Paweł Kaczmarski: Pytanie, które nasuwa się już podczas lektury wstępu do twojej książki, a potem stale powraca (najczęściej chyba w rozdziale poświęconym Emersonowi, gdzie wskazujesz na związki między wieloma nurtami i tradycjami), dotyczy możliwości recepcji twojej książki w Polsce. Przerzucasz mosty pomiędzy pojęciami stojącymi w polskiej krytyce i w polu praktyki czytelniczej dość daleko od siebie – z jednej strony Bloom, Emerson, Rorty, z drugiej – Siwczyk, Sommer, Sosnowski (poeci rozpoznawalni, ale tak różni, czego im zresztą nie odmawiasz). Robisz to na dwustu stronach bardzo zagęszczonej sieci krytycznoliterackich odniesień, refleksji i odwołań. Twoim celem jest naszkicowanie pewnych perspektyw myśli zachodniej, czy raczej przeniesienie jej na rodzimy grunt? A jeśli to drugie – to jakie lekcje musimy odrobić, żeby przyswoić sobie Blooma i Rorty’ego?
Kacper Bartczak: Moim celem podstawowym jest zbliżenie się, popróbowanie, wstępne testowanie sposobu czytania tekstów literackich, który nie byłby ani hermeneutyczny, ani poststrukturalistyczny. Próbuję zarysować poetykę – zestaw kryteriów estetycznych – wywodzoną z pragmatyzmu oraz obszarów pragmatyzmowi bliskich. Nie chcę nic przerzucać, przenosić. Przenosiny dzieją się same, jeśli coś zaskoczy. Ja tylko chcę coś zasugerować, podrzucić parę nowych nazwisk, parę nowych możliwości wyciągania innych konsekwencji ze starych tez Nietzscheańskich. Wydaje mi się, iż takie inne konsekwencje zauważyłem dzięki swojemu dostępowi do amerykańskiej linii Emersonowskiej. Bloom i Rorty to późne owoce tej linii. Myśląc o tym, co Rorty ma nam do powiedzenia o literaturze, możemy wrócić do Deweya. Rorty pisze gdzieś, że kto wstępuje na ścieżkę, którą kroczy na przykład Foucault, w końcu trafi na Deweya. Tej tezy nie da się przyjąć w całości, ale jednak ciekawe jest, w jak dużym stopniu okazuje się ona trafna. Rorty jest też świetnym filtrem asymilacyjnym dla Davidsona, który wielkim stylistą nie był, ale myślicielem jak najbardziej. W Stanach jest książka pt. Teoria literacka po Davidsonie. U nas dotąd były przetłumaczone chyba tylko dwa jego eseje w „Tekstach Drugich”. Fascynujące byłoby omówienie zbieżności i różnic między Davidsonem a Derridą. Bloom natomiast odsyła zawsze do Emersona i Vico. No i oczywiście do innych, na przykład Freuda, ale jego czytanie Freuda będzie inne niż Lacanowskie. I to też jest mam nadzieję ciekawe.
Jakub Skurtys: Teorie pragmatystyczne, wykorzystywanie koncepcji Rorty’ego i Shustermana, wreszcie, analizowanie polskiej poezji w praktyce metodami organiczności i wpływów sieci, to odważny pomysł, który wypełnia pewne braki w naszych dyskursach. Wybrałeś jednak poetów w pewien sposób reprezentatywnych. Nie oszukujmy się, Sommer, Sosnowski, Siwczyk – to pewna wspólna koncepcja otwarcia się na amerykańską teorię literatury i żywy związek z amerykańskimi poetami modernizmu. Nie myślałeś, aby pokusić się o wykorzystanie np. Shustermana do innych, odleglejszych od tej koncepcji, realizacji?
