Jerzy Jarniewicz: Kiedy słuchałem Pana wierszy w interpretacji Krzysztofa Kołbasiuka, w tłumaczeniach Piotra Sommera i Stanisława Barańczaka, żałowałem, że tłumaczy nie ma dzisiaj z nami na tej sali. Tak się złożyło, że obaj są za oceanem. Wspominam o tym dlatego, że to dzięki nim nie trzeba tutaj Pana nikomu przedstawiać – jest Pan obecny w polszczyźnie od dwudziestu pięciu lat. Jest także drugi powód: jak się mogliśmy sami przekonać, Pan również para się przekładem. Tłumaczył Pan bardzo różne teksty, poemat staroceltycki Sweeney Astray i klasyczny poemat staroangielski Beowulf, przekładał Pan także Dantego, a fragmenty tłumaczeń umieścił Pan w swoich książkach poetyckich. Do tej listy należy dodać jeszcze Kochanowskiego oraz Sofoklesa. Czy przekłady są dla Pana kontynuacją własnej działalności poetyckiej, czy też, przeciwnie, wakacjami od pisania wierszy? Ciekawi mnie też, jak Pan dokonał tych wyborów, tak bardzo różnych przecież poetów i tekstów? Czy coś tych autorów łączy?
Seamus Heaney: Nie traktuję tłumaczenia jako wakacji, a już na pewno nie tłumaczenia Beowulfa. W tej pracy szalenie istotny jest dla mnie przypływ energii życiowej jaki odczuwam w kontakcie z cudzym tekstem w obcym języku. Sweeney Astray opowiada o wczesnośredniowiecznym królu przeklętym przez świętego i wygnanym w dzikie ostępy. Mieszka on zatem w górach, lasach, mieszka nad wodami i językiem poezji uskarża się na swoją niedolę i poniewierkę. Od czasów Becketta nikt bardziej nie skarżył się w literaturze irlandzkiej niż właśnie szalony Sweeney. Perspektywa tłumaczenia tego poematu przypadła mi do gustu między innymi dlatego, że pozwoliła mi pisać o żywopłotach, polach, wodach i górach. Jeżeli jest się irlandzkim pisarzem końca dwudziestego wieku, a wokół toczy się wojna domowa, to pisząc o żywopłotach, polach, trawach i górach zyskuje się miano eskapisty. Jeżeli w ten sposób pisze się dla Sweeneya, to nazywają człowieka tłumaczem. W przypadku Kochanowskiego, nie sądzę, że miałbym odwagę tłumaczyć jego treny, gdyby podobne zdarzenia nie dotknęły mnie samego. Jako nastolatek straciłem w wypadku drogowym brata, później zginęła w wypadku moja bratanica. Podobny żal towarzyszył więc i mnie, a Kochanowski posłużył jako sieć, w którą go schwytałem i wyłowiłem. Tłumaczenie pokazuje, jak bardzo prywatną sprawą jest poezja.
Czy moglibyśmy jeszcze zatrzymać się chwilę przy Pana przekładach Kochanowskiego? O ile wiem, są to jedyne Pana przekłady, czy w ogóle jedyne teksty, które podpisał Pan wspólnie z innym poetą. Jak się Panu współpracowało ze Stanisławem Barańczakiem i na jakie trudności Pan natrafił, tłumacząc z języka, którego Pan nie zna?
Cóż, właściwie byłem jedynie pomocnikiem. Stanisław Barańczak stworzył piękne rymy w angielskim przekładzie, a ja tylko całość przejrzałem, wyważyłem rytm i rymy. Moim zadaniem nie było rozpracowanie sensu wierszy, a jedynie podjęcie niewielkich decyzji o ich brzmieniu i melodii. Tłumaczenie z drugą osobą opiera się przede wszystkim na zaufaniu. Ja ufałem jemu, a on, jak sądzę, ufał mnie i tak przebiegała nasza współpraca. Jeżeli nie ma się zaufania do ucha tej drugiej osoby, to współpraca mija się z celem. Tak naprawdę bowiem wszystko tutaj jest kwestią słuchu, reakcji całego ciała na brzmienie utworu. Poezja to przecież ruch. Kiedy tworzy się wers, a po nim następny, rym i kolejny rym, to jest to proces fizyczny, poruszający mięśnie, całe ciało. Wystarczy spojrzeć na malarza przy sztalugach, żeby wiedzieć jaki to wysiłek. Zastanawiałem się na przykład, czy po angielsku imię greckiego poety Simonidesa, zrymowane z Threnodesem, nie da komicznego efektu. Simonides i Threnodes to prawie jak Gilbert i Sullivan w Wielkiej Brytanii. Jakoś nam się udało, ale to była istotna kwestia. Odpowiedzialny byłem za styl wierszy, za ich język, ale nie ten słownikowy. Chciałem im nadać moje własne brzmienie, więc użyłem irlandzkiego słowa keen, oznaczającego lament oraz sformułowania slow airs. W muzyce tradycyjnej wolna melodia wygrywana na piszczałce czy skrzypcach to właśnie slow airs – lekkie podmuchy. Nie oznacza to słabnącego wiatru, a tempo melodii. Wydaje mi się, że te wyrazy nadają trenom irlandzki ton.
