
Strona A, strona B nr 115: Wysoko, głęboko
felietony / cykle CZYTLENIKÓW Artur Burszta115. odcinek cyklu „Strona A, strona B” autorstwa Artura Burszty.
WięcejRozmowa Artura Burszty z Janem Stolarczykiem, towarzysząca premierze książki Odwrócona strefa, wydanej w Biurze Literackim 13 grudnia 2021 roku.
Artur Burszta: Janku, spoglądam na te dwa zdjęcia z 1 lipca 2000 roku spod „Samotni”. Bodaj jedyne, na których Tymoteusz Karpowicz i Tadeusz Różewicz są razem. Równolatkowie, których daty urodzin dzielą dwa miesiące, przez jakiś czas mieszkańcy tego samego miasta, poeci i dramaturdzy, których utwory w tym samym czasie wystawiały wrocławskie teatry. Szczególnie to drugie zdjęcie, z czwartej strony okładki, z poetami odchodzącymi w dal, robi na mnie przejmujące wrażenie. Zrobiłeś te zdjęcia, byłeś tam z nimi, a dokładniej − z jednym z nich, a drugi zjawił się tam niespodzianie. To „niespodzianie” jest tym większe, że przez całe dekady związany byłeś z każdym z nich z osobna. Jako wydawca, sekretarz, redaktor, opiekun domu pana Tymka i przyjaciel. Byłeś związany z „dwoma Bogami” trwającymi „na przeciwnych krańcach” poezji. Jak bardzo Ci ich obu brakuje? Pytam nie o literacką nieobecność, pytam o ludzką, przyjacielską.
Jan Stolarczyk: Z Tadeuszem Różewiczem poznałem się w 1987 roku i w tym samym roku nawiązałem znajomość „zaoczną” z mieszkającym w Chicago Tymoteuszem Karpowiczem. Byli oni nie tylko Bogami na przeciwnych krańcach poezji, ale też krańcowo niemal odmiennymi osobowościami. Wystarczy powiedzieć, że pan Tadeusz zachowywał dystans psychiczny i fizyczny, był wsobny, bronił się przed dotykiem, bezpośredniością uczuć, ale jeśli komuś zaufał, to był mu przychylny. A pan Tymek, choć nie bratał się z nikim, dystans między sobą a rozmówcą skracał. Z głosu, postawy ciała, uważności, z jaką słuchał, emanowało ciepło współbycia. Rozmowy telefoniczne kończył zawsze: „Panie Janku, obejmuję pana”. Czułem szczery gest za tymi słowami. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, otoczył mnie powolnym, szerokim kręgiem ramion. Innych też podobnie obejmował. Gdy myślę o postrzegalnym patosie pana Tymka (przebijającym też z jego tekstów) i mam przed oczyma jego obejmowanie, zawsze widzę cień Mynheera Peeperkorna z Czarodziejskiej góry. Zbieżność ta szczególnie narzuciła mi się na szczycie Śnieżki. Po wejściu, nie zdejmując plecaka, Karpowicz długo stał z rozchylonymi ramionami, nieruchomo wpatrzony w przestrzeń, jakby zamierzał ją zagarnąć. Na jego grobie, z podpowiedzi Andrzeja Falkiewicza, wyryto w marmurze inskrypcję (cytat z „otwierania”): „i nie da się otworzyć wszechświata szerzej niż ludzkich ramion”.
Mieszkałem u Karpowicza wiele lat (spałem w jego łóżku), a potem przez wiele lat byłem gospodarzem jego domu i ogrodu. Wytworzył się między nami szczególny rodzaj bliskości.
Śnią Ci się czasami?
Dziwne, ale pan Tymek nigdy mi się nie śni. No, może kilka razy w ciągu minionych 33 lat. Natomiast przychodzi do mnie pan Tadeusz, z którym widywaliśmy się nieraz trzy–cztery razy w tygodniu. Gdzieś jedziemy, rozmawiamy o poezji, małpujemy (często bawiliśmy się w stylu kabaretowym, np. parodiując polityków), redaguję jego imaginowane wiersze.