Absolutnie tak. To znaczy „tak” dla możliwości pracowania z Shustermanem dla potrzeb czytania innych poetów. Nasi poeci, a może przede wszystkim nasze poetki, już od dawna przeczuwały to, co Shusterman artykułuje. Problem może polegać na tym, że Shusterman to tylko otwarcie tematu, wskazanie obszaru. Zadanie wypracowania nowego podejścia do kwestii relacji język-ciało, szczególnie takiego, które pokazałoby jak te sfery wymieniają się i wspomagają (a nie nicują) w poezji jest jeszcze otwarte. Uważam na przykład, że poetą somatycznym, w znaczeniu Shustermanowskim, jest O’Hara, ba, powiem więcej, nawet Stevens, w pewnym specjalnym sensie… Mój tekst o Siwczyku, w którym wspominam o tych kwestiach, jest tylko sygnałem wstępnym. U Siwczyka dostrzegłem pewne zjawisko, pewien sposób podejścia do ciała, który jest charakterystyczną pochodną całej rodziny tez o dominacji języka. A jednocześnie ciało u Siwczyka figuruje, ale figuruje jako problem, jako kłopotliwy krewny, temat niezręczny i drażliwy. To, o czym pisze Shusterman, wychodząc od Deweya, należałoby dopracować i skonfrontować z twórczością wielu różnych poetów.
Jakub Skurtys: Na Deweya również chciałbym zwrócić tutaj uwagę, a dokładniej na analizę, którą przeprowadzasz na wierszu Sosnowskiego „Awizo”. Rzucasz tam wyzywającą (choć w pełni uzasadnioną) tezę: „Uważam, że w Awizo’ mówi do nas, jakkolwiek pojęty, nieskończonościowy system odpowiedzialny za produkcję znaczeń, emanujący z siebie – przypadkiem? celowo? – fragment słyszalnego głosu, by ten wyraził podziw dla piękna”. Bardzo ciekawa jest twoja analiza wymazującego się podmiotu, choć po niej właściwie możemy mówić już o samym procesie wymazywania się, roztapiania w tle komunikacyjnej sieci. Jak ma sobie więc poradzić, jak się utrzymać, Deweyowska koncepcja organiczności (jako alternatywy dla tekstualizmu) wobec praktyk użytych w tym wierszu, wprowadzających jakiś rodzaj ahumanistycznego pojęcia istnienia?
To jest ogromne pytanie i nie damy sobie tu z nim rady, ale można chociaż pokusić się o zarys kierunku odpowiedzi. Po pierwsze należy zauważyć, że organiczność Deweyowska nie jest już całkowicie z Wordswortha/Coleridge’a (czy też z Keatsa lub Emersona), ale także z Darwina. Po drugie, powinniśmy się przyzwyczaić do myśli, że radykalny tekstualizm jest po prostu w błędzie. Oczywiście, że istnieją „znaczące”, czyli figurujące w świadomości, wpływające na świadomość, elementy świata, które są poza językiem. Ale nie chodzi mi o „niewyrażalność”. Są one poza językiem w formule wymieniania się z nim, wywierania na niego nacisku. Tak jest właśnie z cielesnością. Innymi słowy, tu dochodzimy do punktu rozbieżnego w łonie estetyki pragmatystycznej: Rorty myli się, zbyt kurczowo trzymając się Searla, a Shusterman słusznie wypomina mu te obszary u Deweya (oraz poetów), które przeczą Searlowskiej właśnie tezie, jakoby cała świadomość była językowa. Powtarzam jednak raz jeszcze, że nie chodzi mi o powrót do opozycji język/cisza lub wyrażalne/niewyrażalne. W pewnym sensie Dewey pozostaje więc nierozpoznany, a Shusterman stwarza szansę na inny od Rortyańskiego powrót do niego.