Teksty wszystkich poetów, których Pan tłumaczy, są mocno osadzone w historii, to dość dawne, można powiedzieć „historyczne” teksty. Historia jest jednym z Pana tematów. Podobno nie sposób od niej uciec, jeśli się jest Irlandczykiem. Jest wszędzie w Irlandii obecna, w jej kulturze i krajobrazie, we współczesnych podziałach politycznych i religijnych. Jest tak bardzo obecna, że Stefan Dedalus, bohater jednej z powieści Jamesa Joyce’a, nazwał ją koszmarem, z którego chciałby się jak najszybciej obudzić. Czy dla Pana historia też jest koszmarem, czy przeciwnie, jakimś żywiołem, który współkształtuje człowieka i jako taki powinien stanowić istotny wymiar każdej poezji?
To obszerne pytanie. Robert Frost miał wiele trafnych powiedzonek. Jednym z nich było: „najprostsza droga poza wiedzie przez”. Sądzę, że dla osoby inteligentnej i świadomej ucieczka od historii jest niemożliwa, ale są sposoby przejścia przez nią. Można wywiercić mały otwór i w nim skoncentrować wzrok. Emily Dickinson przeżywa wojnę secesyjną i można odnaleźć związane z tym napięcie w stylu jej wierszy. Rainer Maria Rilke przechodzi przez wszystko wydając się nic nie zauważać, ale z drugiej strony, opór wobec historii i próba znalezienia równowagi pomiędzy nią a sztuką są obecne w jego twórczości. Myślę, że reakcja na historię jest konieczna. Może być niewyraźna, ironiczna lub mieć formę bezpośredniej konfrontacji, jak u Bertolda Brechta. Zbigniew Herbert używa tarczy klasyki, ale zadaje też ciosy krótkim ostrym mieczem współczesności. Szymborska patrzy z ukosa, udaje, że nic nie widzi, ale w rzeczywistości uważnie obserwuje. Chyba nie ma jednej oczywistej odpowiedzi. Wszystko zależy od talentu, temperamentu, umiejętności, tradycji, języka i tym podobnych czynników. Żeby jeszcze raz zacytować Stefana Dedalusa, to prawda, powiedział, że historia to koszmar, z którego chce się obudzić, ale powiedział także: „wielkie słowa, czynią nas tak nieszczęśliwymi”. Może po prostu zbyt wiele oczekujemy od poezji. Spodziewamy się po niej rozwiązań absolutnych, a takich ona nie jest w stanie nam zapewnić.
Czy zatem przychyliłby się Pan do opinii Audena, wyrażonej w jego elegii na śmierć Yeatsa, że za sprawą poezji nic się nie dzieje, że poezja tak naprawdę niczego w świecie nie zmienia?
Nie, nie zgadzam się z Audenem. Powiedziałem, że może zbyt wiele oczekujemy od poezji, ale poezja może wiele zdziałać. Samo słowo poezja jest wielkie, archaiczne i wzbudza respekt, jest niezwykle ważne. Jednak w życiu każdego człowieka może oznaczać coś innego. Nie każdy musi znać wszystkie wiersze na pamięć żeby poezja była wartością w jego życiu, żeby miała znaczenie dla kultury. Dwa wiersze mogą wypełnić życie pewnym poczuciem stabilności. Dwa wiersze, żyjące w świadomości osoby nie związanej z literaturą na co dzień, to prawdopodobnie coś, do czego osoba ta się odwołuje, są jak paciorki różańca. Wiersze mają znaczenie dla świadomości indywidualnej, jak wewnętrzna muzyka. Zatem jeżeli wiele jednostek o takich słabych przekonaniach zgadza się, by jednak być przez poezję przekonanymi, to wtedy poezja ma moc. Poezja to przecież najpiękniejsze z wyobrażalnych zjawisk. Poezja to, cytując innego irlandzkiego poetę, Dereka Mahona, „przyszłość doskonała, promieniejąca z naszej jaśniejszej strony”. Bowiem poeci są zawsze ludźmi o dobrym usposobieniu, ich jaśniejsza strona jest obecna w ich poezji. Można by tu wymienić Allena Ginsberga, Wilfreda Owena, Williama Blake’a, W.B. Yeatsa, poetów którzy prowadzili kampanię na rzecz dobra, którzy coś rzeczywistego zdziałali. Coś na pewno dzieje się za sprawą poezji.
Historia, o której tu rozmawiamy, graniczy często z innym wielkim tematem (przepraszam, jeżeli nie wychodzę poza ich obręb), a mianowicie z mitem. Krytycy piszący o Pana twórczości często nazywają Pana twórcą mitów. Czy odpowiada Panu to określenie?
Mit to wielkie słowo, ryzykowne i śliskie. Myślę, że poezja, która potrafi nas przekonać całkowicie zawsze należy do dwóch wymiarów czasowych, a mianowicie zawiera przeszłość, jakieś mityczne „dawno, dawno temu”, obejmując jednocześnie czasy współczesne, naszą własną teraźniejszość. Mit jest dla mnie prawdą, której prawdziwość zamyka się w czasie historycznym. Nie zajmuje mnie specjalnie odwoływanie się do mitów. Wolę poezję przychodzącą jak zjawa, która pozostaje w umyśle jak sny. Może mieć taką moc, a być przy tym bardzo prosta. Czymkolwiek mit jest, powinno być w nim zawarte to przeżycie, moc pozostawania w umyśle na chwilę lub na zawsze. Chciałbym, żeby poezja była właśnie taka. Zacytuję dla przykładu bardzo krótki japoński wiersz, który ma w sobie tę historyczno-baśniową prawdę, prawdę mityczną i zwyczajną zarazem. Brzmi on mniej więcej tak: „Zmrok / Hodowca rzodkwi / Wskazuje drogę / Rzodkwią.”
Na zakończenie chciałbym się cofnąć do początków pańskiej kariery poetyckiej. Pierwsze wiersze, które drukował Pan w pismach, chyba nawet uniwersyteckich, podpisywał Pan pseudonimem „Incertus”, to znaczy ktoś, kto się waha, kto nie jest pewien. Pod jakim pseudonimem drukowałby Pan dzisiaj swoje wiersze?
Na pewno nie podpisałbym się „Certus”. Kusiłoby mnie użycie imion dwóch poetów-rolników z tradycji literackiej, ale nie zrobiłbym tego, bo to zbyt wielkie imiona. To Caedmon, pierwszy poeta angielski, który hodował bydło aż anioł nakazał mu pisanie poezji, oraz Hezjod, rolnik z góry Helikon, który uprawiał rolę dopóki nie zaśpiewały doń Muzy. Podpisałbym się raczej, zostając przy terminologii łacińskiej, imieniem „Sartor” – krawiec. Mój pradziadek był wędrownym krawcem, podróżował po całym kraju, chodząc od domu do domu. Rozpruwał ubrania, wykrawał z nich nowe formy i ponownie zszywał. Bardzo podobnie czynią poeci z tradycją i całym przyodziewkiem swoich doświadczeń: ze starych kawałków tworzą nowe wiersze, podróżują z miejsca na miejsce, jak ja.
To ważna informacja. Będziemy teraz tropić w pismach literackich wiersze nowego anglojęzycznego poety o enigmatycznym imieniu „Sartor”. Dziękujemy Panu za rozmowę.
Rozmowa przeprowadzona podczas wieczoru autorskiego w Teatrze Polskim w Warszawie, 9.11.2000. Po raz pierwszy opublikowana w „Dzienniku Portowym” (nr 2). Spisała i przełożyła Aleksandra Hodoń.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury