wywiady / o książce

Pływak woli mierzyć się z kanałem La Manche niż z górnym biegiem Wkry

Filip Łobodziński

Jerzy Jarniewicz

Rozmowa Jerzego Jarniewicza z Filipem Łobodzińskim, towarzysząca premierze książki Duszny kraj Boba Dylana, wydanej w Biurze Literackim 20 lutego 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Jerzy Jar­nie­wicz: Tłu­ma­czy­łeś Dyla­na, żeby go śpie­wać. Przez lata, któ­re idą już w dzie­siąt­ki, praw­da? W tym celu stwo­rzy­łeś zespół, nagra­łeś pły­tę, któ­ra lada dzień ma się uka­zać, jeź­dzisz z kon­cer­ta­mi. Ale jak­by Ci tego było mało, wyda­jesz prze­kła­dy tek­stów Dyla­na w posta­ci wca­le nie­ma­łej książ­ki. Kie­dy pod­ją­łeś decy­zję, żeby te tek­sty do śpie­wa­nia wydać tak­że w książ­ce? A jeśli trud­no Ci odpo­wie­dzieć na pyta­nie „kie­dy?”, to odpo­wiedz może „dla­cze­go?”.

Filip Łobo­dziń­ski: Decy­zja, żeby zary­zy­ko­wać książ­kę, zapa­dła w bar­dzo kon­kret­nym momen­cie – kie­dy jasno powie­dzia­łem sobie rzecz oczy­wi­stą: zespół dylan.pl, któ­ry zaczy­na też życie pły­to­wo-kon­cer­to­we, nie skon­su­mu­je tego wszyst­kie­go, czym chciał­bym zara­zić pol­ską prze­strzeń lite­rac­ką. Mówiąc wprost: nie mam złu­dzeń, że rynek w Pol­sce jest tak chłon­ny i głod­ny Dyla­na, byśmy mogli wyda­wać pły­tę za pły­tą (choć na kon­cer­tach pew­nie będzie­my wsą­czać za jakiś czas pio­sen­ki spo­za naszej pły­ty – swo­ją dro­gą też ogrom­nej, bo podwój­nej, 29 pio­se­nek…). Ból, żeby coś z kole­ga­mi nagrać, ale zamiast tego cze­goś nie nagrać, zna­lazł ujście w książ­ce. Była to wcze­sna zima 2015 roku, bar­dzo oso­bi­ście trud­ny dla mnie czas, w któ­rym szu­ka­łem świa­te­łek w tune­lu. I książ­ka oka­za­ła się takim wła­śnie świa­teł­kiem. Czy lam­pą sza­leń­ca – to się oka­że. Mam świa­do­mość, że to tek­sty pio­se­nek, a więc pod­po­rząd­ko­wa­ne są pew­nej fra­zie poza­wer­bal­nej, ryt­mo­wi muzy­ki, któ­ry cza­sem gwał­ci natu­ral­ną skład­nię, nawet poetyc­ką. Ale sko­ro uka­za­ły się zbio­ry tek­stów Cohe­na, Bras­sen­sa, Wysoc­kie­go, Janer­ki, Kleyf­fa – to hulaj-dusza.

Książ­ka jest Two­ją, nie mam wąt­pli­wo­ści, wik­to­rią. Nie lada wyzwa­nie, robo­ta gigan­tycz­na, sze­reg świet­nych pomy­słów prze­kła­do­wych, bły­sko­tli­wych roz­wią­zań, a przy tym impo­nu­ją­ca wie­dza, któ­rą nosisz lek­ko, choć daje o sobie znać nie tyl­ko w krót­kich, acz arcy­cie­ka­wych komen­ta­rzach, ale też w samych prze­kła­dach. Phi­lip­pe, vici­sti. Ta książ­ka to dowód zwy­cię­stwa ducha nad mate­rią. Albo języ­ka nad języ­kiem. A co z poraż­ka­mi? Przed któ­ry­mi tek­sta­mi musia­łeś ska­pi­tu­lo­wać, bo zakła­dam – może bez­myśl­nie – że takie były? I jesz­cze jed­no pyta­nie: wie­le jest tek­stów Dyla­na, któ­rych tłu­ma­czyć nie chcia­łeś?