Paweł Kaczmarski: Zastanawia mnie wielopoziomowy, złożony stosunek twojej pracy krytycznej do projektu Agaty Bielik-Robson. Odwołujesz się do jej słów dość często (w rozdziale o Bloomie raczej pozytywnie, mówiąc o Rortym – negatywnie), ale niejako na marginesie zasadniczej refleksji. Niewątpliwie nie opierasz się na jej twierdzeniach, jeśli je rozwijasz, to polemicznie. Stąd ogólne pytanie – jak widzisz swój projekt (jako pewną całość, bo Świat nie scalony nosi znamiona takiej całości) wobec projektu Bielik-Robson?
Gdyby postawić moją książkę w relacji do dzieła Agaty Bielik-Robson, to obawiam się, że zdołałem na razie dodać coś w rodzaju przypisu. Bielik-Robson omawia o wiele większe obszary, ale jej intuicje i tezy są dla mnie bardzo ważne. Uważam je za trafne. Jej krytyka ironii de Mana jest po prostu potrzebna. Posługuje się on na przykład bardzo przestarzałym podziałem na sferę empiryczną i transcendentalną. Tymczasem kiedy pisał de Man, te opozycje były już przeszłością, na przykład ze względu na późnego Wittgensteina. Obraz relacji między podmiotem, językiem a tzw. światem, wyłaniający się z Rorty’ego, Wittgensteina, Davidsona, Cavella, jest ciekawszy, dynamiczniejszy i po prostu bardziej przystaje do naszego przelewowego świata niż teza o ciągłym „odpadaniu od świata”, która znajduje się u sedna pojęcia ironii u de Mana. Więc jego konstrukcja ironii jest po prostu warsztatowo wadliwa i Bielik-Robson to punktuje. A cała sprawa wiąże się z prezentowanym przez nią ważnym odczytaniem romantyzmu, które też jest mi bliskie. Romantyzm to złożone zjawisko, którego pewna warstwa jest nadal żywa i pożyteczna. I znów Bielik-Robson nam to uświadamia. Natomiast różnimy się co do widzenia pragmatyzmu. Dla mnie pragmatyzm to otwarcie duchowości pometafizycznej, cielesnej, biologicznej. I tu być może Bielik-Robson już by się nie zgodziła. Choć kto wie…
Jakub Skurtys: Twoja książka jest bardzo zróżnicowana stylistycznie – oczywiście niektóre teksty ukazywały się już w różnych pismach i tę różnorodność form widać (niby to tylko eseje, ale o różnym stopniu sproblematyzowania). Z jednej strony – referowanie cudzych koncepcji, z drugiej – choćby interesująca obrona Rorty’ego przed stanowiskiem Agaty Bielik-Robson. Ale czy nie boisz się, że twoja obrona pragmatyzmu może wybrzmieć jak ponowna próba umetafizycznienia literatury (choćby przez kategorię odkupienia u Rorty’ego), przez próbę stworzenia pionowej (wobec poziomej, relatywizującej) koncepcji sieci?
Przepraszam, ale to pytanie oznacza, że nie najlepiej odczytujesz Rorty’ego. Rorty oddaje pole całkowicie literaturze. Myśl o tym, że w sztafetowej, dziejowej wymianie między literaturą a filozofią pałeczkę teraz przekazuje się literaturze, znajduje swoją pełną realizację właśnie u niego. Umetafizycznienia literatury poszukiwałbym raczej u Derridy, który zaprzęga ją do pracy na rzecz filozofii, nawet jeśli ma być to tylko pewne nowe rozumienie filozofii. Tymczasem u Rorty’ego na polu zostaje już