Paulina Pidzik: Krzysztofie, chciałabym na początku tej rozmowy wrócić do tamtej, która wydarzyła się między nami we wrześniu podczas Stacji Literatura. Powiedziałeś wtedy, że jesteś grafikiem, że rysowanie jest ważną częścią Twojego życia. Zastanawiam się, co było pierwsze: tworzenie obrazów czy pisanie wierszy; co teraz ma w Tobie pierwszeństwo? Jaka jest relacja pomiędzy tymi przestrzeniami twórczymi? To balansowanie pomiędzy pisaniem a rysowaniem, czy może owe dopełniają się do jedności?
Krzysztof Schodowski: Moja historia z rysunkiem zaczęła się w wieku ośmiu lat. Mama zaprowadziła mnie do biblioteki publicznej po drugiej stronie ulicy i wtedy odkryłem komiks. Historie obrazkowe z dialogami w chmurkach stały się punktem zapalnym. Myślę, że już wtedy, gdy uczyłem się rysować, podpatrując rysunki Jima Lee czy Todda McFarlane’a, nie byłem obojętny na słowo pisane; gdy czyniłem pierwsze próby rysowania komiksów, narracja była dla mnie równie ważna co szkic. W domu rodzinnym nie było wielu książek, nie było też kultury czytania, więc te niepozorne zeszyty komiksowe były dla mnie oknem na świat, pobudzały wyobraźnię w nieznany dotąd sposób. Talent plastyczny mam po ojcu. Pamiętam jego pejzaże malowane na płytach pilśniowych. Ukrywał je w piwnicy, która była jego „świętą przestrzenią”. Trzymał je na rurach z zimną i ciepłą wodą. Miał tam wszystko. Od śrubek, młotków i gwoździ, po plakaty z gołymi babkami, wódkę czy motocykl nazywany „Krwawicą”. Gdy urodziła mu się trójka dzieci, przestał malować, a obrazy rozdał znajomym. Rodzice byli przeciwni moim artystycznym pasjom. Mówili: „chleba z tego nie będzie”, i kazali kształcić się w konkretnym zawodzie, który w przyszłości zapewni mi utrzymanie. Nie mogłem tego wtedy zrozumieć, tym bardziej że mama śpiewała w chórze kościelnym, a ojciec grał na gitarze basowej w zespole o szumnej nazwie Renesans. Gdy sam zacząłem grać i śpiewać w pobliskim domu kultury, z jednej strony mi kibicowali, z drugiej wciąż zniechęcali. Z biegiem lat żyłem wyłącznie plastyką i muzyką. Muzyce zawdzięczam wrażliwość na sztukę. Osiem lat gry na fortepianie i śpiewu chyba zrobiło swoje.
Po szkole średniej wyjechałem z rodzinnego miasteczka za pracą i wtedy została mi tylko plastyka, choć w liceum pisałem już pierwsze opowiadania i dzienniki. To zabrzmi absurdalnie, ale w czasach, gdy nie było jeszcze ogólnodostępnego internetu, odkryłem w bibliotece serię książek Nauka tenisa stołowego w weekend, Nauka gry w bilard w weekend, a pomiędzy nimi podręcznik Jak napisać książkę. Zaciekawił mnie do tego stopnia, że go przeczytałem i postanowiłem spróbować. Wybacz ten przydługi wstęp, ale chciałem jedynie pokazać, jak odkrycie komiksu czy chociażby tego śmiesznego skądinąd podręcznika, zdeterminowało potem moje życie i narodziło we mnie rozmaite pasje.
Wracając więc do Twojego pytania, zawsze pierwszy był we mnie rysunek. Rysunek jako forma dziennika, zapisu emocji. Słowo budziło się długo, latami. Zawsze fascynowały mnie ekfrazy do obrazów – tak też zaczęła się moja przygoda z poezją współczesną. W 2011 roku poznałem Karola Samsela, który do moich rysunków napisał wiersze. Wydaliśmy je potem we wspólnym tomie pod tytułem AltissimumAbiectum. Zderzenie z osobowością Karola i jego pasją do literatury na nowo obudziły we mnie marzenie o pisaniu. Nasze wielogodzinne rozmowy o poezji i sztuce doprowadziły do pisania dzienników, a z czasem do pierwszych prób poetyckich. Nie uwierzysz, ale jeszcze pięć lat temu myślałem, że wiersz nie ma prawa się we mnie zdarzyć. Od dwóch lat głównie piszę, nie dlatego, że rysunek stał się mniej ważny, ale dlatego, że w kreskach wypowiedziałem się na jakiś czas i przerwa była konieczna. Nie tylko po to, by zastanowić się, co rysować dalej, ale głównie dlatego, by nie stać się epigonem samego siebie. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo: gdy coś przychodzi nam z łatwością, zaczynamy się powtarzać. Zanika opór, który jest istotą zmagania się z tworzywem.
Czy balans między rysunkiem, a słowem jest możliwy? Kiedyś powiedziałbym, że tak, jednakże dziś już nie mogę być tego pewny. Jerzy Beniamin Zimny przestrzegał mnie: „uważaj, słowo wciąga i zagarnia coraz większą przestrzeń”. Od dwóch lat obserwuję, jak myślenie o literaturze i moje próby pisarskie skutecznie zdominowują inne zainteresowania. Wierzę jednak, że te dwie sfery, w których funkcjonuję: plastykę i poezję, da się pewnego dnia połączyć; zobaczyć, jaki wyniknie z tego dialog.
Dotykając jeszcze korzeni, chciałabym zapytać Cię o twórczy początek. Czy pamiętasz kiedy Twoje słowa po raz pierwszy ułożyły się w wiersz? Jak teraz „podchodzą” do Ciebie wiersze, a może Ty do nich „podchodzisz”?
Pierwsze wiersze próbowałem pisać po szkole średniej. Miałem dwustustronicowy zeszyt, w którym zapisywałem wszystko, co mi przyszło na myśl. W 2004 roku poznałem Tadeusza Olszewskiego, poetę z Warszawy, i jemu pierwszemu pokazałem te zapiski. On wszystko przekreślił na czerwono, wyłuskał jedną frazę i powiedział: „O! Tu dopiero jest na czym pracować”. Szybko zorientował się, że nie mam za sobą żadnych lektur i kazał skupić się na plastyce. Było to dla mnie druzgocące doświadczenie. On chyba to widział, więc przygotował listę książek, które musiałem poznać, jeśli chciałem myśleć o pisaniu. Dziś jestem mu wdzięczny. Po dekadzie pełnej czytelniczych odkryć startuję z pisaniem z zupełnie innego miejsca.
Wiersze przychodzą do mnie powoli, a właściwie „wywołuję” je z siebie. Nigdy nie zdarzyło mi się, by jakiś wiersz przyszedł do mnie w całości. Dla mnie to żmudny i ciężki proces „pozyskiwania”. Nie projektuję wierszy. Nie mam też łatwości pisania. Ostatnio w dzienniku zastanawiałem się nad tym, czym jest wiersz i skąd przychodzi? Jeśli przychodzi, czy jesteśmy w stanie go zobaczyć albo w ogóle zauważyć? Zastanawia mnie, jak myślenie o wierszu powoduje paraliż w dążeniu do krystalizacji myślowej. Myślowej w kontekście: gdy wiersz wyłania się z ciemności, otoczony jest nawarstwiającymi się powidokami, zanieczyszczają one odbiór albo stają się ogromną wartością. Lubię, gdy język mętnieje i staje się oleisty, gdy poezja zabiera mnie w miejsca niepewne, niewytłumaczalne.
Czytanie Twojego wyłowionego zestawu wierszy zaczynam od tytułu: „birnam”. Prowadzi mnie (może mylę trop, może dalej zgubię te ślady) do birnamskiego lasu, który wypełnia przepowiednię i podchodzi do Makbeta gałązkami, do krawędzi, jakiejś jeszcze nienazwanej ostateczności. Te wiersze przynoszą cios morderczy, są zapowiedzią ciemnej konieczności czy, jak przeczuwam, rozsznurowują dom pełen mgły, wypowiadają ciężkie nienazwane, oswajają lęk i chłód, a może nawet ocalają?
Skojarzenie z Makbetem jest tu jak najbardziej trafne. Kiedy myślałem o idei spajającej moje wiersze w całość, las Birnam wydał mi się najbardziej odpowiedni ze względu na swoją złożoność. Birnam jako pejzaż/poligon zmagań międzyludzkich. Mężczyźni jako las zwiastujący nieuchronny koniec. Gdy jednostka dorasta, nikt nie przygotowuje jej na to, jak ma sobie poradzić z własnymi emocjami w sytuacjach granicznych; edukacja seksualna w szkołach praktycznie nie istnieje, a rodzice często nie potrafią unieść tego ciężaru. Kiedy mówisz o ciemnej konieczności, od razu uruchamia się we mnie tragizm związany oswajaniem i odkrywaniem własnego ciała, emocji, seksualności, ale także całe spustoszenie, które zadzieje się, gdy bliska osoba odchodzi lub umiera. Podmiot tych wierszy żyje w ciągłym poczuciu nieuchronnej katastrofy albo tkwi w pejzażu po. Wychowałem się na Jesieni z Audenem Tadeusza Olszewskiego. Jestem niemal pewien, że ta książka rozbudziła i wyolbrzymiła we mnie świadomość nieuniknionej klęski.
