Jerzy Jarniewicz: Tłumaczyłeś Dylana, żeby go śpiewać. Przez lata, które idą już w dziesiątki, prawda? W tym celu stworzyłeś zespół, nagrałeś płytę, która lada dzień ma się ukazać, jeździsz z koncertami. Ale jakby Ci tego było mało, wydajesz przekłady tekstów Dylana w postaci wcale niemałej książki. Kiedy podjąłeś decyzję, żeby te teksty do śpiewania wydać także w książce? A jeśli trudno Ci odpowiedzieć na pytanie „kiedy?”, to odpowiedz może „dlaczego?”.
Filip Łobodziński: Decyzja, żeby zaryzykować książkę, zapadła w bardzo konkretnym momencie – kiedy jasno powiedziałem sobie rzecz oczywistą: zespół dylan.pl, który zaczyna też życie płytowo-koncertowe, nie skonsumuje tego wszystkiego, czym chciałbym zarazić polską przestrzeń literacką. Mówiąc wprost: nie mam złudzeń, że rynek w Polsce jest tak chłonny i głodny Dylana, byśmy mogli wydawać płytę za płytą (choć na koncertach pewnie będziemy wsączać za jakiś czas piosenki spoza naszej płyty – swoją drogą też ogromnej, bo podwójnej, 29 piosenek…). Ból, żeby coś z kolegami nagrać, ale zamiast tego czegoś nie nagrać, znalazł ujście w książce. Była to wczesna zima 2015 roku, bardzo osobiście trudny dla mnie czas, w którym szukałem światełek w tunelu. I książka okazała się takim właśnie światełkiem. Czy lampą szaleńca – to się okaże. Mam świadomość, że to teksty piosenek, a więc podporządkowane są pewnej frazie pozawerbalnej, rytmowi muzyki, który czasem gwałci naturalną składnię, nawet poetycką. Ale skoro ukazały się zbiory tekstów Cohena, Brassensa, Wysockiego, Janerki, Kleyffa – to hulaj-dusza.
Książka jest Twoją, nie mam wątpliwości, wiktorią. Nie lada wyzwanie, robota gigantyczna, szereg świetnych pomysłów przekładowych, błyskotliwych rozwiązań, a przy tym imponująca wiedza, którą nosisz lekko, choć daje o sobie znać nie tylko w krótkich, acz arcyciekawych komentarzach, ale też w samych przekładach. Philippe, vicisti. Ta książka to dowód zwycięstwa ducha nad materią. Albo języka nad językiem. A co z porażkami? Przed którymi tekstami musiałeś skapitulować, bo zakładam – może bezmyślnie – że takie były? I jeszcze jedno pytanie: wiele jest tekstów Dylana, których tłumaczyć nie chciałeś?
Zanim Ci odpowiem, zastrzeżenie: o zwycięstwie można będzie mówić, jeśli moje propozycje przełożenia świata poetyckiego Boba Dylana na polszczyznę początku XXI wieku zakotwiczą się w naszym pejzażu. Mówię strasznie górnolotnie, a chodzi po prostu o to, czy polscy twórcy tekstów piosenek zaczną korzystać z innych wzorów wrażliwości niż te mgliste, wschodnioeuropejskie i ogólnie rzecz biorąc wódczane. I czy spomiędzy opłotków polskich wyjdą inni potencjalni tłumacze Dylana i czy przyćmią moje przekładami lepszymi. Chciałem tylko otworzyć wreszcie furtkę do nowego ogrodu. Co do porażek – sam wiem o wielu porażkach, którymi wybrukowana jest i ta książka. Może nie powinienem tego mówić, ale wytworzenie u polskiego czytelnika/słuchacza przybliżonego wrażenia, jakie ma jego kolega anglojęzyczny, gdy słucha lub czyta Dylana w oryginale, jest zadaniem niewykonalnym. To także kwestia duchowego DNA, które jest tak strasznie odmienne. Nawet jeśli rozumiemy w sensie hiszpańskiego comprender, to nie rozumiemy w sensie hiszpańskiego entender – rozumiemy słowa, ale nie znaczenia. I dlatego nawet całkiem fajnie sporządzone przeze mnie Like a Rolling Stone (bo Jak błądzący łach świetnie się śpiewa i podobno słucha) nigdy nie stanie się tym w polszczyźnie, czym stało się tam. To nie nasz świat.