tylko literatura, która jednak nigdy nie ilustruje żadnej tezy, na przykład tezy o niedostępności prawa, generatywnego prawa tekstu. Tam gdzie definitywnie znika myśl o ostatecznym formacie epistemologicznym, o nadrzędnej epistemologicznej ramie, tam właśnie wchodzi literatura, czyli życie bez trwałych zasad i założeń, czyli czysta gra kontekstów, zawsze nieprzewidywalna sytuacyjność. Metafizyka powraca u de Mana, Hillisa, Millera i Derridy, u których literatura zawsze mówi o tym samym: o rozziewie, bloku, aporii, nierozwiązywalnym węźle, niemożliwości. A z tego „bloku” już niedaleko do boskiej konieczności. „Odkupienie”, czy też „wybawienie” poprzez literaturę, o którym pisze Rorty, należy rozumieć jako zdolność do zmiany myślenia, zdolność do porzucenia myśli o nieśmiertelności metafizycznej, o eschatologii, oraz do dostąpienia kontaktu z kontekstem ostatecznym. To odkupienie jest radością z pewnej umiejętności nabywanej właśnie przez obcowanie z literaturą, umiejętności bycia pośród wielości. „Wybawienie” Rorty’ego oznacza kulturę ludzi, którzy afirmują skończoność, brak nadrzędnego kontekstu, afirmują samą możliwość literatury, która jest pochodną nieoznaczoności i nieprzewidywalności świata ludzkiego. Whitman wyobrażał sobie kiedyś, że będą istnieć ludzie, mogący żyć w pełni samym faktem życia, bez wybiegania poza życie. Rorty idzie tą ścieżką. Jego utopia to ametafizyczna afirmacja skończonego organizmu biologicznego w jego zdolności do aktywowania gry kontekstów. „Odkupienie” Rortyańskie jest więc czymś zupełnie innym niż religijnie pojęte odkupienie duszy. To zupełna zmiana paradygmatu człowieczeństwa. To odkupienie jest uwolnieniem od pewnej chimery. No ale trzeba też powiedzieć, iż jest to utopia, czyli projekt na przyszłość. Pozycja niezmiernie trudna. Whitman mógł sobie wyobrażać takich ludzi, którzy będą uniesieni samym faktem bycia żywym (jak wyobrażali sobie też Emerson, Thoreau, Dickinson, Stevens, Williams, Dewey; jak wyobrażają sobie Shusterman i Rorty). Ale czy tacy ludzie istnieją? Odpowiedź brzmi tak, tyle że ich odsetek jest chyba dość mizerny.
Jakub Skurtys: A jednak biorę twoją replikę za dobrą monetę, bo to kolejna udana próba przybliżenia nam Rorty’ego, wynikła z odpowiedzi na pytanie zadane raczej z przekory… Ale zastanówmy się nad tym, co powiedziałeś, wymieniając całą linię teoretyków afirmacji „żywego”, której początków należałoby pewnie szukać u Nietzschego. Projekt Rorty’ego ma coś z idei nadczłowieka, chociaż nie jestem sobie w stanie wyobrazić społeczeństwa zorganizowanego według praw afirmacji, w gruncie rzeczy, chaosu biologizmu. Nie wiem nawet, na ile psychologicznie jest to możliwe, a mam wrażenie, że głównym problemem poezji polskiej na linii, którą pokazujesz, jest właśnie odpowiedź na relację między nieskończoną możliwością i brakiem centrum. To bardzo daleka perspektywa, czy nie sądzisz więc, że i Rortyański pragmatyzm, i jego narzędzia mogą się nie przyjąć w naszej głęboko metafizycznej kulturze?
Początkiem tej linii jest Emerson. Biologizm to nie jest czysty chaos. Mówiąc biologizm, mam (Dewey, Rorty, Shusterman mają) na myśli rzeczywistość ludzką, a nie pozaludzką, śmiertelną ludzką skończoność, która jest mieszanką struktur związanych i rozpadających się. Rytm jest integrująco-dezintegrujący, a nie permanentnie dezintegrujący. I to jest problem dla kultur rozchwianych między opiewaniem świętości a próbą mówienia jakby z wnętrza permanentnie aktywnego rozpadu. I tak właśnie widzę polską kulturę poetycką, tak rozchybotaną. Istnieje wrażenie, że pragmatyzm to opcja spolegliwa, uniemożliwiająca opór. A dziś oczywiście trzeba się opierać coraz bardziej, zanim nie zjedzą nas do szczętu politycy, różnej maści działacze i cwani bankowcy. No i rzeczywiście poeci, ludzie na ogół – tak się składa – przyzwoici, nie znajdują innej opcji niż dalekie wychylenie w kierunku permanentnej rewolucji, takiego sposobu bycia poza. I ja ich tak w ogóle podziwiam, bo to jest trudne, a jeśli przemyślane, to trudne i uczciwe. W gruncie rzeczy pragmatyzm to taki realizm funkcyjny: nie mamy innej kondycji, innego świata, tylko ten, więc trzymajmy się go. Ale ten realizm nie zakłada, że wie, że zawsze wiadomo, co to jest rzeczywistość. Więc wyobraźnia jest jak najbardziej w cenie, bo rzeczywistość trzeba sobie wyobrażać i to nieustannie, bo inaczej gnije. To jest właśnie pragmatyzm Emersonowski i tu wchodzi ktoś taki jak Stevens. Czy to jest psychologicznie karkołomne? Pozwólcie, że odeślę do kawałków mojej książki, szczególnie rozdziału „Języka nie ma”, w której omawiam przedstawioną przez Hillisa-Millera krytykę Stevensa, by się z nią całkowicie nie zgodzić. To tak jakby poeta jednak spłynął po krytyku. Odpowiedzią na twoje pytanie jest postawa, którą nazwałbym poezją lub kontrolowanym szaleństwem (Rorty w życiu by tak tego nie ujął i nie wiedziałby, o czym mówię, to znaczy z „poezją” by się zgodził, ale nie z „kontrolowanym szaleństwem”; ale Stevens tak właśnie by to ujął; jakie to ciekawe, że Rorty lubił Stevensa, znajdował w nim odpowiedź na swoje tęsknoty, ale nigdy tego wątku nie ciągnął, bo był zbyt profesjonalny). Ale szczegóły w książce. A czy to się przyjmie w głęboko metafizycznej kulturze? Masz na myśli tak w ogóle? Dookoła? Na ulicach i w sklepach? Tam być może nic się już nie przyjmie, tylko kiedyś ludzie się na wszystko totalnie wkurwią, wszystko rozpieprzą i przejdą na islam. No i wtedy zostanie garstka tych, którym udało się kontrolowane szaleństwo Stevensa. I wtedy dopiero będą mieli przechlapane. Więc teraz cieszmy się sobą jeszcze przez chwilę.
Paweł Kaczmarski: Pisząc o Bloomie, akcentujesz potencjał „tropiczny” tradycji poetyckiej, kwestię zdolności poetów do „bycia przepisanymi”. Siwczyk, Sommer i Sosnowski są dla ciebie ważni, jeśli chodzi o wskazanie pewnych istotnych przemian w poezji, kształtowania się myślenia o języku i podmiocie. Ale czy jednocześnie widzisz u nich największą zdolność do bycia przepisanymi właśnie, do wzięcia udziału w dynamicznej grze literatury już w charakterze „przeszłych tradycji i nazwisk”? Innymi słowy: na ile Sosnowski i Sommer, wyciągający ze swoich poetyk ostateczne konsekwencje, mogą stać się tropami poetyckimi dla następców? Czy horyzonty, które niewątpliwie otwierają dla krytyków, są równie dostępne dla poetów?
Trudno sobie chyba wyobrazić przyszłych poetów w języku polskim, którzy nie mieliby jakichś istotnych doświadczeń lekturowych związanych z Sosnowskim i Sommerem. Ci dwaj panowie to takie punkty odniesienia, bez których ani rusz. Nawet jeśli założymy, że zmienią się, a zmienią, preferencje estetyczne i stylistyczne, u nich jest coś, jakaś energia twórcza, która wykracza poza taki właśnie moment preferencyjny. Ale trzeba też chyba dodać, że dzisiaj takich punktów odniesienia jest coraz więcej i pojawiają się ciągle. Kolejnym będzie Jarniewicz, którego czucie czegoś, co nazwałbym nerwem kulturowo-językowym zaczyna nie mieć sobie równych. I być może przyszli poeci staną przed zadaniem nie tyle wyboru punktu odniesienia, co znalezienia sposobów ich łączenia i przejść między nimi. Siła Sosnowskiego, Jarniewicza i Sommera polega na tym, że oni właśnie takie pasaże wytwarzają.
Paweł Kaczmarski: Bardzo podoba mi się to zestawienie – cieszę się, że wspomniałeś o Jarniewiczu. Ale obawiam się, że nawet dzisiaj – wśród debiutantów – znajdziemy osoby, które deklarują obojętność wobec tych poetyk. Już choćby na tym etapie recepcji Sosnowskiego widać niewspółgranie refleksji polskiej krytyki i literatury, duże różnice w odbiorze i wartościowaniu tych samych zjawisk. Czy pod świetną literaturą krytyczną na temat Sosnowskiego i Sommera obok dostrzeżenia ich energii twórczej nie kryje się po prostu oczekiwanie na odpowiednio ukształtowanych następców (a tym samym – dążenie do pewnej elitaryzacji literatury)? A jeśli nie – co może zrobić krytyka, by wpływać na podejmowanie tych i innych tropów w polu literackim? Czy jest w ogóle uprawniona do takiego działania? Pytam oczywiście w pewnym sensie o etos i rolę krytyki, krytyka.
Ja przepraszam, ale dla mnie to pytanie brzmi, jakbyśmy wszyscy pracowali w biegu i na zadyszce. Czyli, że już wiemy, czym są/byli/będą Sosnowski, Sommer, Zadura, Jarniewicz (kolejność dowolna)? Już ich zobaczyliśmy, a z nich co się dało powyciskaliśmy? I historia literatury poszła dalej, choć oni ciągle wydają nowe książki? Z pewnością jest świetna literatura krytyczna o tych poetach, ale na przykład dla mnie Sosnowski, nie mówiąc już o Jarniewiczu, który zaczyna wchodzić na jakiś inny bieg, to sprawa nie opisana. Czy już omówiliśmy ich wiersze, książki? I już następcy? Spokojnie, panowie. Nie możemy tak lecieć, bo zupełnie nie zrozumiemy, gdzie jesteśmy. Ale ja to mówię jako ktoś, kogo ambicją nie jest rysowanie mapy, tylko jako spokojnie kłusujący czytelnik wybiórczy, którego interesują sposoby interakcji z pojedynczymi wierszami.
Jakub Skurtys: A teraz pytanie odnośnie twoich diagnoz, bo kilka interesujących stwierdzeń pojawiło się przy okazji esejów. Między innymi napisałeś o Siwczyku, że „nie na darmo jednym ze źródeł języków tej poezji jest teoria. Chodzi tu jednak o ten jej odłam, który porzucił już krytykę i filozofię, by przejść na pozycje poezji, stając się nie narzędziem do jej rozbioru, ale jej sprzymierzeńcem, katalizatorem, paralelą jej przestrzeni”. Zaliczyłeś Siwczyka do szkoły postteoretycznej, a więc poezji karmiącej się współczesną teorią. Czy nie jest tak, że w obliczu wyczerpania teoria staje się jedynym niezdezaktualizowanym zapleczem dla poezji? I czy nie jest to poezja za daleko posunięta, nierozczytywalna bez tego zaplecza?
Nie, nie jest tak, bo teksty Siwczyka zostawiają teorie za sobą, a biorą z niej jej dziedzictwo estetyczne. Uwalniają teorię ku temu, czym pragnęła być. Ostatnie książki Siwczyka to przecież takie gobeliny utkane z wielu obrazów, i one wciąż się mienią. To takie ruchome mozaiki, palimpsesty. Czytanie jego tekstów jest jak przyglądanie się snom o naszej kulturze, snom, które pokazują jej makabryczną całość, jej przerażającą metafizyczną, drapieżną podszewkę. Mają więc wielką moc estetyczną, a jednocześnie są ważnym oświadczeniem kulturowym.
