Dorota Stroińska: Jest Pani malarką, graficzką i pisarką, zarówno Pani twórczość artystyczna, jak i pisarska jest w Niemczech nagradzana i wyróżniana. Co było najpierw: kolor czy słowo? Obraz czy dźwięk?
Lisa Kränzler: Dobre pytanie, zła odpowiedź: działa tu pewna zasada; tak naprawdę nie wiem i nie ma też sposobu, by się tego dowiedzieć, czy najpierw odbierałam wrażenia wzrokowe czy słuchowe, czy pierwsze zjawiska miały dla mnie charakter wizualny czy dźwiękowy… Badania potwierdziły, że embriony odbierają głos matki i inne sygnały akustyczne – ale jak rzecz się ma z postrzeganiem barw? Nie jestem pewna, czy da się to w ogóle zbadać… Nie ma w każdym razie możliwości, żeby podsunąć płodowi kolorową karteczkę pod oczy. Z całą pewnością mogę natomiast stwierdzić, że słowo rozumiane jako „nośnik znaczenia” nie znajdowało się na pierwszym miejscu, gdyż musiałam się – jak każdy człowiek – dopiero nauczyć, co może wyrażać ciąg dźwięków, który nazywamy „słowem”…
I pod tym względem uważam za wysoce prawdopodobne, że dotarły do mnie najpierw dźwięki i barwne obrazy, które odtąd nie dają mi spokoju.
Powiedziała Pani kiedyś, że jest „malarką, która pisze”. Czy twórczość malarska i pisarska to dwie niezależne formy wyrazu, czy też wywierają one na siebie wzajemny wpływ, tworzą całość?
Przedstawiam się często jako „poeta-malarz Kränzler”, staram się wskrzesić tę zapomnianą nazwę zawodu. Konkretnie oznacza to: przeżycia, jakich doświadczam podczas pisania, przenikają do twórczości malarskiej – i na odwrót. Mówiąc bardziej metaforycznie: praca nad tekstem literackim (do której, rzecz jasna, zaliczam też lekturę cudzych utworów i słuchanie cudzych głosów) oraz malarstwo to nici różnego rodzaju, a do wyszywania swoich prac, potrzebuję jednych i drugich… Może widziała Pani haftowany złotem gwiaździsty płaszcz królewski Henryka II Świętego w Bambergu? Do wykonania haftu posłużono się techniką polegającą na przyszywaniu nici złotych do płóciennego podkładu drobnymi ściegami barwionej na czerwono nici jedwabnej. W moim odczuciu istnieje pokrewieństwo między tą techniką a tym, co sama robię…
W Poniewczasie w pewnym miejscu narratorka mówi: „Moje wewnętrzne oko nie ma powieki. Muszę na to patrzeć”. Czy oko jako narząd wzroku jest zmysłem również Pani pisarstwa?
To ciekawe, że wybrała Pani właśnie to zdanie. Jörg Sundermeier, mój niemiecki wydawca, również zwrócił na nie uwagę i dopytywał się o nie wielokrotnie w ostatnich latach… Cóż, jeśli chodzi o aparat receptoryczny mojego oka – niestety, nie zda się on na wiele! Mam poważną wadę wzroku, jestem krótkowidzem. Do tego odkąd zrujnowałam sobie rogówkę, zapewne wskutek niezbyt odpowiedzialnego stosowania agresywnych substancji do malowania obrazów, i otrzymałam zapłatę w formie przewlekłego zapalenia błony naczyniowej oka, to, co zwykle widzę bez okularów, przypomina późniejsze dzieła Claude’a Moneta lub „Wschód słońca z morskimi potworami” Williama Turnera – nic innego prócz kolorowych smug i bezkształtnych plam! Ale pomijając to: jeśli mówię o „widzeniu”, to nie mam na myśli „podrażnionych pręcików i czopków”, ale ogarniającą mnie pod wpływem niezliczonych wrażeń, wspomnień i doznań ekscytację, która wytwarza z kolei energię, domagającą się wyładowania. Zaspokajam to pragnienie, waląc w klawisze maszyny do pisania.
Opowiada Pani historię przyjaźni dwóch nastolatek, które różni niemal wszystko. Jedna dorasta w ubogiej rodzinie robotniczej, doświadcza przemocy seksualnej, a jej ulubionym zajęciem są gry komputerowe; druga to jedynaczka z zamożnej inteligenckiej rodziny, w bezpiecznej przestrzeni może rozwijać swoje talenty, a jej pasją jest gra na fortepianie. W takim kosmosie zbudowanym na zasadzie kontrastu każda z dziewczynek przeżywa swój egzystencjalny dramat. Jaką rolę w Poniewczasie odgrywa temat pochodzenia społecznego?
Skupiłam się na opisaniu tego, co mnie spotkało w młodych latach. Powieść nie jest socjologicznym studium na temat przemocy w rodzinie. Nie jestem ekspertką, ale wątpię, żeby istniała niepodważalna współzależność między wykorzystaniem seksualnym dziecka a miesięcznymi dochodami. Możliwe, że dane statystyczne mówią coś innego. Uważam jednak statystyki za średnio miarodajne, bo nie odnotowują one wszystkich przypadków, a liczba niezgłoszonych przestępstw z użyciem przemocy seksualnej przypuszczalnie jest przerażająco duża. Przemoc, której doświadczyłam jako dziecko rodziców z wykształceniem uniwersyteckim, była subtelna, skuteczna i wszechobecna; oddychałam powietrzem przenikniętym trucizną, która pod względem niszczycielskiej siły w niczym nie ustępowała szkodliwemu działaniu pyłu azbestowego. Zajmowałam się i nadal się zajmuję naświetleniem i werbalizowaniem tego faktu; a każdy, kto będzie uważnie czytać Poniewczasie, wyczuje smak inteligenckiej trucizny.