Zanim Ci odpo­wiem, zastrze­że­nie: o zwy­cię­stwie moż­na będzie mówić, jeśli moje pro­po­zy­cje prze­ło­że­nia świa­ta poetyc­kie­go Boba Dyla­na na pol­sz­czy­znę począt­ku XXI wie­ku zako­twi­czą się w naszym pej­za­żu. Mówię strasz­nie gór­no­lot­nie, a cho­dzi po pro­stu o to, czy pol­scy twór­cy tek­stów pio­se­nek zaczną korzy­stać z innych wzo­rów wraż­li­wo­ści niż te mgli­ste, wschod­nio­eu­ro­pej­skie i ogól­nie rzecz bio­rąc wód­cza­ne. I czy spo­mię­dzy opłot­ków pol­skich wyj­dą inni poten­cjal­ni tłu­ma­cze Dyla­na i czy przy­ćmią moje prze­kła­da­mi lep­szy­mi. Chcia­łem tyl­ko otwo­rzyć wresz­cie furt­kę do nowe­go ogro­du. Co do pora­żek – sam wiem o wie­lu poraż­kach, któ­ry­mi wybru­ko­wa­na jest i ta książ­ka. Może nie powi­nie­nem tego mówić, ale wytwo­rze­nie u pol­skie­go czytelnika/słuchacza przy­bli­żo­ne­go wra­że­nia, jakie ma jego kole­ga anglo­ję­zycz­ny, gdy słu­cha lub czy­ta Dyla­na w ory­gi­na­le, jest zada­niem nie­wy­ko­nal­nym. To tak­że kwe­stia ducho­we­go DNA, któ­re jest tak strasz­nie odmien­ne. Nawet jeśli rozu­mie­my w sen­sie hisz­pań­skie­go com­pren­der, to nie rozu­mie­my w sen­sie hisz­pań­skie­go enten­der – rozu­mie­my sło­wa, ale nie zna­cze­nia. I dla­te­go nawet cał­kiem faj­nie spo­rzą­dzo­ne prze­ze mnie Like a Rol­ling Sto­ne (bo Jak błą­dzą­cy łach świet­nie się śpie­wa i podob­no słu­cha) nigdy nie sta­nie się tym w pol­sz­czyź­nie, czym sta­ło się tam. To nie nasz świat.

Ale poraż­ki są macą powsze­dnią „Żyda-wiecz­ne­go tłu­ma­cza”. I oczy­wi­ście są tek­sty, któ­rych dotąd nie uda­ło mi się satys­fak­cjo­nu­ją­co opo­wie­dzieć po pol­sku, choć pró­bo­wa­łem: Fourth Time Aro­und, Saved, Whe­re Are You Toni­ght?, Chi­mes of Fre­edom, No Time to Think, Dise­ase of Con­ce­it, Cross the Gre­en Moun­ta­in, Bil­ly… I owszem, są tek­sty, któ­rych nie chcia­łem tłu­ma­czyć, bo albo nic nie wno­si­ły – Emo­tio­nal­ly Yours, Peg­gy Day, Stra­ight A’s in Love to pierw­sze z brze­gu przy­kła­dy – albo przy pierw­szym podej­ściu oka­za­ły się igrasz­ka­mi słow­ny­mi, któ­re trze­ba było­by napi­sać od nowa po pol­sku (np. Tiny Mont­go­me­ry). Ale wiesz, jak nie­ustan­nie pra­cu­ję nad nimi. Od cza­su zło­że­nia Dusz­ne­go kra­ju u wydaw­cy nie tyl­ko wpro­wa­dzi­łem ileś zmian w tych­że tek­stach, nie tyl­ko podej­rze­wam, że wciąż będę je mody­fi­ko­wał, ale prze­kła­dam kolej­ne. Nie umiem tego rzu­cić.

Dobrze Cię rozu­miem, bo tak dzia­ła też Joy­ce (praw­da, Krzy­chu?). Przy­zna­ję, że był czas, kie­dy przy­po­mi­na­łem sobie, któ­re z pio­se­nek Dyla­na uznał­bym za nie­prze­kła­dal­ne, po czym szu­ka­łem ich w Two­jej książ­ce, w prze­ko­na­niu, że ich nie znaj­dę, potrze­bo­wa­łem tyl­ko potwier­dze­nia ich nie­prze­tłu­ma­czal­no­ści, a tu, pro­szę, były! Prze­ło­ży­łeś je. Domy­ślisz się, jakie to tek­sty?

Nie. Mogę gdy­bać, bo są tek­sty, na któ­re musia­łem zna­leźć wła­sny spo­sób i też je w pew­nym sen­sie napi­sać na nowo, więc może to one. Ale może wca­le nie. Jurek, przy­cho­dzi­my z róż­nych stron do tego Dyla­na, Ty poprzez sło­wo, ja poprzez muzy­kę, bo moja fascy­na­cja zaczę­ła się od muzy­ki. Zawsze może więc być tak, że ja nie znaj­dę faj­ne­go spo­so­bu na jakiś tekst, a Ty wystrze­lisz z nim od nie­chce­nia – i vice ver­sa. Czy myślisz o It’s Alri­ght, Ma (I’m Only Ble­eding), o Sad Eyed Lady of the Low­lands, o Sub­ter­ra­ne­an Home­sick Blu­es? Bo przy­kła­do­wo w nich musia­łem wywi­nąć się sztucz­ką. Ale przy­naj­mniej czy­ni­łem to kon­se­kwent­nie. Każ­dy z tych tek­stów, acz­kol­wiek jest tyl­ko pew­nym odzwier­cie­dle­niem ory­gi­na­łu, wyda­je mi się spój­ny wewnętrz­nie.

Dwa tra­fie­nia na trzy. Tak, taki Sub­ter­ra­ne­an Home­sick Blu­es uzna­łem za nie­prze­kła­dal­ny. I Sad Eyed Lady. Ale też, z innych powo­dów, Brown­svil­le Girl. A Ty to wszyst­ko prze­ło­ży­łeś. Tłu­ma­cząc, zna­la­złeś może jakieś punk­ty odnie­sie­nia w pol­skich tek­stach roc­ko­wych, albo w jakiej­kol­wiek innej twór­czo­ści, któ­ry pomo­gły Ci usta­wić głos w prze­kła­dzie? Czy mie­li­śmy coś zbli­żo­ne­go do twór­czo­ści Dyla­na w pol­skiej tra­dy­cji kul­tu­ro­wej?