Jestem pewnie szczególnie czuła na las. Poruszył mnie głęboko wiersz „[w grudniowe przedpołudnie]” i jego gęste wersy: „tak właśnie pracuje ziemia | tam spoczywa las utkany z iskier i kości”. Twoje wiersze odczuwam mocno, niemal z fizyczną siłą. Czuję napięcie skóry, pulsowanie ziemi pod palcami, krążenie krwi i nasienia w świecie, stykające się ciepła ciał. To jakby moment wrzenia, a jednocześnie obnażenia, zupełnej nagości. Słowa innego wiersza „[sny podchodzą]”: „co stanie się z twoim | gdy zacznie oswajać następne? szerszenie i ogień”, brzmią jak przepowiednia złego. Czy przez oswojenie w świecie staliśmy się zniewoleni? Czujesz potrzebę powrotu do jakiejś oddalonej już pierwotności, do swojego lasu? Czym on jest? Jaka droga do niego prowadzi?
Pochodzę z Warmii i Mazur i przyroda zawsze była obok mnie. Może to się wyda zaskakujące, ale po wyprowadzce z domu rodzinnego nie tęskniłem za swoim regionem i niespecjalnie lubiłem tam wracać. Natura nigdy też nie była w centrum moich plastycznych zainteresowań. Od zawsze interesował mnie człowiek, jego wewnętrzny kosmos robaczywy do kości, jego zderzenia z innym człowiekiem. Dopiero dwuletni pobyt w Irlandii otworzył we mnie jakiś rodzaj patrzenia na pejzaż, co zaczęło wychodzić w moich najnowszych wierszach. W wyłowionym zestawie jeszcze nie jest to chyba tak silne.
Rzeczywiście moje wiersze wypełnione są erotyką i determinuje je w jakiś sposób tęsknota za prawdziwą relacją z drugim człowiekiem. W dobie internetu, gdy łatwość nawiązywania kontaktów jest przeogromna, ludzie nie chcą już siebie poznawać, tylko dążą do szybkiej konsumpcji. Spalamy się na budowaniu całej siatki nowych kontaktów, a nie potrafimy zgłębić tych już istniejących. Stajemy się więc cyfrą na liście znajomych na facebooku, jesteśmy policzalni, zamknięci w statystykach. Te działania nie zmniejszają, a jedynie potęgują samotność jednostki w świecie, gdzie kontakt w cztery oczy wypiera świat wirtualny, w którym możemy wykreować się na kogo tylko chcemy. To złudzenie, bo kiedy wyłączymy facebooka, nagle okaże się, że nie ma nikogo, żadnych lajków, że jesteśmy tylko my, nasze natręctwa i niedoskonałości. Dlatego właśnie pamięć ciała, napięcia między ciałami generują moje wiersze. Chcę, by były gęste i intensywne. Jestem melancholikiem i oddalona pierwotność, o którą pytasz, jawi mi się jako głęboka relacja między dwojgiem ludzi zbudowana na zrywach i kontrapunktach. Czy mam swój las? Staram się go tworzyć, poznawać, ale to niekończąca się, aczkolwiek wymagająca wędrówka.
Twoje wiersze działają, pracują przez tę sensualność, ale także przez obrazy, plastyczność. Czuję ich barwę, odcień, temperaturę. Przywołują mi pod powieki japońskie drzeworyty albo zimowe pejzaże Vincenta van Gogha. To bliskie Ci tropy? Czy to widoki miejsc z osobistej wewnętrznej topografii?
Myślę, że moje obrazowanie wynika z tego, że zajmuję się rysunkiem. Z wierszami czuję się wciąż na początku drogi; jednocześnie staram się pielęgnować w sobie tę niepewność. Japońskie drzeworyty zawsze na mnie oddziaływały, szczególnie słynna Wielka fala w Kanagawie Hokusai Katsushiki, ale ten rodzaj sztuki nigdy nie był mi szczególnie bliski, choć doceniam wyrafinowanie i kunszt. Twórczość i życie van Gogha wywarły na mnie ogromne wrażenie. Zawsze było ich dwóch: Rembrandt i van Gogh – dwaj wielcy malarze, których odkryłem na początku pierwszego roku w szkole artystycznej. Patrząc na ich dzieła, czułem w sobie bliżej nieokreślone z nimi pokrewieństwo. W Zwinger Muzeum w Dreźnie włączyłem alarm, gdyż za bardzo zbliżyłem się do płócien Rembrandta. Jedno dotknąłem i niewiele brakowało, bym został wyprowadzony przez ochronę. Płócien van Gogha nigdy nie widziałem na żywo, co wciąż potęguje we mnie głód poznania. Wierzę, że niedługo to się zmieni.
Gdy myślę o Twoich wierszach po lekturze całego zestawu, przychodzi do mnie to, że są gęste od mniej lub bardziej mglistych i nazwanych postaci. Wiersze wydarzają się na granicy relacji i bliskości pomiędzy nimi a podmiotem. W kilku wierszach wyraźnie przywołujesz osoby z rodziny van Goghów i ich intymne historie. Opowiedz o tej czułości.
Ową mglistość może potęgować fakt, że wiersze te są także na granicy konkretu i abstrakcji. Pisząc, zawsze chciałem stworzyć zbiorowy portret mężczyzn, którzy odcisnęli na mnie swoje piętno, dlatego bohaterowie nie mają imion ani cech szczególnych, jakby zamykali się w jednym odlewie. To świadoma decyzja, z którą ostatnio zaczynam walczyć. Zmieniam się i zmienia się także moje widzenie wiersza. Im więcej przeczytanych książek, tym większy horyzont w polu widzenia, dzięki czemu zaczynają we mnie pracować inne optyki. Poza tym szybko może się okazać, że moje wiersze zostaną odrzucone przez gęste metafory i zbyt mały realizm, ale „lubię pływać pod prąd, nawet przegrywać z prądem, bo przynajmniej wyrabia mięśnie”. W tych słowach Herberta upatruję także swoich prób czy to literackich, czy plastycznych.
Moje zainteresowanie rodziną van Goghów wynika także z faktu, który być może zdeterminował całe życie Vincenta. Jak wiemy, Vincent van Gogh przyszedł na świat 30 marca 1853 roku. Dokładnie rok wcześniej Anna Cornelia urodziła martwego syna, po którym Vincent otrzymał imię. Istnieje teoria, że nadanie tego samego imienia, które miał jego przedwcześnie zmarły starszy brat, spowodowały głębokie załamanie psychiczne u młodego malarza. Co czuje dziecko przyprowadzane codziennie na cmentarz przez matkę i widzi na nagrobku swoje imię i nazwisko? Jak to jest żyć w „zastępstwie” za kogoś? Poza tym jeszcze nie minęła żałoba po pierwszym dziecku, a już rodzi się następne. To z pewnością ma swoje ogromne konsekwencje w relacjach Vincenta z rodziną. Tego rodzaju problematyka mnie interesuje i pochłania.
Na koniec chciałabym zapytać o Twoje inspiracje. Co prowadzi Cię dalej, głębiej? Co porusza i budzi? Jak ważne w tym kontekście są zapisane słowa innych?
Z natury jestem wędrowcem i lubię odkrywać. Od kilku lat czytam głównie książki poetyckie, choć wciąż mam ogromny sentyment do dzienników Anaïs Nin, do których lubię wracać. Wśród prozy, która mnie kształtowała w ostatnim czasie, postawiłbym obok siebie Podróż do kresu nocy Luisa-Ferdinanda Celine’a i Świętokradztwo Jana Oskara Tauschinskiego. Ta druga niewielkich rozmiarów książeczka opowiada legendę o nieznanym rzeźbiarzu, który otrzymuje zlecenie z bazyliki Mariackiej w Gdańsku na stworzenie krucyfiksu. Zakochuje się on w chłopaku swojej córki i prosi go, aby został jego modelem. Ostatecznie rzeźbiarz przybija do krzyża modela i stawia obok swojego dzieła, próbując pokazać, że jego dzieło jest lepsze niż dzieło Boga. Z poetyckich odkryć najwyżej cenię Paula Celana, Nelly Sachs, Gottfrieda Benna, Thomasa Stearnsa Eliota czy Elisabeth Bishop. Z polskich to m.in. Roman Honet, Tadeusz Olszewski, Karol Samsel, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Julian Przyboś, Andrzej Babiński, Piotr Matywiecki, Konrad Góra. Staram się też wczytywać w książki wydawane na bieżąco, więc poezje Dawida Mateusza, Rafała Rutkowskiego, Macieja Topolskiego, Kacpra Bartczaka czy Radosława Jurczaka nie są mi obce. Najważniejsza dla mnie przy czytaniu jest otwartość na rożne dykcje. Ostatnio moim odkryciem jest poezja Tymoteusza Karpowicza i czuję, że trochę w niej pożyję.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury