wywiady / o książce

Po prostu życie

Z Jackiem Gutorowem o książce Nad brzegiem rzeki rozmawia Paweł Kaczmarski.

Paweł Kacz­mar­ski: Pozwo­lę sobie zacząć cyta­tem z posło­wia do Pań­skiej nowej książ­ki – i popro­sić o komen­tarz: „Zale­ży mi tyl­ko na tym, aby Czy­tel­nik miał świa­do­mość, że w moim odczu­ciu książ­ka Nad brze­giem rze­ki ma for­mę ćwi­cze­nia, cze­goś nie­do­koń­czo­ne­go, w dużej mie­rze przy­pad­ko­we­go, doraź­ne­go i pod­le­ga­ją­ce­go cią­głym rewi­zjom. Jest to zgod­ne z naj­głęb­szym prze­ko­na­niem, jakie żywię wzglę­dem poezji, któ­ra jest dla mnie cią­głym poszu­ki­wa­niem i prze­kształ­ca­niem sie­bie i świa­ta”.

Jacek Guto­row: Wła­ści­wie nigdy nie myśla­łem o książ­ce zbie­ra­ją­cej moje dotych­cza­so­we tomy. Wiersz jest dla mnie zapi­sem chwi­li, czymś, co pró­bu­je się wyła­mać z wszel­kie­go rodza­ju histo­rii czy nar­ra­cji. Oczy­wi­ście czu­ję cza­sem poku­sę, aby spoj­rzeć wstecz albo opi­sać kolej­ne książ­ki w kate­go­riach roz­wo­ju świa­do­mo­ści. Ale tak wła­śnie trak­tu­ję ten impuls – jako poku­sę, któ­rej nale­ży się opie­rać. Dla­te­go wciąż nie mogę otrzą­snąć się ze zdzi­wie­nia, że ta książ­ka zosta­ła zło­żo­na i opu­bli­ko­wa­na. Nie mam w związ­ku z nią zbyt wie­lu ocze­ki­wań czy złu­dzeń. Nie jest to żad­ne pod­su­mo­wa­nie, kul­mi­na­cja czy pró­ba samo-okre­śle­nia. To jest tak, że w pomysł zaan­ga­żo­wa­ło się już kil­ka osób, a nad czymś takim nie spo­sób przejść obo­jęt­nie. Poza tym jest tro­chę nowych wier­szy, któ­re jakoś tam łączą się z poprzed­ni­mi, a zara­zem nie two­rzą nowe­go tomu. No i ist­nie­je moż­li­wość przy­po­mnie­nia zbio­rów, o któ­re ktoś cza­sem mnie pro­si, pod­czas gdy ja daw­no nie mam egzem­pla­rzy, a ksią­żek kupić nie moż­na.

Jak, z per­spek­ty­wy wyda­nia wier­szy zebra­nych, widzi Pan debiu­tanc­ki tom Wier­sze pod nie­obec­ność?

Jest dla mnie istot­ny choć­by przez to, że sta­no­wi zapis zmie­nia­ją­cych się zain­te­re­so­wań, lek­tur, gustów, pomy­słów na poezję. Pierw­sze rze­czy zaczę­ły powsta­wać pod koniec lat osiem­dzie­sią­tych, choć praw­dę mówiąc poezja jako taka nie­zbyt mnie wte­dy inte­re­so­wa­ła. Moja zna­jo­mość histo­rii poezji była prak­tycz­nie żad­na. Naj­sil­niej prze­ma­wia­li do mnie poeci mło­do­pol­scy, głów­nie Leśmian i Tet­ma­jer, plus „mło­do­pol­ski” Bau­de­la­ire, i pod nich pisa­łem. To były strasz­ne wier­sze. Przy­po­mnia­ło mi się wła­śnie, że pod koniec 1992 roku posła­łem goto­wy zbiór Maria­no­wi Sta­li, z któ­rym mia­łem szczę­ście wte­dy kore­spon­do­wać. Kil­ka tek­stów wziął do kra­kow­skie­go „NaGło­su” (weszły do debiu­tanc­kiej książ­ki), resz­tę oce­nił dość kry­tycz­nie, słusz­nie oskar­ża­jąc mnie o imi­to­wa­nie i roz­cień­cza­nie pseu­dom­ło­do­polsz­czy­zny. Z dzi­siej­szej per­spek­ty­wy wyda­je mi się nawet, że był zbyt łagod­ny. Ja bym dzi­siaj tam­te tek­sty osą­dził znacz­nie suro­wiej.