Wzor­ców szu­ka­łem raczej ogól­nie we współ­cze­snej pol­sz­czyź­nie. Jed­no wie­dzia­łem: bar­dzo nie lubię, gdy pol­scy tłu­ma­cze pio­se­nek anglo­sa­skich – a to jest nie­ste­ty czę­stym grze­chem – czer­pią z mło­do­polsz­czy­zny, czy­li poetyc­ko „doda­ją do pie­ca”. Nie odpo­wia­da mi też nad­mier­ne spo­ufa­la­nie się z odbior­cą poprzez język dosad­ny, żar­gon potocz­ny, rekla­mo­wą mowę „mło­dzie­żo­wą”, gdy w ory­gi­na­le tego nie ma. Zatem – nie tyle szu­ka­łem punk­tów odnie­sie­nia, ile raczej wypa­try­wa­łem raf, któ­re nale­ży omi­jać. Dylan pisze języ­kiem nie­zwy­kłym, nie­kie­dy głę­bo­ko zanu­rzo­nym w Biblii, nie­kie­dy czer­pią­cym peł­ny­mi gar­ścia­mi z sym­bo­li­zmu czy Elio­ta, cza­sem prze­twa­rza w sobie Gins­ber­ga i innych powo­jen­nych rebe­lian­tów, a czę­sto, nawet bar­dzo czę­sto, sto­su­je język pozor­nie pro­sty, zako­rze­nio­ny w blu­esie albo pio­sen­kach ludo­wych. Do pol­skie­go Dyla­na nie pasu­je ani Mły­nar­ski, Przy­bo­ra, Osiec­ka czy Kofta, ani Kora, Sta­szew­ski, Janer­ka czy Waglew­ski, ani Kacz­mar­ski czy Wol­ski, ani Stasz­czyk. Wiel­cy twór­cy, ale tak „wła­śni”, tak osob­ni i wyra­zi­ści sty­li­stycz­nie, że są nie do zasto­so­wa­nia przy tek­stach rów­nież tak moc­nych i indy­wi­du­al­nych, jak twór­czość Dyla­na. Pew­nie pisa­łem go sobą, swo­im wewnętrz­nym Dyla­nem. Wtór­nym, ale wobec ory­gi­na­łu, a nie wobec innych pol­skich auto­rów.

Powiedz mi, co myślisz o tek­stach Dyla­na z lat 60, tych zaan­ga­żo­wa­nych, poli­tycz­nych? Tłu­ma­cząc je, nie mia­łeś wąt­pli­wo­ści, czy aby się nie zdez­ak­tu­ali­zo­wa­ły? A, z dru­giej stro­ny, czy nie draż­nią Cię gło­sy „ach, jakie to aktu­al­ne!”? Lite­ra­tu­ra zaan­ga­żo­wa­na to ponie­kąd twór­czość użyt­ko­wa, a więc i oka­zjo­nal­na, któ­rej sens mija – a może nie? – z upły­wem lat. Kto dziś słu­cha Woody’ego Guth­rie, Pete­ra Seege­ra czy Phi­la Ochsa?

Widzisz, są tek­sty, do któ­rych Dylan wra­ca nawet dziś. Na przy­kład The Times They­Are a‑Changin’, A Hard Rain’s a‑Gonna Fall albo The Lone­so­me Death of Hat­tie Car­roll to wiel­kie utwo­ry, któ­re wca­le nie trą­cą mysz­ką, nie tyle “zacho­wu­ją aktu­al­ność”, ile przy­na­le­żą do wiecz­ne­go dzie­dzic­twa. Nie lubię twór­czo­ści „zaan­ga­żo­wa­nej”, choć sta­no­wi ona tak­że dobre źró­dło wie­dzy o pul­sie cza­su. Pew­nie Dylan nigdy nie zaśpie­wa już publicz­nie Only a Pawn in The­ir Game, Hur­ri­ca­ne czy Geo­r­ge Jack­son, ale to nie zna­czy, że mamy o nich zapo­mnieć. Zresz­tą – Hur­ri­ca­ne to też kil­ler. Muniek Stasz­czyk publicz­nie przy­znał, że dzię­ki tej pio­sen­ce stwo­rzył swo­je­go Kin­ga. A film z Den­ze­lem Washing­to­nem powstał prze­cież rela­tyw­nie nie­daw­no – i odtwa­rza tra­gicz­ne zda­rze­nia nie­mal śla­dem tek­stu pio­sen­ki. Jesz­cze wró­cę do tych wcze­snych pio­se­nek „na zamó­wie­nie chwi­li”. Pły­ta The Times They­Are a‑Changin’ to dla mnie kolos – muzycz­ny i poetyc­ki. Jest jed­ną z pię­ciu płyt Dyla­na, któ­re prze­tłu­ma­czy­łem w cało­ści, obok Brin­ging It All Back Home, High­way 61 Revi­si­ted, John Wesley Har­ding i Blo­od on the Tracks. I wca­le nie wiem, czy kie­dyś nie odwa­żę się – jeśli koniunk­tu­ra pozwo­li – wyko­ny­wać publicz­nie wła­śnie całą tę pły­tę od pierw­szej do ostat­niej pio­sen­ki.

Genial­na, bo cią­gle świe­ża pły­ta. Słu­cham jej na okrą­gło. Ale kolej­na, Ano­ther Side…, w któ­rej Dylan osten­ta­cyj­nie odciął się od poli­tycz­no­ści (choć czy aby rze­czy­wi­ście?), jest dla mnie źró­dłem nie­usta­ją­cej rado­ści. Maj­stersz­tyk w każ­dym calu, cokol­wiek o niej sądzą kry­ty­cy. Potem też, przez kil­ka lat, jak wie­my, co pły­ta, to obja­wie­nie. No, dobrze, ale czy Dylan z ostat­nich dzie­się­cio­le­ci jest ci tak samo bli­ski jak Dylan z lat 60 i 70? W książ­ce peł­ny prze­krój – uwzględ­ni­łeś utwo­ry tak­że z nowych płyt.

Są dni, kie­dy nawet naj­bliż­szy! Te ostat­nie pły­ty są dla mnie dosko­na­łe muzycz­nie, bo on ma od kil­ku­na­stu lat zna­ko­mi­tych graj­ków, z naczel­nym aran­że­rem, basi­stą Tonym Gar­nier na cze­le. Głos Dyla­na dziś to głos z trze­wi zie­mi, sta­re­go sza­ma­na, któ­ry wie wię­cej niż słu­cha­cze i wca­le nie jest to wie­dza krze­pią­ca – ale słu­cha mi się tego feno­me­nal­nie. Nie­daw­no spę­dzi­łem kil­ka dni na wsłu­chi­wa­niu się WYŁĄCZNIE w pły­tę Toge­ther thro­ugh Life z 2009 roku. Aku­rat w książ­ce jest repre­zen­to­wa­na bodaj jed­ną pio­sen­ką. Poza jed­nym wszyst­kie tek­sty Dylan napi­sał tam wspól­nie z nie­sce­nicz­nym człon­kiem Gra­te­ful Dead Rober­tem Hun­te­rem, więc tek­sto­wo ona jest nie­co odmien­na. Ale już mam trzy nowe prze­kła­dy wła­śnie stam­tąd. I wró­cę do pozio­mów poetyc­kich, bo wcze­śniej zastrze­głem się, że iry­tu­je mnie pseu­dom­ło­dzie­żo­wy żar­gon. Fina­ło­wa pio­sen­ka nosi tytuł It’s All Good, co w angielsz­czyź­nie ma wła­śnie taki zapa­szek „sta­ry-chce-brzmieć-jak-mło­dy”. Uczest­ni­cy forów dyla­no­lo­gicz­nych poru­sza­li ten wątek – że fra­za brzmi, jak­by sta­ry trep chciał się odmło­dzić i „dofaj­nić”. Tekst pio­sen­ki to kolej­ny kata­log grze­chów świa­ta i ludz­ko­ści, czy­li domi­nan­ta twór­czo­ści Dyla­na. I każ­da zwrot­ka koń­czy się tą fra­zą, jak­by „it’s alri­ght, ma”. Zde­cy­do­wa­łem się na „i wpo­rzo jest”. Bo bar­dzo mi paso­wa­ło do wymo­wy tek­stu i jego pozio­mu poetyc­kie­go. Cała pły­ta jest bar­dzo blu­eso­wa poetyc­ko i to jakoś wpi­su­je się w tę potocz­ność i dosad­ność.

W sie­ci zna­leźć moż­na fil­mik, na któ­rym widać i sły­chać, jak akom­pa­niu­jesz na gita­rze jego Magni­fi­cen­cji Rek­to­ro­wi Uni­wer­sy­te­tu Opol­skie­go, śpie­wa­ją­ce­mu Blo­win’ in the Wind. Prze­ło­ży­łeś ten utwór, zna­lazł się w książ­ce, a jest to chy­ba jeden z naj­bar­dziej wyeks­plo­ato­wa­nych kawał­ków w histo­rii muzy­ki, do cna zno­szo­ny, nad­uży­wa­ny, i to tak bar­dzo, że dziś już dokład­nie nic nie zna­czy. Spa­li z nim wszy­scy, tak­że tacy, któ­rym pew­nie nie poda­li­by­śmy ręki. Dylan go nadal śpie­wa, ale tak bar­dzo zmie­nia­jąc melo­dię i aran­ża­cję, że pio­sen­ka jest nie do pozna­nia. Jak Ty się odno­sisz do takie­go wyeks­plo­ato­wa­ne­go tek­stu? Zwłasz­cza, że ist­nie­je w zna­nym prze­kła­dzie Barań­cza­ka. Śpie­wasz Blo­win’ in the Wind na kon­cer­tach?