Ale porażki są macą powszednią „Żyda-wiecznego tłumacza”. I oczywiście są teksty, których dotąd nie udało mi się satysfakcjonująco opowiedzieć po polsku, choć próbowałem: Fourth Time Around, Saved, Where Are You Tonight?, Chimes of Freedom, No Time to Think, Disease of Conceit, Cross the Green Mountain, Billy… I owszem, są teksty, których nie chciałem tłumaczyć, bo albo nic nie wnosiły – Emotionally Yours, Peggy Day, Straight A’s in Love to pierwsze z brzegu przykłady – albo przy pierwszym podejściu okazały się igraszkami słownymi, które trzeba byłoby napisać od nowa po polsku (np. Tiny Montgomery). Ale wiesz, jak nieustannie pracuję nad nimi. Od czasu złożenia Dusznego kraju u wydawcy nie tylko wprowadziłem ileś zmian w tychże tekstach, nie tylko podejrzewam, że wciąż będę je modyfikował, ale przekładam kolejne. Nie umiem tego rzucić.
Dobrze Cię rozumiem, bo tak działa też Joyce (prawda, Krzychu?). Przyznaję, że był czas, kiedy przypominałem sobie, które z piosenek Dylana uznałbym za nieprzekładalne, po czym szukałem ich w Twojej książce, w przekonaniu, że ich nie znajdę, potrzebowałem tylko potwierdzenia ich nieprzetłumaczalności, a tu, proszę, były! Przełożyłeś je. Domyślisz się, jakie to teksty?
Nie. Mogę gdybać, bo są teksty, na które musiałem znaleźć własny sposób i też je w pewnym sensie napisać na nowo, więc może to one. Ale może wcale nie. Jurek, przychodzimy z różnych stron do tego Dylana, Ty poprzez słowo, ja poprzez muzykę, bo moja fascynacja zaczęła się od muzyki. Zawsze może więc być tak, że ja nie znajdę fajnego sposobu na jakiś tekst, a Ty wystrzelisz z nim od niechcenia – i vice versa. Czy myślisz o It’s Alright, Ma (I’m Only Bleeding), o Sad Eyed Lady of the Lowlands, o Subterranean Homesick Blues? Bo przykładowo w nich musiałem wywinąć się sztuczką. Ale przynajmniej czyniłem to konsekwentnie. Każdy z tych tekstów, aczkolwiek jest tylko pewnym odzwierciedleniem oryginału, wydaje mi się spójny wewnętrznie.
Dwa trafienia na trzy. Tak, taki Subterranean Homesick Blues uznałem za nieprzekładalny. I Sad Eyed Lady. Ale też, z innych powodów, Brownsville Girl. A Ty to wszystko przełożyłeś. Tłumacząc, znalazłeś może jakieś punkty odniesienia w polskich tekstach rockowych, albo w jakiejkolwiek innej twórczości, który pomogły Ci ustawić głos w przekładzie? Czy mieliśmy coś zbliżonego do twórczości Dylana w polskiej tradycji kulturowej?
Wzorców szukałem raczej ogólnie we współczesnej polszczyźnie. Jedno wiedziałem: bardzo nie lubię, gdy polscy tłumacze piosenek anglosaskich – a to jest niestety częstym grzechem – czerpią z młodopolszczyzny, czyli poetycko „dodają do pieca”. Nie odpowiada mi też nadmierne spoufalanie się z odbiorcą poprzez język dosadny, żargon potoczny, reklamową mowę „młodzieżową”, gdy w oryginale tego nie ma. Zatem – nie tyle szukałem punktów odniesienia, ile raczej wypatrywałem raf, które należy omijać. Dylan pisze językiem niezwykłym, niekiedy głęboko zanurzonym w Biblii, niekiedy czerpiącym pełnymi garściami z symbolizmu czy Eliota, czasem przetwarza w sobie Ginsberga i innych powojennych rebeliantów, a często, nawet bardzo często, stosuje język pozornie prosty, zakorzeniony w bluesie albo piosenkach ludowych. Do polskiego Dylana nie pasuje ani Młynarski, Przybora, Osiecka czy Kofta, ani Kora, Staszewski, Janerka czy Waglewski, ani Kaczmarski czy Wolski, ani Staszczyk. Wielcy twórcy, ale tak „właśni”, tak osobni i wyraziści stylistycznie, że są nie do zastosowania przy tekstach również tak mocnych i indywidualnych, jak twórczość Dylana. Pewnie pisałem go sobą, swoim wewnętrznym Dylanem. Wtórnym, ale wobec oryginału, a nie wobec innych polskich autorów.