Jak sobie poradziłeś, a może wciąż jeszcze nie poradziłeś, z odejściem każdego z nich?
W tym, co powiem, nie ma czułostkowości: dotkliwa jest ich nieobecność, nostalgiczna. Tak jak innych szczególnie bliskich mi osób. Przecież tyle lat byłem dopuszczony do wspólnoty w ich świecie.
kiedy nie mogę zasnąć
odmawiam „ojcze nasz”
albo „zdrowaś Mario”
mylę się przy
„wierzę”
(…)
mówię tak długo
aż usypiam
wtedy
przychodzą do mnie
żywi i umarli
Są to słowa z wiersza pana Tadeusza „[fragmenty]” z tomu Ostatnia wolność. Kiedy po raz pierwszy je przeczytałem, odczułem „komunię dusz”: przecież to opis mojego zasypiania.
A jak naprawdę było z tą Śnieżką?
W 2000 roku, niedługo przed pierwszym od 1973 roku przylotem do Polski, pan Tymek w rozmowie telefonicznej zapytał mnie, czy chciałbym z nim pójść na Śnieżkę. Weszliśmy na nią 30 czerwca. Nazajutrz rano, kiedy wychodziliśmy z plecakami ze schroniska „Samotnia”, zobaczyliśmy za drzwiami Różewicza. Wszyscy trzej stanęliśmy osłupiali. Istna stop-klatka.
Pan Tadeusz przez chwilę dyskretnie lustrował Karpowicza z ledwie wyczuwalnym uznaniem dla jego hartu. Po prostu zaimponował mu. Zaraz po schłodzeniu emocji i powitaniu Różewicz, wskazując na mnie, powiedział: „To jego sprawka!”, mając na uwadze moją zaplanowaną „prowokację” spotkania. Zaś Karpowicz jego podejrzenie potwierdził. Tymczasem był to żart losu, spełniona nierzeczywistość. Potem spacerowaliśmy nad Małym Stawem. Szybko wycofałem się, idąc potem za nimi, aby czuli się swobodnie. Wtedy właśnie zrobiłem to zdjęcie z czwartej strony okładki. Miałem pewność, że to jest ich ostatnie widzenie. Odchodzą ode mnie, gdy spoglądam na fotografię, i równocześnie dzięki niej nadal mam ich „na oku”. Szerzej ową wycieczkę z panem Tymkiem na Śnieżkę opisałem w szkicu „Góra z górą…”. Dokładnie po dziewięciu latach w pudłach z amerykańską częścią jego archiwum znalazłem krótki wiersz „wycieczka w góry A.D. 2000”.
Pamiętam go!
padały karkonosze na śnieg po kolana
gdy patrzyło się na nie z młodości –
stare mięśnie widok przekręciły
do wiatru w kości
przeszukiwane w szczytach okrucieństwo
obroniło się blendą z chryzantem:
przeniesioną na szczyt bez miłości
O czym mogli wtedy rozmawiać?
Wiesz, po takim emocjonalnym zamieszaniu trudno dywagować o poezji, ideach itd. Nie widzieli się ponad 30 lat, byli ciekawi siebie nawzajem. Wypytywali się o szczegóły z przeszłych lat, o znanych sobie ludzi. Później szli sami; ich osobny spacer nie trwał dłużej niż pół godziny, zapewne wtedy też opowiadali o sobie.
Jakie były ich relacje przed 1973 rokiem?
To pytanie uświadomiło mi, jak mało wiem o ich wzajemnych odniesieniach. A przecież miałem tyle okazji, aby obu o to wypytać. Dziś świadkowie tamtych lat są w zaświatach. We Wrocławiu żyją chyba tylko Józef Kelera i Urszula Kozioł.
Panowie zapewne widywali się niekiedy w redakcji „Odry”, której działem poezji zawiadywał Karpowicz. Jak wiadomo, pan Tadeusz − zaprzyjaźniony z jej redaktorem naczelnym, Zbigniewem Kubikowskim, który latem 1968 roku „sprowadził” poetę z Gliwic do Wrocławia − bywał gościem w redakcji. Pan Tymek wyjechał do USA pod koniec 1973 roku, a więc wspólny wrocławski okres trwał pięć lat.