Śpie­wam go, w dodat­ku w aran­ża­cji na „wcze­sne­go Dono­va­na”, czy­li gita­ra aku­stycz­na, har­mo­nij­ka i głos. Na pły­cie wyko­nu­ję tę pio­sen­kę z Tade­uszem Woź­nia­kiem, co jest moim hoł­dem dla naj­wy­bit­niej­sze­go pol­skie­go fol­kow­ca poetyc­kie­go – a dla Tade­usza był to powrót do naj­więk­sze­go prze­ło­mu, jakie­go doznał na począt­ku karie­ry, bo wła­śnie ta pio­sen­ka „usta­wi­ła” mu wraż­li­wość. Śpie­wam ją dla­te­go że po odar­ciu ze wszyst­kich warstw inter­pre­ta­cyj­nych i zafał­szo­wu­ją­cych to jest nadal wiel­ka pio­sen­ka – a napi­sał ją nie­mal na kola­nie 21-let­ni szczyl! I śpie­wam wła­sny prze­kład, bo naj­bar­dziej go czu­ję i w nim czu­ję tę pio­sen­kę, to, co uwa­żam, że nale­ży w niej prze­ka­zać. Moja wer­sja refre­nu wyda­je mi się naj­bliż­sza dwu­znacz­no­ści ory­gi­na­łu – że odpo­wiedź wie­je na wie­trze, czy­li jest zara­zem trud­na do uchwy­ce­nia i dostęp­na wszyst­kim. Barań­czak zro­bił faj­ny prze­kład – ale on nie śpie­wał. I swój prze­kład robił tak, jak­by nie sta­rał się wejść w skó­rę 21-let­nie­go małe­go łobu­za w Nowym Jor­ku, któ­ry sam nie wie, że two­rzy arcy­dzie­ło. Stwo­rzył poetyc­ki tekst, w któ­rym też bar­dzo dużo nad­dał. W moim prze­ko­na­niu, któ­re wca­le nie musi być obo­wią­zu­ją­ce, moja wer­sja odda­je spra­wie­dli­wość temu aspek­to­wi ory­gi­na­łu, któ­ry umy­kał dotąd innym. Tak jak­by pol­scy interpretatorzy/tłumacze nie ufa­li pro­sto­cie.

Przy całej swo­jej wie­dzy o nie­mal każ­dym obra­zie, każ­dym cyta­cie i każ­dej alu­zji zawar­tych w tek­stach Dyla­na, bo wgry­złeś się w tę twór­czość jak mało kto, pozwa­lasz sobie na dużą swo­bo­dę w prze­kła­dach, co jest nie­unik­nio­ne, ale też, twier­dzę, pożą­da­ne. Masz na wzglę­dzie kom­fort swój, śpie­wa­ka, któ­ry będzie musiał to wyśpie­wy­wać, czy raczej czy­tel­ni­ka, któ­ry wie­lu alu­zji nie wychwy­ci? Polo­ni­zu­jesz też, z umia­rem, jasne, ale jed­nak, tego swo­je­go Dyla­na. Mis­sis­sip­pi to u Cie­bie Dusz­ny Kraj, a Mr Jones to Pan Wąs. Oswa­jasz nam Dyla­na?

To zawsze jest kwe­stią wybo­ru, poważ­nej decy­zji. Do każ­de­go tek­stu sia­dam z czy­stym umy­słem, mając oczy­wi­ście doświad­cze­nie kil­ku­dzie­się­ciu lat prze­kła­da­nia pio­se­nek, ale bez goto­we­go grep­su. I z każ­dą pio­sen­ką muszę wspiąć się na odręb­ną górę. U jej pod­nó­ża nie­odmien­nie jest pyta­nie: czym ten tekst ma być po pol­sku, jak ma prze­mó­wić do pol­skie­go słuchacza/czytelnika? Do legen­dy prze­szły już te tłu­ma­cze­nia list dia­lo­go­wych fil­mów ame­ry­kań­skich z począt­ku pol­skie­go ryn­ku kaset wideo, gdzie czar­ni miesz­kań­cy Har­le­mu gada­li do sie­bie na przy­kład góralsz­czy­zną. Takiej polo­ni­za­cji za wszel­ką cenę uni­kam. Dusz­ny kraj nie jest polo­ni­za­cją, ale dez­ame­ry­ka­ni­za­cją. Podob­nie Pan Wąs. Dusz­ny kraj czy Pan Wąs mogli­by rów­nie dobrze poja­wić się w ory­gi­na­le. Gdy­bym zamiast Mis­sis­sip­pi napi­sał o Kur­piach, a o Mr. Jone­sie – „Pan Wój­cik” czy „Pan Struś”, to by była polo­ni­za­cja peł­ną gębą, a raczej peł­ną dupą, bo wolał­bym takie pomy­sły spu­ścić do ście­ku. W skąd­inąd zręcz­nych i dow­cip­nych prze­kła­dach Mon­ty Pytho­na autor­stwa Tom­ka Bek­siń­skie­go nie lubi­łem tych wszyst­kich momen­tów, któ­re On sam poczy­ty­wał sobie za świet­ne, kie­dy Cleese’owi i Pali­no­wi wkła­dał w usta zda­nia, jakich ci w życiu nie mogli­by powie­dzieć, w rodza­ju „Clo­ster­kel­ler wygrał Jaro­cin”. Dla­te­go nie polo­ni­zu­ję, tyl­ko uogól­niam, oda­me­ry­ka­ni­zo­wu­ję. Nie zawsze. Cza­sem się nie da, bo cała pio­sen­ka nie ma wte­dy sen­su. Hat­tie Car­roll czy Hur­ri­ca­ne są u mnie sobą. Ali­cia Keys też, choć wiel­kie­go zna­cze­nia w tek­ście nie ma, ale ponoć Dylan wrzu­cił ją do tek­stu Thun­der on the Moun­ta­in na zasa­dzie „a dla­cze­go nie”. Z kolei – i tłu­ma­czę się z tego w komen­ta­rzu – gdy w Señor pada „Lin­coln Coun­ty­ro­ad”, to wiem, że nie mogę prze­nieść tego w żaden czy­tel­ny spo­sób – ani zacho­wu­jąc ory­gi­nal­ne miej­sce, ani szu­ka­jąc odpo­wied­ni­ka w pol­skiej histo­rii. Dla­te­go sal­wu­ję się wte­dy uciecz­ką pod osło­ną wyra­że­nia gene­ra­li­zu­ją­ce­go „spór o honor”.

Jest jesz­cze jeden aspekt tej aktu­ali­za­cji, adap­ta­cji czy raczej „kra­to­iza­cji”, czy­li dosto­so­wa­nia do prze­strze­ni ducho­wej nasze­go kra­ju. Nie­kie­dy Dylan wrzu­ca na pra­wach cyta­tu czy mru­gnię­cia okiem fra­zę czy tytuł jakiejś pio­sen­ki. Pozwa­lam sobie wów­czas na podob­ne mru­gnię­cie okiem, posił­ku­jąc się fra­zą z pol­skiej pio­sen­ki, któ­ra jed­nak­że teo­re­tycz­nie mogła­by paść z ust Dyla­na, choć bez obcią­że­nia dzie­dzic­twem. I na przy­kład w Mil­lion Miles mru­gną­łem dwu­krot­nie, naj­pierw pisząc „zacho­wa­łem się jak Szyb­ki Bill”, a kil­ka zwro­tek dalej „ja na to: Dziw­ny jest ten świat, czyń więc to, co trze­ba ci”. Podob­nie „Ciem­no­gród” w Sugar Baby. Są tam, bo nie brzmią dla mnie obco w ame­ry­kań­skiej pio­sen­ce. A zara­zem są bli­skie pol­skie­mu słu­cha­czo­wi.

Cały ten pro­ce­der oswa­ja­nia, jak to nazwa­łeś, jest podyk­to­wa­ny tak­że odbio­rem, zgo­da. To są pio­sen­ki, nie wier­sze. Słu­żą do śpie­wa­nia. A śpie­wa­nie, muzy­ka – to zja­wi­ska reali­zu­ją­ce się w cza­sie. Na kon­cer­cie słu­chacz nie ma szan­sy zasta­no­wić się nad usły­sza­ną wła­śnie fra­zą, spró­bo­wać ją zro­zu­mieć lub przy­naj­mniej zin­ter­pre­to­wać po swo­je­mu, po czym włą­czyć się bez­strat­nie w dal­szy ciąg – bo pio­sen­ka jest wła­śnie pół­to­rej zwrot­ki dalej! To ma dzia­łać hic et nunc. Jasne, Dylan jest nie­ła­twy w odbio­rze tak­że dla anglo­fo­nów, ale my tu robi­my na ugo­rze, mamy w ogó­le prze­ko­nać pol­skie­go słu­cha­cza, że z tym Dyla­nem to napraw­dę poważ­niej­sza spra­wa, niż się wyda­wa­ło, że tam o coś cho­dzi. I war­to zro­bić to tak, żeby mógł go słu­chacz wcią­gnąć bez popit­ki. Pewien zna­jo­my po naszym kon­cer­cie napi­sał na Face­bo­oku, że kup­no pły­ty jest nie­odzow­ne, bo za dużo jest tam słów do prze­my­śle­nia, że kon­cert oka­zał się prze­ży­ciem ponad mia­rę ocze­ki­wań. Że to nie roz­ryw­ka, tyl­ko myśló­wa. Dla­te­go dodat­ko­wych kłód pod nogi nie ważę się rzu­cać. Oswa­jam – ale nie piłu­jąc kłów i pazu­rów. Chy­ba.

„Myśló­wa” – bar­dzo mi odpo­wia­da to okre­śle­nie na to, czym może być Dylan wpro­wa­dzo­ny do pol­sz­czy­zny. A czym tłu­ma­czysz względ­ną nie­obec­ność Dyla­na w Pol­sce, tę zaska­ku­ją­co lichą jego zna­jo­mość, w sto­sun­ku do popu­lar­no­ści takie­go Leonar­da Cohe­na, czy, na przy­kład, Demi­sa Rous­so­sa?