Paweł Kaczmarski: Pisząc o badaniach literackich, często unikasz mówienia o „metodzie”, odsyłając czytelnika raczej do „reakcji” i „praktyki” czytania tekstu (w czym dochowujesz często wierności samym badaczom, np. Bloomowi, o którym stwierdzasz, że „teoria Blooma nie jest metodą, tylko, jeszcze raz, reakcją na tezę o figuratywnym pochodzeniu wszelkich znaczeń”). Czy nie obawiasz się jednak, że na dłuższą metę prowadzi nas to do zgubnego „stanu bezparadygmatyczności”, o którym w kontekście antropologii pisał Geertz, a którego pojmowanie możemy za Nyczem rozciągnąć na całą humanistykę?
No ale ja nie jestem taki bezpański. Mnie ciągnie pragmatyzm. Jeśli nie paradygmat, to jest to jakiś punkt odniesienia. Chociaż rzeczywiście to jest punkt odniesienia, który mówi, że nasze punkty odniesienia zostaną zrekonfigurowane. Dziwić się wszystkiemu, ale nie blokować żadnego dociekania – to jest mój punkt odniesienia. Cały czas stawiać sobie pytanie – jak można przeczytać ten dziwny wiersz. Jak można napisać wiersz, po tak dziwnym przejściu.
Paweł Kaczmarski: Konkretyzując więc: myślisz, że możliwe jest wprowadzenie do polskich badań literackich i/lub krytyki literackiej paradygmatu pragmatyzmu?
Badania literackie to poważny termin, poważni ludzie, którzy zawsze potrzebują nowych pokarmów, więc tu chyba nie ma kłopotu. Ale ja po prostu napisałem książkę, mając nadzieję, że są w niej ciekawe przejścia, ciekawe fragmenty. Moje ulubione fragmenty w tej książce (przepraszam za zachowanie; wiem, że nie nazywam się Nabokov), to te, w których coś się rozkręca, jakiś przebieg czytania się rozwija. Tak jak we fragmentach o Białoszewskim, Creeleyu, Sosnowskim. Pragmatyzm w badaniach literackich? Po prostu nienaiwna estetyka posttektstualna. Estetyka organizmu mówiącego.
Jakub Skurtys: W eseju o antologii Sommera napisałeś: „Poezja nie jest już liryką, lecz pewnym ruchem formatów językowych, które przysłuchują się sobie, poszukując wciąż nowych ustawień”. W innym miejscu zamieszczasz z kolei taki fragment: „Być może jest możliwa poetyka, która nie popadając w naiwność mitu o znaczeniach danych stabilnie i bezpośrednio, jest jednak w stanie czerpać z doświadczenia ciała, odzyskiwać dla życia, dla języka i świadomości witalność estetyczną pochodzącą z fizjologicznego geniuszu ciała”. To ciekawa próba ustanowienia „organiczności” jako kryterium poznawczego. Czy wierzysz w propozycję tej nowej poetyki? Może to właśnie prognoza na przyszłość, perspektywa dająca możliwość ucieczki z zapętleń języka jako ciągłego procesu ustanawiania i niszczenia znaczeń?
Myślę o poetyce pojemnej, która weźmie na siebie zadanie anulowania niedobrych schematów i dystynkcji, którymi żyła, nadal żyje, nasza kultura: ciało/umysł, język/ciało, język/rzeczywistość, etc. O takiej poetyce, która będzie nadążać za dynamiką naszej wymienności ze światem, naszych płynnych złożeń i rozłożeń. O takiej poetyce wreszcie, która, nie zaprzęgając poezji do żadnych użyć wymiernych, pomoże jednak ludziom się odnajdować w ich własnej złożoności, w której sfery języka, psychiki, estetyki i somatyki będą się wspomagać, wzajemnie aktywować.