Choć obaj są z rocznika 1921, to właściwe, ustanawiające ich dykcję tomiki poetyckie dzieli aż dziesięć lat. Niepokój ukazał się w 1947 roku, a lokalnie wydany cienki tomik Gorzkie źródła – w 1957 roku. Rozgłos Karpowiczowi przyniosła opublikowana rok później Kamienna muzyka. I należy dodać, że we wczesnym okresie patronował im Przyboś. Punkty dojścia obu są tak odległe od siebie, jak mogą być tylko „dwa krańce”. Z całą pewnością cenili się, lecz nie mieli dla siebie większego zrozumienia albo, ostrożniej mówiąc, zainteresowania swoją sztuką. Przypomnę, iż obaj − w tym czasie, kiedy mieszkali we Wrocławiu − byli przewodnikami młodszych pokoleń. Łączył ich cień Norwida.
Tadeusz Różewicz był przez całe swoje literackie życie aktywny, regularnie publikował nowe książki, wystawiano jego dramaty. Póki Karpowicz mieszkał w Polsce, było podobnie. Wszystko zmieniło się po jego wyjeździe. Jak się okazało − na stałe.
Sprawa się skomplikowała w latach emigracyjnych Karpowicza, kiedy został zapomniany z własnej woli: kontestował kraj, przesadnie uznając się za wygnańca politycznego, od czasu ukończenia Odwróconego światła (1972) pracował nad (pisanym „na marginesie […] pracy zawodowej, belferskiej”) monumentalnym Rozwiązywaniem przestrzeni, którego nie ukończył. W jednym z listów do mnie, bodaj z 1994 roku, napisał, iż przy formowaniu dzieła nie odstępuje go marzenie o postawieniu stopy na krawędzi nieskończoności. Tak heroicznie i kosmicznie ustanowiony zamiar jest godny szacunku, ale czy wykonalny? Przecież tempus fugit, a świat jest nieogarniony.
Tymczasem na horyzoncie polskiej poezji wciąż jaśniał Tadeusz Różewicz.
W tym tkwi cierń ostatnich lat Karpowicza. Nie można mówić o jego zawiści literackiej ani małostkowości. Broń Boże! Nie znalazł we Wrocławiu ani w polskim życiu literackim odpowiednio wysokiego miejsca dla siebie. Odzew na Słoje zadrzewne(1999) był zaiste mizerny. Polska inteligencja oddawała się wówczas namiętnie bojom politycznym. Gdzież im tam w głowie były subtelniejsze pasje. W ogniu walki, jak wiadomo, milczą muzy.
Karpowicz osamotniał wielowymiarowo. Ale o tym, jak już wspomniałem wyżej, opowiem osobno.
Trafnie to ująłeś, Janku: „osamotniał wielowymiarowo”. Gdyby nie Twoje starania, to możliwe, że jego twórczość osadziłaby się na dobre całkiem niedawno.
Starania o publikację którejś z nowych książek albo wyboru wierszy zacząłem w 1988 roku. Po długim czasie w odpowiedzi na mój pierwszy list Karpowicz napisał (listopad 1988), że: „polimorficznego poematu” Rozwiązywanie przestrzeni dotąd nie ukończył („Nie chciałbym pokazywać światu jego kawałków, magmy”); eseje na pewno potnie cenzura („Ja natomiast nie chcę już oglądać blizn w tekstach”); wybór wierszy to praca wtórna, nietwórcza („Z jakąż straszną nudą robiłbym, jeszcze raz, korektę ‘Lekcji ciszy’ lub ‘Snu ołówka’”). W ostatnich słowach nakazał mi wszystko spokojnie przemyśleć, „jakbyśmy mieli wieczność przed sobą”. Otóż to – Tyma perspektywa wieczności. A z drugiej strony poczucie bezbronności wobec śpiesznego upływu czasu. Nie pamiętam teraz dokładnej daty rocznej, ale chyba w 1994 roku wywiódł konstrukcję tomu, w którym dawne utwory dialogowały z nowymi. Tytuł (Słoje zadrzewne) przejął z wiersza Leśmiana.