„My, Sło­wia­nie,” itd. Rous­sos to inna kate­go­ria, to Lucia­no Pava­rot­ti i Roy Orbi­son w jed­nym, nie­mal Mer­cu­ry. To nie­by­wa­ły głos i nie­odzow­ny szta­faż (choć w Aphrodite’s Child dawał radę jako rock­man). Rous­sos pięk­nie śpie­wał i robił wra­że­nie. Cohen… To też gigant poezji w muzy­ce, podob­nie jak Tom Waits, Joni Mit­chell, PJ Harvey, Nick Cave, Elvis Costel­lo… I są to twór­cy – no, może poza Costel­lo – w Pol­sce roz­po­zna­wa­ne, mają swo­je solid­ne gro­na napraw­dę kom­pe­tent­nie odda­nych fanów. I to jest fan­ta­stycz­ne. Cohen w dodat­ku na dzień dobry stał się zna­ny wła­śnie po pol­sku, dzię­ki Mać­ko­wi Zemba­te­mu i audy­cji „Zgryz”, a potem dzię­ki wystę­pom Zemba­te­go z Por­te­rem i nagra­niom. Kie­dy w 1984 roku Cohen przy­je­chał do sku­tych smu­tą jaru­zel­ską Pozna­nia i War­sza­wy, miał, że tak powiem, teren oczysz­czo­ny ogniem arty­le­rii Zemba­te­go. Nic dziw­ne­go, że kon­cer­ty zaczy­na­ły się z ponad­go­dzin­nym opóź­nie­niem, bo ludzie pcha­li się na salę jak do sza­lu­py z Tita­ni­ca. Za Cohe­nem, a tak­że za Cave’em, Wait­sem, Harvey, a ści­ślej PRZED nimi – cią­gnie się fama poetów, nawet trosz­kę poetów wyklę­tych. A to u nas zawsze dzia­ła. Lubi­my wiesz­czów, lubi­my tro­chę skan­da­lu w życiu i despe­ra­cji w sło­wach. No i w ich tek­stach, zwłasz­cza Cohe­na, jest tro­chę rzew­no­ści czy zadu­my, któ­rą nie­źle się nosi w naszym kli­ma­cie. A jaki mamy kli­mat, każ­dy widzi. Taki.

Pyta­nie istot­ne, to dla­cze­go Dylan nie zna­lazł swo­jej publicz­no­ści w Pol­sce. Mam swo­ją teo­rię. Z grub­sza spro­wa­dza się do tego, że żeby go kochać albo przy­naj­mniej „obcza­jać”, trze­ba go rozu­mieć w całym jego kształ­cie. Dyla­na jako zja­wi­sko. Zatem trze­ba mieć świa­do­mość, czym była zachod­nia muzy­ka popo­wa i roc­ko­wa, zanim poja­wił się Dylan, i czym się sta­ła po jego nadej­ściu. A to są świa­ty tak odmien­ne, jak Euro­pa przed odkry­cia­mi geo­gra­ficz­ny­mi i po, jak fizy­ka przed Ein­ste­inem i po, jak życie przed pierw­szym kon­tak­tem sek­su­al­nym i po. A my w Pol­sce nie prze­ży­wa­li­śmy efek­tu Dyla­na, prze­wro­tu Dyla­na, tego mete­oru, któ­ry zabił dino­zau­ry. Dylan zabił mono­pol bla-bla w muzy­ce, zabił oczy­wi­stość, że sło­wa w pio­sen­ce to taka pod­pór­ka dla nut i pre­tekst do jesz­cze lep­sze­go samo­po­czu­cia wyko­naw­cy i słu­cha­czy. Dylan jed­no­oso­bo­wo wpro­wa­dził do pio­sen­ki Sło­wo. I my tego nie prze­ży­li­śmy wte­dy, w 1963, 1964, 1965 roku, bo w ogó­le wszyst­ko docie­ra­ło do nas z opóź­nie­niem. Prze­cież u nas cią­gle „ty się boisz myszy” i „przy­jedź, mamo, na przy­się­gę”, kie­dy tam już Zap­pa, Dylan, Hen­drix i w ogó­le stra­tos­fe­ra. Dylan dotarł do nas wespół z wie­lo­ma inny­mi arty­sta­mi zachod­ni­mi. I był wła­ści­wie bar­dzo dłu­go zre­du­ko­wa­ny do pie­śni pro­te­stu. A kto w Pol­sce miał ocho­tę kochać twór­cę, któ­ry ponoć pro­te­sto­wał prze­ciw­ko poli­ty­ce ame­ry­kań­skiej, sko­ro myśmy do tej Ame­ry­ki wzdy­cha­li jak kania do dżdżu? A ponie­waż Dylan jest w dodat­ku twór­cą dużo trud­niej­szym poetyc­ko niż Cohen czy Cave, to pozo­sta­je nie­zna­ny.

Ostat­nie dwie pły­ty Dyla­na to nagra­nia pio­se­nek, któ­re śpie­wał kie­dyś Frank Sina­tra. Słu­chasz Sina­try? Nie powiem, by decy­zja nagra­nia tych wła­śnie utwo­rów nie zasko­czy­ła mnie. Czy coś zosta­ło z Dyla­na bun­tow­ni­ka? Czy to już peł­ną gębą main­stre­am?