Tak czy ina­czej, oce­na Sta­li dała mi wie­le do myśle­nia. Czu­łem, a jego list tyl­ko mi to potwier­dził, że znaj­du­ję się w języ­ko­wej próż­ni. Nie bar­dzo wie­dzia­łem, jak pisać. Oczy­wi­ście docho­dzi­ły do mnie wier­sze Świe­tlic­kie­go i Pod­sia­dły, ale taka poezja nie inte­re­so­wa­ła mnie, a wła­ści­wie zupeł­nie odstrę­cza­ła – cho­dzi mi o tę kom­bi­na­cję kon­fe­syj­no­ści z pew­ne­go rodza­ju eks­hi­bi­cjo­ni­zmem. Dopie­ro w poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych pozna­łem wier­sze Andrze­ja Sosnow­skie­go i Tom­ka Maje­ra­na, potem pozo­sta­łych poetów „Nowe­go Nur­tu”, jed­no­cze­śnie pozna­wa­łem Ash­be­ry­’e­go, Ste­ven­sa, Der­ri­dę (któ­re­go czy­ta­łem jak poetę). To było jak otwar­cie okna w dusz­nym pomiesz­cze­niu. Sil­ny impuls do pisa­nia. To wte­dy powsta­ła więk­szość „wier­szy pod nie­obec­ność”.

Czy podob­nie było z Auro­rą?

Z tym tomem same kło­po­ty. Był goto­wy pod koniec 1999 roku, kie­dy posła­łem go do Wydaw­nic­twa Lite­rac­kie­go, któ­re zawsze budzi­ło mój sza­cu­nek i gdzie zawsze chcia­łem coś wydać – takie małe, nie­zre­ali­zo­wa­ne marze­nie. Dosta­łem pozy­tyw­ną odpo­wiedź, ale potem zaczę­ło się cze­ka­nie, zwo­dze­nie, jakieś uni­ki. Trwa­ło to pra­wie dwa lata. Wresz­cie poja­wi­ła się moż­li­wość wyda­nia książ­ki w łódz­kim Sto­wa­rzy­sze­niu Lite­rac­kim im. Baczyń­skie­go, a było mi ono bli­skie, bo uka­za­ły się tam świet­ne debiu­ty Bono­wi­cza, Hone­ta i Różyc­kie­go. No i tak.

Pro­szę wyba­czyć, że piszę o tych try­wial­nych deta­lach. Wyda­ją mi się o tyle waż­ne, że tłu­ma­czą pew­ną nie­jed­no­rod­ność tomu. Cze­ka­jąc na publi­ka­cję, czę­sto doko­ny­wa­łem zmian i popra­wek. W pew­nym momen­cie pogu­bi­łem się nawet w poszcze­gól­nych wer­sjach i w rezul­ta­cie zapro­po­no­wa­łem wydaw­nic­twu wer­sję wcze­śniej­szą. Jesz­cze wcze­śniej nie­któ­re wier­sze dałem Tade­uszo­wi Dąbrow­skie­mu do reda­go­wa­ne­go przez nie­go arku­sza poetyc­kie­go (uka­zał się wraz z nume­rem pisma „Topos”), a ponow­ne publi­ko­wa­nie tych samych wier­szy wyda­wa­ło mi się nie fair. Dla­te­go obec­na wer­sja Auro­ry – ta, któ­ra zna­la­zła się w tomie Nad brze­giem rze­ki – róż­ni się, i to znacz­nie, od tomu wyda­ne­go w 2001 roku. Doko­na­łem cze­goś w rodza­ju rekon­struk­cji zbio­ru w for­mie, jaką miał mieć.

Zmia­nę widać nawet w tytu­le książ­ki, któ­ra pier­wot­nie mia­ła pod­ty­tuł „Zapis pew­nej podró­ży” (teraz go przy­wró­ci­łem). Jest o tyle waż­ny, że Auro­ra to w dużej mie­rze książ­ka będą­ca zapi­sem podró­ży. Róż­ne­go rodza­ju podró­ży. Rów­nież podró­ży w głąb sie­bie i w głąb pew­nej moż­li­wo­ści sie­bie. Ale to chy­ba temat na osob­ną roz­mo­wę.

Wróć­my jesz­cze do kwe­stii, któ­re poru­szył Pan przed chwi­lą. Mówi Pan o prze­mia­nach, jakie doko­ny­wa­ły się w Pań­skiej poezji w dia­lo­gu z inny­mi poeta­mi i nie tyl­ko (jak choć­by Der­ri­da). Zasta­na­wia mnie, jak te zmia­ny wyglą­da­ły na tle Pań­skiej dzia­łal­no­ści kry­tycz­nej. Inny­mi sło­wy: jak lek­tu­ra Guto­ro­wa-kry­ty­ka wpły­nę­ła na pisa­nie Guto­ro­wa-poety? Czy­ta­li to samo? Czy­ta­li sie­bie nawza­jem? Czy zada­wa­nie takich pytań jest w ogó­le upraw­nio­ne z Pań­skie­go punk­tu widze­nia?

Praw­dę mówiąc, coraz trud­niej przy­cho­dzi mi roz­róż­nia­nie pomię­dzy języ­kiem kry­tycz­nym i języ­kiem poetyc­kim. W tym pierw­szym inte­re­su­ją mnie naj­czę­ściej efek­ty poetyc­kie. Z kolei wiersz jest dla mnie w dużej mie­rze prze­strze­nią pew­nej pra­cy – kry­tycz­nej, eman­cy­pa­cyj­nej, pra­cy wyobraź­ni bądź pra­cy snu. Nie podo­ba mi się opo­zy­cja poezji i kry­ty­ki. Tak jak to widzę, w obu przy­pad­kach cho­dzi o pew­ne wej­ście w język i spo­wo­do­wa­nie, aby coś się temu języ­ko­wi przy­da­rzy­ło. Jeże­li już mówić o roz­róż­nie­niach, to nie pomię­dzy poezją a kry­ty­ką, lecz już to w obrę­bie doświad­cze­nia poetyc­kie­go, już to w obrę­bie kry­ty­ki. Były­by to praw­do­po­dob­nie roz­róż­nie­nia feno­me­no­lo­gicz­ne, a więc doty­czą­ce róż­nych spo­so­bów prze­ja­wia­nia się i odbio­ru lek­tu­ry, związ­ków pomię­dzy tek­stem i egzy­sten­cją, etc. Naj­chęt­niej zasto­so­wał­bym tu ter­mi­no­lo­gię póź­ne­go Wit­t­gen­ste­ina i powie­dział, że cho­dzi o róż­ne uży­cia języ­ka. Ina­czej uży­wa się języ­ka w wier­szu, a ina­czej w tek­ście kry­tycz­nym. Róż­ni­ca doty­czy tyl­ko spo­so­bu uży­cia – i nie cho­dzi o to, że wiersz jest pisa­ny przez oso­bę nazy­wa­ją­cą się „poetą”, a szkic kry­tycz­ny przez licen­cjo­no­wa­ne­go „kry­ty­ka”. Nic nie jest mi bar­dziej obce niż te wszyst­kie pseu­do­in­sty­tu­cje i łże-kon­wen­cje.

Poroz­ma­wiaj­my o wier­szach. Chciał­bym wyjść od „Pro­le­go­me­ny do pew­ne­go wier­sza”, w któ­rej zary­so­wu­je Pan kształt „wier­sza o słoń­cu”, „wyprze­dza­ją­ce­go nasze spoj­rze­nia, dywa­ga­cje”. Te sło­wa bez­po­śred­nio przy­wo­łu­ją kate­go­rię fascy­na­cji, klu­czo­wą dla kon­dy­cji pod­mio­tu w Pań­skiej poezji. Przy­naj­mniej w jed­nym swo­im wymia­rze fascy­na­cja jest pra­gnie­niem bez­po­śred­nie­go, poznaw­cze­go i samo­po­znaw­cze­go speł­nie­nia. Jed­nak zawsze towa­rzy­szy jej wąt­pli­wość, moment waha­nia – świa­do­mość, że fascy­na­cja zre­ali­zo­wa­na jest uni­ce­stwie­niem pod­mio­tu. Pra­gnie­niu opi­sa­ne­mu w „Sean­sie”, by osta­tecz­nie „odtwo­rzyć seans cia­ła, raz jesz­cze, wywlec ku świa­tłu” i „Roze­brać oczy z powiek. Ze wzro­ku” towa­rzy­szy pyta­nie z inne­go wier­sza („Księ­gi, kru­cja­ty”): „Cze­mu więc przy­my­kam oczy naci­ska­jąc klam­kę drzwi?”. Czy tę opo­zy­cję daje się prze­ła­mać? Czy dia­lek­ty­ka fascy­na­cji i wąt­pli­wo­ści – jeśli moż­na o niej mówić – znaj­du­je swo­je roz­wią­za­nie? Kie­dy w „Powie­ści” pisze Pan, że „wszyst­ko sta­je się cha­osem słoń­ca. / Cha­os męczy. Lecz do cze­go wra­cać?”, ostat­nie pyta­nie nie wyda­je mi się jedy­nie reto­rycz­ne.

Tak, myślę, że zna­ko­mi­cie wychwy­cił Pan tę opo­zy­cję pomię­dzy nie­win­ną fascy­na­cją świa­tem a fascy­na­cją ska­żo­ną, znaj­du­ją­cą się o krok od tau­to­lo­gii, tępe­go zauro­cze­nia, a nawet sza­leń­stwa. Zda­ję sobie spra­wę z fak­tu, że ta opo­zy­cja odzy­wa się u mnie na róż­nych pię­trach, bo cho­dzi o doświad­cze­nie czy­tel­ni­cze, kry­tycz­ne, no i poetyc­kie. Nie mam jasnej odpo­wie­dzi. Myślę, że pró­ba­mi odpo­wie­dzi są poszcze­gól­ne wier­sze, tudzież tek­sty kry­tycz­ne. Wyda­je mi się, że od począt­ku mia­łem świa­do­mość nie­bez­pie­czeń­stwa zwią­za­ne­go z nazbyt dosłow­nie rozu­mia­ną fascy­na­cją i dla­te­go zawsze prze­ciw­sta­wia­łem ją cze­muś, co z bra­ku lep­szych okre­śleń moż­na nazwać „momen­tem opo­ru”. W czy­ta­niu i pisa­niu musi poja­wić się opór, coś, co stoi nam na dro­dze i nie daje się wchło­nąć. Im bar­dziej fascy­nu­ją­ce prze­ży­cie, im bar­dziej fascy­nu­ją­ca muzy­ka języ­ka – tym waż­niej­szy jest nega­tyw­ny punkt odbi­cia, bo dzię­ki nie­mu może­my odbić się od sie­bie samych i wła­snych zauro­czeń.

Istot­ną funk­cję w Pań­skiej poezji peł­nią odnie­sie­nia do barw, odcie­ni, gry świa­teł, nie­jed­no­krot­nie poja­wia­ją się w niej odwo­ła­nia do dzieł malar­skich (czy raczej do inne­go języ­ka, któ­ry je stwo­rzył, jak w „Nie­do­koń­czo­nym prze­kła­dzie z Ver­me­era”). A jed­nak tra­dy­cyj­ne poję­cie ekfra­zy nie przy­sta­je do tego, w jaki spo­sób w Pań­skich wier­szach mówi się o obra­zie; zawsze pobrzmie­wa tu chęć prze­kro­cze­nia ram kon­kret­ne­go wize­run­ku, kon­kret­nej kon­fi­gu­ra­cji kształ­tów i kolo­rów. Cho­dzi o wpro­wa­dze­nie do języ­ka pew­ne­go spo­so­bu per­cep­cji, a nie o odtwo­rze­nie jej koń­co­we­go efek­tu. Czym w takim razie pozo­sta­je dla Pana ekfra­za, dla­cze­go uzna­je ją Pan za zbęd­ne narzę­dzie?

Och, to takie trud­ne pyta­nie. Chy­ba naj­bez­piecz­niej było­by odpo­wie­dzieć, że, jak powie­dział Frank O’Ha­ra, wier­sze pisze się odru­chem. Ale to oczy­wi­ście nie zała­twia spra­wy i w żaden spo­sób nie odpo­wia­da na pyta­nie. Nie wyobra­żam sobie, aby jaki­kol­wiek poeta nazwał swo­je wier­sze poetyc­ki­mi ekfra­za­mi – ten rodzaj ter­mi­no­lo­gii koja­rzy się z aka­de­mic­kim podej­ściem do spra­wy. To może poja­wić się póź­niej. W trak­cie pisa­nia są tyl­ko sło­wa i ich nikłe aure­ol­ki, nic wię­cej.

Uwiel­biam Ver­me­era, ale praw­dę mówiąc nie inte­re­su­je mnie pisa­nie wier­szy o jego obra­zach. Cho­dzi o pew­ne doświad­cze­nie rze­czy­wi­sto­ści i, no wła­śnie, fascy­na­cję widze­niem świa­ta. To samo doty­czy innych mala­rzy poja­wia­ją­cych się w moich wier­szach. Admi­ra­cja dla ich obra­zów to jed­no, a doświad­cze­nie zwią­za­ne z towa­rzy­szą­cą temu zmia­ną widze­nia rze­czy to dru­gie. Jak oddać spoj­rze­nie w języ­ku, za pomo­cą słów? Moż­na to pró­bo­wać ana­li­zo­wać w języ­ku kry­tycz­nym, i wte­dy mamy kla­sycz­ny namysł nad efek­ta­mi ekfra­stycz­ny­mi. Ale w wier­szach cho­dzi o doświad­cze­nie bar­dziej, by tak rzec, źró­dło­we. Nic wię­cej Pan ze mnie nie wycią­gnie. Nie zła­pię wła­sne­go ogo­na.

Nie będę pró­bo­wał – ale chcia­łem zadać to pyta­nie choć­by po to, by przy­wo­łać jed­ną z naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych cech Pań­skiej poety­ki. Pójdź­my krok dalej. Czy to roz­cią­ga­nie gra­nic języ­ka – któ­re­go prze­ja­wem jest mię­dzy inny­mi obec­ność licz­nych i eks­po­no­wa­nych odnie­sień do sztu­ki oraz pro­ce­sów jej powsta­wa­nia czy odbie­ra­nia – sprzy­ja stwo­rze­niu nowej, pojem­niej­szej nar­ra­cji, w pew­nym sen­sie postę­pu­je, czy ma cha­rak­ter krót­kie­go roz­bły­sku, chwi­lo­we­go nagię­cia języ­ka, któ­re­go przy­jem­ność trze­ba nie­ustan­nie powta­rzać i odna­wiać? Sło­wa z „Inne­go tem­pa”: „pod koniec sło­wa / wymy­śla­ją kolej­ną intry­gę. // Bie­rze go inne tem­po.” skła­nia­ją ku dru­giej moż­li­wo­ści.

Tak, ale jest to moż­li­wość, któ­rą narzu­ca nam język, a nie moż­li­wość, któ­rą sobie wybra­li­śmy. Pamię­ta Pan naszą roz­mo­wę o wybo­rze wier­szy Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go? Chcia­łem pozry­wać wszyst­kie jego nar­ra­cje, zapro­po­no­wać coś nie­cią­głe­go, pozba­wio­ne­go jakiej­kol­wiek logi­ki, czy to logi­ki tomów, czy logi­ki sto­ją­cej za nim egzy­sten­cji. Ale im usil­niej sta­ra­łem się to robić, tym bar­dziej prze­śla­do­wa­ły mnie wid­ma zamknię­tych, kon­se­kwent­nie roz­wi­ja­ją­cych się, w pew­nym sen­sie bez­li­to­snych nar­ra­cji. I tak to jest. Pisze­my coś odru­cho­wo, wyda­je nam się, że nie ma to nic wspól­ne­go z naszym dotych­cza­so­wym życiem, że zaczy­na­my nowy etap, odrzu­ca­my balast prze­szło­ści. A potem widzi­my, że zaszła rzecz zupeł­nie odwrot­na. To był dal­szy ciąg intry­gi, któ­rej w grun­cie rze­czy – to logi­ka kosz­ma­ru – nie spo­sób zerwać. Chcia­ło­by się, aby wier­sze były nie­po­wta­rzal­ny­mi „krót­ki­mi roz­bły­ska­mi”. Nie­ste­ty, z per­spek­ty­wy cza­su widzi się, że to naj­czę­ściej powtó­rze­nia, że wcho­dzi­my w sfe­rę jakiejś kosz­mar­nej tau­to­lo­gii, poetyc­kie­go geno­ty­pu, bo ja wiem cze­go? Być może dzię­ki temu pisze­my dalej wier­sze, ale co to za pocie­sze­nie?

W takim razie też wró­cę na moment do roz­mo­wy o Dyc­kim. Kie­dy mówił Pan o tym, jak rozu­mie „zasad­ność” i „bez­za­sad­ność napo­mknień i powtó­rzeń”, o któ­rych Dyc­ki pisał, wspo­mniał Pan, że każ­dy wiersz jest zwią­za­ny zarów­no impe­ra­ty­wem poje­dyn­cze­go gestu, jak i cało­ścią dzie­ła. Zasta­na­wia mnie, jak dla Pana roz­gry­wa się ta rela­cja ze wzglę­du na wyda­nie utwo­rów zebra­nych. Czy Pań­skie kolej­ne wier­sze będą odno­sić się do niej jako do zbio­ru poetyc­kich szki­ców i work-in-pro­gress (jak suge­ru­je to Pan w posło­wiu), czy jed­nak Nad brze­giem rze­ki będzie sta­no­wić zupeł­nie nowy punkt odnie­sie­nia?

Trud­na spra­wa. Z pew­no­ścią nie widzę tej książ­ki jako „nowe­go punk­tu odnie­sie­nia”, a już na pew­no nie jako zamknię­cia cze­go­kol­wiek. Jak pisał poeta: „po pro­stu cią­gły prze­pływ wody”. Niby cały czas to samo, ale za każ­dym razem ina­czej. Trak­to­wał­bym ten zbiór jako kolej­ny punkt odbi­cia – taką tram­po­li­nę, któ­ra pozwa­la na wyko­na­nie sko­ku.

Nie­pu­bli­ko­wa­ny wcze­śniej cykl, któ­ry zamy­ka Pań­ską książ­kę – W cie­niu kwit­ną­cych sadów” – wyda­je się jesz­cze wyraź­niej niż poprzed­nie pod­kre­ślać swój dia­lo­gicz­ny ton; słu­chacz zosta­je wpi­sa­ny w wiersz, jego obec­ność sta­je się nama­cal­na, zdo­by­wa prze­strzeń swo­istej auto­no­mii. Szcze­gól­nie dobrze widać to w „trzech dopi­skach”, z któ­rych jeden zapi­sa­ny jest w for­mie dia­lo­gu. Kim jest ten uobec­nio­ny słu­chacz, jaka jest jego rola? Czym róż­ni się od poten­cjal­ne­go – w pew­nym sen­sie nie­okre­ślo­ne­go, w pew­nym sen­sie mil­czą­ce­go – odbior­cy?

Jak się cie­szę, że tak Pan odbie­ra te nowe wier­sze! Pisząc je, nie myśla­łem w kate­go­riach tonu, ogól­niej­szej kon­sta­ta­cji czy tak zwa­ne­go „autor­skie­go prze­sła­nia”. Nie wiem, jak to jest u innych, ale ja odkry­wam inten­cję wier­sza dopie­ro po cza­sie. Sam wiersz powsta­je gdzieś w prze­strze­ni pomię­dzy świa­do­mo­ścią a tym, co nie­uświa­da­mia­ne, i jest w dużej mie­rze snem języ­ka. Jeże­li więc odkry­wa Pan dia­lo­gicz­ny cha­rak­ter tych wier­szy i mówi, że otwie­ra­ją się one na Inne­go, to bar­dzo mnie to cie­szy, bo, jak już wcze­śniej zauwa­ży­łem, sta­le prze­śla­du­je mnie wid­mo tau­to­lo­gii, obra­ca­nia się wokół sie­bie i tkwie­nia we wła­snym sosie. A mi napraw­dę zale­ży na czy­tel­ni­ku – tym jed­nym czy­tel­ni­ku, któ­ry gdzieś tam prze­czy­ta mój wiersz i otwo­rzy go w sobie. To jest mój wyma­rzo­ny odbior­ca. Chcę, żeby tro­chę popra­co­wał, natru­dził się, ale czu­ję, że poro­zu­mie­nie będzie wte­dy pew­niej­sze i wyra­zist­sze.

Na ile per­spek­ty­wa, z któ­rej spo­glą­da pod­miot Pań­skiej nar­ra­cji, jest czymś co pod­le­ga jego wpły­wom, wybo­rom? Już w debiu­tanc­kim tomie pisał Pan, że „To świa­tło / dobie­ra sobie patrzą­ce­go.”.

To nie jest żad­na ory­gi­nal­na teza czy spek­ta­ku­lar­ne odkry­cie: otóż w dużej mie­rze to język kie­ru­je poetą, a nie odwrot­nie. Ktoś może uznać, że takie posta­wie­nie spra­wy spro­wa­dza poetę do roli bez­oso­bo­we­go medium, a nie jest to jakoś szcze­gól­nie atrak­cyj­ny sta­tus egzy­sten­cjal­ny. Ale czy rze­czy­wi­ście? Wszyst­ko zale­ży od tego, jaki mamy pomysł na samych sie­bie. Jeże­li przyj­mie­my, że nie sta­no­wi­my dla sie­bie zagad­ki i w peł­ni sie­bie rozu­mie­my, to wte­dy istot­nie powin­ni­śmy trak­to­wać język jako narzę­dzie, za pomo­cą któ­re­go wyra­ża­my sie­bie. Twier­dzę jed­nak, że nikt nie zna sie­bie do koń­ca. Trze­ba zdać się na innych, tudzież na to, co inne, co nie daje się zasy­mi­lo­wać. Tym czymś jest język. Język jest zawsze bogat­szy od nas i dla­te­go może­my odkryć w nim i poprzez nie­go nowe moż­li­wo­ści tkwią­ce w nas samych. Jak Pan widzi, nie ma to nic wspól­ne­go z języ­ko­znaw­stwem. To po pro­stu życie. Samo życie.

Powiązania