Powiedz mi, co myślisz o tekstach Dylana z lat 60, tych zaangażowanych, politycznych? Tłumacząc je, nie miałeś wątpliwości, czy aby się nie zdezaktualizowały? A, z drugiej strony, czy nie drażnią Cię głosy „ach, jakie to aktualne!”? Literatura zaangażowana to poniekąd twórczość użytkowa, a więc i okazjonalna, której sens mija – a może nie? – z upływem lat. Kto dziś słucha Woody’ego Guthrie, Petera Seegera czy Phila Ochsa?
Widzisz, są teksty, do których Dylan wraca nawet dziś. Na przykład The Times TheyAre a‑Changin’, A Hard Rain’s a‑Gonna Fall albo The Lonesome Death of Hattie Carroll to wielkie utwory, które wcale nie trącą myszką, nie tyle “zachowują aktualność”, ile przynależą do wiecznego dziedzictwa. Nie lubię twórczości „zaangażowanej”, choć stanowi ona także dobre źródło wiedzy o pulsie czasu. Pewnie Dylan nigdy nie zaśpiewa już publicznie Only a Pawn in Their Game, Hurricane czy George Jackson, ale to nie znaczy, że mamy o nich zapomnieć. Zresztą – Hurricane to też killer. Muniek Staszczyk publicznie przyznał, że dzięki tej piosence stworzył swojego Kinga. A film z Denzelem Washingtonem powstał przecież relatywnie niedawno – i odtwarza tragiczne zdarzenia niemal śladem tekstu piosenki. Jeszcze wrócę do tych wczesnych piosenek „na zamówienie chwili”. Płyta The Times TheyAre a‑Changin’ to dla mnie kolos – muzyczny i poetycki. Jest jedną z pięciu płyt Dylana, które przetłumaczyłem w całości, obok Bringing It All Back Home, Highway 61 Revisited, John Wesley Harding i Blood on the Tracks. I wcale nie wiem, czy kiedyś nie odważę się – jeśli koniunktura pozwoli – wykonywać publicznie właśnie całą tę płytę od pierwszej do ostatniej piosenki.
Genialna, bo ciągle świeża płyta. Słucham jej na okrągło. Ale kolejna, Another Side…, w której Dylan ostentacyjnie odciął się od polityczności (choć czy aby rzeczywiście?), jest dla mnie źródłem nieustającej radości. Majstersztyk w każdym calu, cokolwiek o niej sądzą krytycy. Potem też, przez kilka lat, jak wiemy, co płyta, to objawienie. No, dobrze, ale czy Dylan z ostatnich dziesięcioleci jest ci tak samo bliski jak Dylan z lat 60 i 70? W książce pełny przekrój – uwzględniłeś utwory także z nowych płyt.
Są dni, kiedy nawet najbliższy! Te ostatnie płyty są dla mnie doskonałe muzycznie, bo on ma od kilkunastu lat znakomitych grajków, z naczelnym aranżerem, basistą Tonym Garnier na czele. Głos Dylana dziś to głos z trzewi ziemi, starego szamana, który wie więcej niż słuchacze i wcale nie jest to wiedza krzepiąca – ale słucha mi się tego fenomenalnie. Niedawno spędziłem kilka dni na wsłuchiwaniu się WYŁĄCZNIE w płytę Together through Life z 2009 roku. Akurat w książce jest reprezentowana bodaj jedną piosenką. Poza jednym wszystkie teksty Dylan napisał tam wspólnie z niescenicznym członkiem Grateful Dead Robertem Hunterem, więc tekstowo ona jest nieco odmienna. Ale już mam trzy nowe przekłady właśnie stamtąd. I wrócę do poziomów poetyckich, bo wcześniej zastrzegłem się, że irytuje mnie pseudomłodzieżowy żargon. Finałowa piosenka nosi tytuł It’s All Good, co w angielszczyźnie ma właśnie taki zapaszek „stary-chce-brzmieć-jak-młody”. Uczestnicy forów dylanologicznych poruszali ten wątek – że fraza brzmi, jakby stary trep chciał się odmłodzić i „dofajnić”. Tekst piosenki to kolejny katalog grzechów świata i ludzkości, czyli dominanta twórczości Dylana. I każda zwrotka kończy się tą frazą, jakby „it’s alright, ma”. Zdecydowałem się na „i wporzo jest”. Bo bardzo mi pasowało do wymowy tekstu i jego poziomu poetyckiego. Cała płyta jest bardzo bluesowa poetycko i to jakoś wpisuje się w tę potoczność i dosadność.
W sieci znaleźć można filmik, na którym widać i słychać, jak akompaniujesz na gitarze jego Magnificencji Rektorowi Uniwersytetu Opolskiego, śpiewającemu Blowin’ in the Wind. Przełożyłeś ten utwór, znalazł się w książce, a jest to chyba jeden z najbardziej wyeksploatowanych kawałków w historii muzyki, do cna znoszony, nadużywany, i to tak bardzo, że dziś już dokładnie nic nie znaczy. Spali z nim wszyscy, także tacy, którym pewnie nie podalibyśmy ręki. Dylan go nadal śpiewa, ale tak bardzo zmieniając melodię i aranżację, że piosenka jest nie do poznania. Jak Ty się odnosisz do takiego wyeksploatowanego tekstu? Zwłaszcza, że istnieje w znanym przekładzie Barańczaka. Śpiewasz Blowin’ in the Wind na koncertach?
Śpiewam go, w dodatku w aranżacji na „wczesnego Donovana”, czyli gitara akustyczna, harmonijka i głos. Na płycie wykonuję tę piosenkę z Tadeuszem Woźniakiem, co jest moim hołdem dla najwybitniejszego polskiego folkowca poetyckiego – a dla Tadeusza był to powrót do największego przełomu, jakiego doznał na początku kariery, bo właśnie ta piosenka „ustawiła” mu wrażliwość. Śpiewam ją dlatego że po odarciu ze wszystkich warstw interpretacyjnych i zafałszowujących to jest nadal wielka piosenka – a napisał ją niemal na kolanie 21-letni szczyl! I śpiewam własny przekład, bo najbardziej go czuję i w nim czuję tę piosenkę, to, co uważam, że należy w niej przekazać. Moja wersja refrenu wydaje mi się najbliższa dwuznaczności oryginału – że odpowiedź wieje na wietrze, czyli jest zarazem trudna do uchwycenia i dostępna wszystkim. Barańczak zrobił fajny przekład – ale on nie śpiewał. I swój przekład robił tak, jakby nie starał się wejść w skórę 21-letniego małego łobuza w Nowym Jorku, który sam nie wie, że tworzy arcydzieło. Stworzył poetycki tekst, w którym też bardzo dużo naddał. W moim przekonaniu, które wcale nie musi być obowiązujące, moja wersja oddaje sprawiedliwość temu aspektowi oryginału, który umykał dotąd innym. Tak jakby polscy interpretatorzy/tłumacze nie ufali prostocie.
Przy całej swojej wiedzy o niemal każdym obrazie, każdym cytacie i każdej aluzji zawartych w tekstach Dylana, bo wgryzłeś się w tę twórczość jak mało kto, pozwalasz sobie na dużą swobodę w przekładach, co jest nieuniknione, ale też, twierdzę, pożądane. Masz na względzie komfort swój, śpiewaka, który będzie musiał to wyśpiewywać, czy raczej czytelnika, który wielu aluzji nie wychwyci? Polonizujesz też, z umiarem, jasne, ale jednak, tego swojego Dylana. Mississippi to u Ciebie Duszny Kraj, a Mr Jones to Pan Wąs. Oswajasz nam Dylana?
To zawsze jest kwestią wyboru, poważnej decyzji. Do każdego tekstu siadam z czystym umysłem, mając oczywiście doświadczenie kilkudziesięciu lat przekładania piosenek, ale bez gotowego grepsu. I z każdą piosenką muszę wspiąć się na odrębną górę. U jej podnóża nieodmiennie jest pytanie: czym ten tekst ma być po polsku, jak ma przemówić do polskiego słuchacza/czytelnika? Do legendy przeszły już te tłumaczenia list dialogowych filmów amerykańskich z początku polskiego rynku kaset wideo, gdzie czarni mieszkańcy Harlemu gadali do siebie na przykład góralszczyzną. Takiej polonizacji za wszelką cenę unikam. Duszny kraj nie jest polonizacją, ale dezamerykanizacją. Podobnie Pan Wąs. Duszny kraj czy Pan Wąs mogliby równie dobrze pojawić się w oryginale. Gdybym zamiast Mississippi napisał o Kurpiach, a o Mr. Jonesie – „Pan Wójcik” czy „Pan Struś”, to by była polonizacja pełną gębą, a raczej pełną dupą, bo wolałbym takie pomysły spuścić do ścieku. W skądinąd zręcznych i dowcipnych przekładach Monty Pythona autorstwa Tomka Beksińskiego nie lubiłem tych wszystkich momentów, które On sam poczytywał sobie za świetne, kiedy Cleese’owi i Palinowi wkładał w usta zdania, jakich ci w życiu nie mogliby powiedzieć, w rodzaju „Closterkeller wygrał Jarocin”. Dlatego nie polonizuję, tylko uogólniam, odamerykanizowuję. Nie zawsze. Czasem się nie da, bo cała piosenka nie ma wtedy sensu. Hattie Carroll czy Hurricane są u mnie sobą. Alicia Keys też, choć wielkiego znaczenia w tekście nie ma, ale ponoć Dylan wrzucił ją do tekstu Thunder on the Mountain na zasadzie „a dlaczego nie”. Z kolei – i tłumaczę się z tego w komentarzu – gdy w Señor pada „Lincoln Countyroad”, to wiem, że nie mogę przenieść tego w żaden czytelny sposób – ani zachowując oryginalne miejsce, ani szukając odpowiednika w polskiej historii. Dlatego salwuję się wtedy ucieczką pod osłoną wyrażenia generalizującego „spór o honor”.
Jest jeszcze jeden aspekt tej aktualizacji, adaptacji czy raczej „kratoizacji”, czyli dostosowania do przestrzeni duchowej naszego kraju. Niekiedy Dylan wrzuca na prawach cytatu czy mrugnięcia okiem frazę czy tytuł jakiejś piosenki. Pozwalam sobie wówczas na podobne mrugnięcie okiem, posiłkując się frazą z polskiej piosenki, która jednakże teoretycznie mogłaby paść z ust Dylana, choć bez obciążenia dziedzictwem. I na przykład w Million Miles mrugnąłem dwukrotnie, najpierw pisząc „zachowałem się jak Szybki Bill”, a kilka zwrotek dalej „ja na to: Dziwny jest ten świat, czyń więc to, co trzeba ci”. Podobnie „Ciemnogród” w Sugar Baby. Są tam, bo nie brzmią dla mnie obco w amerykańskiej piosence. A zarazem są bliskie polskiemu słuchaczowi.
Cały ten proceder oswajania, jak to nazwałeś, jest podyktowany także odbiorem, zgoda. To są piosenki, nie wiersze. Służą do śpiewania. A śpiewanie, muzyka – to zjawiska realizujące się w czasie. Na koncercie słuchacz nie ma szansy zastanowić się nad usłyszaną właśnie frazą, spróbować ją zrozumieć lub przynajmniej zinterpretować po swojemu, po czym włączyć się bezstratnie w dalszy ciąg – bo piosenka jest właśnie półtorej zwrotki dalej! To ma działać hic et nunc. Jasne, Dylan jest niełatwy w odbiorze także dla anglofonów, ale my tu robimy na ugorze, mamy w ogóle przekonać polskiego słuchacza, że z tym Dylanem to naprawdę poważniejsza sprawa, niż się wydawało, że tam o coś chodzi. I warto zrobić to tak, żeby mógł go słuchacz wciągnąć bez popitki. Pewien znajomy po naszym koncercie napisał na Facebooku, że kupno płyty jest nieodzowne, bo za dużo jest tam słów do przemyślenia, że koncert okazał się przeżyciem ponad miarę oczekiwań. Że to nie rozrywka, tylko myślówa. Dlatego dodatkowych kłód pod nogi nie ważę się rzucać. Oswajam – ale nie piłując kłów i pazurów. Chyba.
„Myślówa” – bardzo mi odpowiada to określenie na to, czym może być Dylan wprowadzony do polszczyzny. A czym tłumaczysz względną nieobecność Dylana w Polsce, tę zaskakująco lichą jego znajomość, w stosunku do popularności takiego Leonarda Cohena, czy, na przykład, Demisa Roussosa?
„My, Słowianie,” itd. Roussos to inna kategoria, to Luciano Pavarotti i Roy Orbison w jednym, niemal Mercury. To niebywały głos i nieodzowny sztafaż (choć w Aphrodite’s Child dawał radę jako rockman). Roussos pięknie śpiewał i robił wrażenie. Cohen… To też gigant poezji w muzyce, podobnie jak Tom Waits, Joni Mitchell, PJ Harvey, Nick Cave, Elvis Costello… I są to twórcy – no, może poza Costello – w Polsce rozpoznawane, mają swoje solidne grona naprawdę kompetentnie oddanych fanów. I to jest fantastyczne. Cohen w dodatku na dzień dobry stał się znany właśnie po polsku, dzięki Maćkowi Zembatemu i audycji „Zgryz”, a potem dzięki występom Zembatego z Porterem i nagraniom. Kiedy w 1984 roku Cohen przyjechał do skutych smutą jaruzelską Poznania i Warszawy, miał, że tak powiem, teren oczyszczony ogniem artylerii Zembatego. Nic dziwnego, że koncerty zaczynały się z ponadgodzinnym opóźnieniem, bo ludzie pchali się na salę jak do szalupy z Titanica. Za Cohenem, a także za Cave’em, Waitsem, Harvey, a ściślej PRZED nimi – ciągnie się fama poetów, nawet troszkę poetów wyklętych. A to u nas zawsze działa. Lubimy wieszczów, lubimy trochę skandalu w życiu i desperacji w słowach. No i w ich tekstach, zwłaszcza Cohena, jest trochę rzewności czy zadumy, którą nieźle się nosi w naszym klimacie. A jaki mamy klimat, każdy widzi. Taki.
Pytanie istotne, to dlaczego Dylan nie znalazł swojej publiczności w Polsce. Mam swoją teorię. Z grubsza sprowadza się do tego, że żeby go kochać albo przynajmniej „obczajać”, trzeba go rozumieć w całym jego kształcie. Dylana jako zjawisko. Zatem trzeba mieć świadomość, czym była zachodnia muzyka popowa i rockowa, zanim pojawił się Dylan, i czym się stała po jego nadejściu. A to są światy tak odmienne, jak Europa przed odkryciami geograficznymi i po, jak fizyka przed Einsteinem i po, jak życie przed pierwszym kontaktem seksualnym i po. A my w Polsce nie przeżywaliśmy efektu Dylana, przewrotu Dylana, tego meteoru, który zabił dinozaury. Dylan zabił monopol bla-bla w muzyce, zabił oczywistość, że słowa w piosence to taka podpórka dla nut i pretekst do jeszcze lepszego samopoczucia wykonawcy i słuchaczy. Dylan jednoosobowo wprowadził do piosenki Słowo. I my tego nie przeżyliśmy wtedy, w 1963, 1964, 1965 roku, bo w ogóle wszystko docierało do nas z opóźnieniem. Przecież u nas ciągle „ty się boisz myszy” i „przyjedź, mamo, na przysięgę”, kiedy tam już Zappa, Dylan, Hendrix i w ogóle stratosfera. Dylan dotarł do nas wespół z wieloma innymi artystami zachodnimi. I był właściwie bardzo długo zredukowany do pieśni protestu. A kto w Polsce miał ochotę kochać twórcę, który ponoć protestował przeciwko polityce amerykańskiej, skoro myśmy do tej Ameryki wzdychali jak kania do dżdżu? A ponieważ Dylan jest w dodatku twórcą dużo trudniejszym poetycko niż Cohen czy Cave, to pozostaje nieznany.