Sina­try słu­cham, bo to też mistrz. A wer­sje Dyla­na tych pio­se­nek wca­le nie są main­stre­amem. Main­stre­am to jest to, prze­ciw­ko cze­mu Dylan się zbun­to­wał, nagry­wa­jąc te pio­sen­ki. Jest w angielsz­czyź­nie sło­wo „cover”, któ­re nie ma zgrab­ne­go odpo­wied­ni­ka pol­skie­go, a któ­re ozna­cza, jak wia­do­mo, wła­sną wer­sję cudzej pio­sen­ki. Nawia­sem – cze­kam na cove­ry lite­rac­kie. Malar­skie już są. Chciał­bym kie­dyś prze­czy­tać wiersz Leśmia­na napi­sa­ny przez Świe­tlic­kie­go albo Bia­ło­szew­skie­go napi­sa­ny przez Mache­ja. Otóż pio­sen­ki z reper­tu­aru Sina­try są od daw­na obec­ne w obie­gu, ale zawsze w tych prze­ła­do­wa­nych aran­ża­cjach, z całą orkie­strą, czę­sto chó­rem itp. Dylan sam powie­dział, że chciał te pio­sen­ki nie tyle „zakryć” (cover), ile „odkryć” (unco­ver) spod szta­fa­żu, spod blich­tru sutych aran­ża­cji. Dla­te­go gra je z pię­cio­oso­bo­wym zespo­łem, nie­mal bez udzia­łu per­ku­sji, śpie­wa nad­spo­dzie­wa­nie wier­nie nutom, choć po swo­je­mu. Słu­cha­łem kil­ku nagrań z kon­cer­tów z ostat­nich lat. To są fan­ta­stycz­ne momen­ty, kie­dy śpie­wa I’m a Fool to Want You czy Autumn Leaves. Zatem – to jest bunt, ale bunt, któ­re­mu Dylan jest wier­ny od daw­na, bunt reak­cyj­ny. Prze­cież jego pły­ty z ostat­nich dwu­dzie­stu lat to przy­po­mi­na­nie daw­nych tro­pów muzycz­nych, całej tra­dy­cji przed­roc­ko­wej. A wła­ści­wie od zawsze upo­mi­nał się o zapo­mnia­ne sło­wa i tema­ty. Kie­dy wszedł w świat muzy­ki pop z bal­la­da­mi wzo­ro­wa­ny­mi na pie­śniach cel­tyc­kich czy appa­la­chij­skich, to też nie­ja­ko kie­ro­wał nasz wzrok wstecz, a nie wprzód. Nigdy nie był żoł­nie­rzem postę­pu. Bar­dzo lubię jego pły­tę z „kris masa­mi”, bo też zro­bił je zgrzeb­nie, faj­nie, zwy­czaj­nie, bez tego obłę­du chó­rów i dzwo­necz­ków. Poka­zał, że to są pio­sen­ki do śpie­wa­nia domo­we­go, a nie do hiper­mar­ke­tu i gale­rii han­dlo­wej.

Może­my chy­ba zdra­dzić, że nie­dłu­go zaczniesz tłu­ma­czyć jedy­ną powieść Boba Dyla­na, Taran­tu­lę. Powie­dzieć, że to zada­nie pie­ruń­sko trud­no, to nic nie powie­dzieć. Czym kupi­ła Cię ta powieść?

Kupi­ło mnie nazwi­sko auto­ra, cie­ka­wość, jaki język dla niej znaj­dę w pol­sz­czyź­nie, i nie­wąt­pli­wie pew­na kar­ko­łom­ność. Mam świa­do­mość, że jeśli powi­nie mi się noga, nie­pręd­ko ktoś moje grze­chy zma­że wła­snym lep­szym prze­kła­dem. Muszę zro­bić to naj­le­piej, jak się tyl­ko da. To pro­za wariac­ka, wyma­ga­ją­ca – przy całej jej nar­ko­tycz­no­ści – abso­lut­nej trzeź­wo­ści. Pły­wak woli mie­rzyć się z kana­łem La Man­che niż z gór­nym bie­giem Wkry. Kucharz – z zupą gula­szo­wą niż z ham­bur­ge­rem. Czy­li – trze­ba. Ale od pio­se­nek Dyla­na (i nie tyl­ko jego) nie odej­dę.

O autorach i autorkach

Filip Łobodziński

Ur. w 1959 r. Iberysta, dziennikarz, muzyk i tłumacz z języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino. Laureat Nagrody Instytutu Cervantesa w Warszawie w 2005 r. za najlepszy przekład literacki. Przez lata pracował jako dziennikarz (TVP, Polsat News, Trójka, Inforadio, „Non Stop”, „Rock’n’Roll”, „Machina”, „Przekrój”, „Newsweek”), a obecnie współprowadzi program telewizyjny „Xięgarnia”. Współzałożyciel Zespołu Reprezentacyjnego (od 1983, sześć płyt) oraz dylan.pl (od 2014, jedna płyta), specjalizującego się w wykonywaniu przekładów piosenek Boba Dylana. W Biurze Literackim ukazały się przetłumaczone przez niego książki Dylana: Duszny kraj (2016) oraz Tarantula (2018), Patti Smith: Tańczę boso i Nie gódź się oraz Salvadora Espriu Skóra byka. Mieszka w Warszawie.

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Powiązania