeśli zapisywałem przez parę dni, to jest to zaznaczone. Późniejsze poprawki już nie, chyba żebym dopisał całą partię tekstu. Co nie znaczy, że wiersz powstał tylko wtedy – ja się często długo noszę z wierszami w głowie, czasem tak długo, że mi jełczeją i nie nadają się już do zapisania, albo też uznaję, że jednak od samego początku nie był to pomysł wart przerzucania na papier i zachowywania jakkolwiek.
Datowanie wzięło mi się z tomów poezji, które czytałem jako nastolatek, kiedy, jak to nieodmiennie nazywają dziennikarze, „zaczynałem swoją przygodą z poezją”. No i mi się utrwaliło: z Mandelsztama, Lorki, Rilkego chyba najbardziej. A potem to polubiłem, bo po latach mogę z dokładnością do dnia przypomnieć sobie jakieś miejsca, zdarzenia, zapachy nawet.
Wygląda na to, że wiersze w Serii… są podróżne nie tylko w sensie formatu książeczki, którą, jak mówi wydawca, można zabrać do torebki czy samolotu. Czy ułożyło ci się to naturalnie, czy musiałeś się mocować z doborem tych tekstów?
Nie, w ogóle na to nie zwróciłem uwagi, może dlatego, że ja zawsze sporo pisałem w podróży, że w podróży mi się otwierają jakieś szufladki w mózgu, nie wiem, coś się wydarza. Czasem to jest kwestia tego wolnego czasu, wyjętego z biegu dni, jakim jest podróż, czasem to kwestia czegoś, co widziałem, co mnie zachwyciło w drodze, bo w drodze jednak ma się oczy szerzej otwarte niż na własnym podwórku. Ale tak zerkam, i tam ledwie kilka wierszy można przypisać do „nurtu podróżniczego”. Odwilż z pejzażami oglądanymi z okien pociągu, tak samo w Bażancie i w Miłych złego porządkach, Miasta dalekie o wymarzonych ekspedycjach, No, jeszcze śmierć w Sezonie grzewczym jako wypłynięcie na nieobjęte morze. Nie, gdybym chciał złożyć książkę z wierszy pisanych w podróży i o podróży, to spokojnie by się znalazła ich pełna dwudziestka dwójka. Nieco, owszem, mocowałem się z wyborem, ale żeby ustawić najsilniejszy zestaw, a nie żeby czytelnik miał tam i o pociągu, i o statku, i o samochodzie.
Najstarsze wiersze w Serii w ciemność pochodzą z 2003 roku, sprzed kilkunastu lat. Czy ta książka była okazją do podsumowania?
Z podsumowaniami kojarzą mi się bardziej zebrane jednak, a wybrane to bardziej portfolio, prezentacja. Prezentacja tego, co uważa się, słusznie czy niesłusznie, za największe sukcesy.
A czym się różni tamten czas dla ciebie – jako człowieka, twórcy – od obecnego?
W 2003 roku studiowałem na MISH‑u, żyłem przyjaźniami i szukaniem miłości, utrzymywałem się trochę z pieniędzy przysyłanych przez rodziców, trochę ze stypendiów i nagród, dużo malowałem. Nie miałem przed sobą czytelnej ścieżki, nie było jeszcze w moim życiu Piotra, którego poznałem pod koniec tamtego roku. Miałem za sobą znacznie mniej przeczytanych i znacznie mniej napisanych książek, nie tylko poetyckich. Żyłem, zasadniczo, poza internetem. Wynajmowałem pokój w mieszkaniu studenckim, niepewny, czy niedługo nie będę musiał znów się gdzieś przenosić. Prawie nikt mnie nie znał, nie kojarzył. Wszystko było bardzo płynne, pełne wyczekiwania, napisałem nawet po latach krótką prozę poetycką o tym, o wszechobecnej potencjalności. Ale ten akurat tekst do wyboru nie trafił.
Ale doczekał się publikacji?
Tak, Hör ich das Liedchen klingen z Ekranu kontrolnego, kończący się słowami: „Ale ponad wszystko – potencjalność. Była wszędzie, walała się pod nogami, można się o nią było potknąć w przejściu; niektórzy nawet wyrzucali ją przez okno, jakby nigdy nie miało jej zabraknąć”.
Wspominałeś o Piotrze Tarczyńskim, z którym zdarzyło ci się współtłumaczyć (White’a), a teraz piszecie razem drugi kryminał. Czy on albo inne bliskie osoby pomagają ci w selekcji wierszy do wyboru albo do pojedynczych publikacji tu czy tam?
Piotr uważa, że na poezji się nie zna i się do niej nie miesza, o ile więc sprawdza wszystkie wywiady i jest pierwszym czytelnikiem moich próz, o tyle do poezji podchodzi z dystansem. Przez całe lata z układaniem wierszy w tom wielokrotnie pomagał mi Maciek Woźniak, do którego gustu i zmysłu kompozycyjnego mam wielkie zaufanie. Redaktorką paru książek była Asia Mueller-Liczner i ona również miała wpływ na decyzję, czy niektóre bonusy dodać do książki, czy nie, a jeśli tak – to w którym miejscu. Konsultuję się również z Szymonem Słomczyńskim, ale to od niedawna, bo to w ogóle nowy nabytek poezji polskiej.
Ale konsultujesz się nie tylko z kolegami po piórze – podkreślasz też rolę „wypuszczania i sprawdzania, co trafiło”. Jaki wpływ mają na ten proces spotkania z czytelnikami: na spotkaniach autorskich, przy okazji dużych festiwali, w małych miejscowościach, a także przeglądanie się w recenzjach? Czy to ma potem wpływ nie tylko na wybór, ale na pisanie wierszy w ogóle?
Nie bezpośrednio; to nie tak, że jakiś krytyk coś napisze, albo czytelnik, czy raczej czytelniczka coś mi powie na spotkaniu w, powiedzmy, Strzelcach Opolskich, i ja kompletnie zmienię swoje pisanie, wywalę część wierszy, a inne przerobię. Nie. Ale gdzieś z tyłu głowy składa się powoli taka mapa własnej poezji: co działa, co nie, co na kogo, jakimi ścieżkami odczytań ludzie podążają – i to „mapowanie” wpływa na kolejne wiersze, niekoniecznie zresztą świadomie.
Czy okładka Serii… też jest o jakimś trafianiu, nietrafianiu? To jakaś zabawa, która coś maskuje, a może przeciwnie: dobitnie pokazuje to, co jest głęboko pod powierzchnią?
W sensie najprostszym chodziło oczywiście o nawiązanie do tytułu, więc zarówno na okładkę, jak i do środka trafiło parę zdjęć z mojego zbioru, które są akurat związane ze strzelaniem: smętny młodzian z fuzją, fotostrzelnica w wesołym miasteczku, gdzie celne trafienie uruchamiało migawkę, grupka młodych mężczyzn podziurawionych jak sito, bo ktoś ustawił zdjęcie jako tarczę. No i ta fotografia okładkowa, zrobiona 15 sierpnia 1944 roku, czyli kiedy u nas powstańcza masakra, a tam jakieś strzelanie na niby, teatralne, campowe, z buzującą erotyczną dwuznacznością. Bardzo je lubię, uważam za jedno z najpiękniejszych w kolekcji i cieszę się, że trafiło na okładkę, a czytelnik niech je sobie sam otwiera interpretacyjnie. Podobnie jak wiersze z książki.
Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.
Poeta, tłumacz, krytyk muzyczny. Tłumaczył między innymi Edmunda White’a, D. A. Powella, Nathalie Sarraute, Xaviera de Maistre’a i Pabla Nerudę. Redaktor prowadzący „Polish Libraries” (Biblioteka Narodowa), stały współpracownik „Kultury Liberalnej”. Autor tomów wierszy Ars amandi, vita brevis (Zeszyty Literackie, 2014) oraz Podział odcinka (Zeszyty Literackie, 2016, finał Nagrody Poetyckiej Orfeusz).