Ostatnie dwie płyty Dylana to nagrania piosenek, które śpiewał kiedyś Frank Sinatra. Słuchasz Sinatry? Nie powiem, by decyzja nagrania tych właśnie utworów nie zaskoczyła mnie. Czy coś zostało z Dylana buntownika? Czy to już pełną gębą mainstream?
Sinatry słucham, bo to też mistrz. A wersje Dylana tych piosenek wcale nie są mainstreamem. Mainstream to jest to, przeciwko czemu Dylan się zbuntował, nagrywając te piosenki. Jest w angielszczyźnie słowo „cover”, które nie ma zgrabnego odpowiednika polskiego, a które oznacza, jak wiadomo, własną wersję cudzej piosenki. Nawiasem – czekam na covery literackie. Malarskie już są. Chciałbym kiedyś przeczytać wiersz Leśmiana napisany przez Świetlickiego albo Białoszewskiego napisany przez Macheja. Otóż piosenki z repertuaru Sinatry są od dawna obecne w obiegu, ale zawsze w tych przeładowanych aranżacjach, z całą orkiestrą, często chórem itp. Dylan sam powiedział, że chciał te piosenki nie tyle „zakryć” (cover), ile „odkryć” (uncover) spod sztafażu, spod blichtru sutych aranżacji. Dlatego gra je z pięcioosobowym zespołem, niemal bez udziału perkusji, śpiewa nadspodziewanie wiernie nutom, choć po swojemu. Słuchałem kilku nagrań z koncertów z ostatnich lat. To są fantastyczne momenty, kiedy śpiewa I’m a Fool to Want You czy Autumn Leaves. Zatem – to jest bunt, ale bunt, któremu Dylan jest wierny od dawna, bunt reakcyjny. Przecież jego płyty z ostatnich dwudziestu lat to przypominanie dawnych tropów muzycznych, całej tradycji przedrockowej. A właściwie od zawsze upominał się o zapomniane słowa i tematy. Kiedy wszedł w świat muzyki pop z balladami wzorowanymi na pieśniach celtyckich czy appalachijskich, to też niejako kierował nasz wzrok wstecz, a nie wprzód. Nigdy nie był żołnierzem postępu. Bardzo lubię jego płytę z „kris masami”, bo też zrobił je zgrzebnie, fajnie, zwyczajnie, bez tego obłędu chórów i dzwoneczków. Pokazał, że to są piosenki do śpiewania domowego, a nie do hipermarketu i galerii handlowej.
Możemy chyba zdradzić, że niedługo zaczniesz tłumaczyć jedyną powieść Boba Dylana, Tarantulę. Powiedzieć, że to zadanie pieruńsko trudno, to nic nie powiedzieć. Czym kupiła Cię ta powieść?
Kupiło mnie nazwisko autora, ciekawość, jaki język dla niej znajdę w polszczyźnie, i niewątpliwie pewna karkołomność. Mam świadomość, że jeśli powinie mi się noga, nieprędko ktoś moje grzechy zmaże własnym lepszym przekładem. Muszę zrobić to najlepiej, jak się tylko da. To proza wariacka, wymagająca – przy całej jej narkotyczności – absolutnej trzeźwości. Pływak woli mierzyć się z kanałem La Manche niż z górnym biegiem Wkry. Kucharz – z zupą gulaszową niż z hamburgerem. Czyli – trzeba. Ale od piosenek Dylana (i nie tylko jego) nie odejdę.