Obie dziewczynki różnią się od siebie pod wieloma względami: statusem społecznym, życiem rodzinnym, sposobem spędzania wolnego czasu, możliwościami indywidualnego rozwoju, a także charakterami. Łączy je jednak silna potrzeba, czy wręcz tęsknota za bliskością i nierozerwalną więzią (za „siostrzeństwem krwi”). W dramatycznym momencie ich przyjaźń rozpada się jednak i przeradza we wrogie milczenie. Dlaczego?
Trudno powiedzieć. Pewne jest tylko to, że sytuacja przerasta całkowicie siły narratorki, a nie ma nikogo, kto by to zauważył. LottaLuizaŁucja odwraca się i odgradza od przyjaciółki murem milczenia – taka reakcja świadczy o tym, że odczuwa ona lęk i bezradność. Tekst, który zmuszona jest napisać kilkadziesiąt lat później, dowodzi, że ta strategia wyparcia i przetrwania nie działa.
W powieści z niezwykłą intensywnością opisane są emocje i przeżycia: potrzeba bliskości, rodząca się seksualność i świadomość własnego ciała, lęk, samotność, gniew, rozpacz, przemoc…
Liryczne, obrazowe fragmenty przeplatają się z partiami tekstu nacechowanymi komizmem, pełne czułości opisy następują po chłodnych i analitycznych refleksjach, chirurgicznie precyzyjnych drastycznych scenach przemocy i okrucieństwa. Historia dziewczynek porusza, dotyka niemal cieleśnie – boli. Jak blisko jest Pani ze swoimi bohaterkami? Czy pisząc tę opowieść, przeżywała Pani ich dramaty i doświadczenia?
Ja JESTEM moimi postaciami. Bez tej maksymalnej bliskości pisanie dewaluuje i staje się zaledwie rzemiosłem. Staram się tego unikać, bo jestem marnym rzemieślnikiem.
Dlaczego robi to sobie Pani samej sobie?
To taktyka przetrwania, z pewnością nie najmądrzejsza, ani nie najlepsza, ale działa: wciąż istnieję.
Co było na początku? Temat i kompozycja powieści czy to raczej język narzucał temat?
Na początku była kartka papieru, na której zapisywałam obrazy i sceny z dzieciństwa, które nie dawały mi spokoju.
Powieść zachowuje równowagę między perspektywą dziecka i dorosłego: (uprzywilejowana) pierwszoosobowa narratorka wspomina po 24 latach towarzyszkę zabaw z dzieciństwa, cofa się w czasie, przeżywa wszystko na nowo i – cierpi z przyjaciółką. Czy jest to więc również opowieść o tym, jak działa pamięć? O naturze czasu? Jaką rolę odgrywają tu poczucie winy i przebaczenie?
Moim zdaniem „wina” i „niewinność” istnieją tylko w społecznie ustanowionych systemach prawnych. Poza społecznym konsensusem kategorie te nie występują, a orzeczenia „winny” lub „niewinny” tracą swoją ważność i znaczenie. Ostatnim zawodem, jaki chciałabym wykonywać, jest zawód sędziego – osądzanie powieściowych czy realnych postaci chętnie pozostawiam innym.
Nie mam pewności co do pojęcia „przebaczenie”. Podejrzewam, że to eufemizm, jakim określa się „zapomnienie” lub „nieważna sprawa” – gdy ktoś na przykład opamiętuje się po kłótni, patrzy na sprawę „z innej perspektywy” lub „dojrzał”, przestał więc już być wściekły. Czy to świadczy o tym, że „przebaczył”? Nie sądzę…
A co oznacza tytuł powieści?
Tytuł należy rozumieć jak najdosłowniej – jako przejście z potem do przedtem; opuszczenie czasu teraźniejszego i cofnięcie się do przeszłości.
Powieść ukaże się niedługo w Polsce, gdzie według organizacji kobiecych co roku doświadcza przemocy domowejponad 800 tys. kobiet, ale gdzie powstał silny ruch kobiecy i domaga się od 2016 roku (Strajk Kobiet) swoich praw w społeczeństwie, które wciąż jest w dużym stopniu ukształtowane przez struktury patriarchalne. Czy wierzy Pani w ideę siostrzeństwa, solidarności między kobietami?
Nigdy nie rozumiałam, kim mają być „kobiety”. Znam tylko Lidię, Tatjanę, Nikolę – i każda z nich jest zupełnie odmienną osobą. Myślę, że nazywanie „siostrą” kogoś, z kim nie łączą mnie żadne relacje, to hipokryzja. Oczywiście możliwe są takie sposoby zachowania, które z perspektywy czasu wydają się „solidarne”, ale czy one rzeczywiście są takie, to już całkiem inna para kaloszy.
Czy wierzy Pani w ocalającą moc literatury, sztuki?
Nie muszę w nią wierzyć, dopóki jestem okaleczonym dowodem tej mocy.