Opowiesz trochę o jego osamotnieniu?
W ostatnim okresie choroby Marii, a szczególnie po jej śmierci, życie pana Tymka było ledwie trwaniem. W istocie oczekiwaniem na śmierć. Rzekłbym: zapomniał się na śmierć. A umarł niemal jak kloszard – zarośnięty, niedożywiony, pośród gromadzonych odpadków − tyle że we własnym domu, z widokiem na urnę z prochami żony. O tych ostatnich latach życia poety przejmująco opowiadają świadkowie w książce W cztery strony naraz. Portrety Karpowicza.
On sam był wcieleniem poezji, jego świat istniał alternatywnie w metaforach języka − kreacji słownej odległej od poetyckich konwencji. On − (s)twórca. Akt nazywania miał być tak istotny jak słowa, z których wyłonił się świat pierwszego dnia. Taka postawa duchowa stwarza wysokie napięcia w biologii ludzkiej. Kiedy już wygasła w nim poezja, élan vital szybko obumierał.
Wspomniałeś mi niedawno o pewnej interesującej dedykacji.
W szarej strefie pan Tadeusz wpisał „rywalowi” takie słowa:
T. Karpowiczowi na pamiątkę zawodów pływackich na jeziorze Ohrid w Macedonii (i spotkania przed Samotnią w Karpaczu) od Tadeusza Różewicza
PS nb. wygrał Pan wtedy ze mną i popłynął dalej
Wrocław 15.X.2002 r.
Najwyraźniej skojarzenie spotkania przed „Samotnią” i zawodów pływackich sprzed lat dowodnie wskazuje, iż pan Tadeusz szczerze, bez zadry podziwiał hart, siłę woli jednorękiego Karpowicza.
A we wspomnianej Macedonii też doszło do ich niespodziewanego spotkania.
Widzisz, nie sprawdziłem, w którym roku zaproszono ich tam obu. Wydaje mi się, że to był 1967. Wtedy właśnie ich gwiazdy świeciły równie wysoko.
Czy Karpowicz jakoś odpowiedział na tę dedykację?
Nie sądzę, aby Karpowicz przesłał Różewiczowi wydane w 1999 roku (a faktycznie na początku stycznia 2000 roku) Słoje zadrzewne z dedykacją, bo wiedział, iż ten dostał je ode mnie. Nie pisali do siebie. Zapewne wyjątkiem jest list pana Tymka z 22 lutego 1991 roku, w którym prosi kolegę o udzielenie wywiadu dla „2B” (znakomitego pisma polskich intelektualistów i artystów w USA) ze szlachetnie wzniosłym, charakterystycznym dlań uzasadnieniem: „Wywiad z Panem, obrońcą wszystkiego, co w niej [poezji] po terencjuszowsku ludzkie, wniósłby (…) głębię, jedyność i wiarygodność słowa”. Ale Różewicz nie udzielił wywiadu, więc pan Tymek skompilował go z rozmaitych jego tekstów i opublikował w „2B”.
Byli na „pan”, ich kontakty nie przemieniły się w koleżeństwo czy przyjaźń?
Z dedykacji wynika, że byli na „pan”. Zresztą potwierdza to wspomniany list z 22 lutego 1991 roku zaczęty nagłówkiem „Drogi Panie Tadeuszu” i w dalszym ciągu podtrzymujący formę „pan”. Sam byłem świadkiem dwukrotnego ich imiennego odniesienia. Karpowicz w rozmowie zapowiadającej swój przylot do Wrocławia zapytał mnie o „Tadeusza”, a kiedy Różewicza spytałem, czy chciałby się z nim spotkać, usłyszałem tajemniczą odpowiedź: „Hmm, Tymek…”. Zaocznie często mówimy o kimś po imieniu, skrótowo, z przyjazną poufałością, choć nie jesteśmy „na ty”. Pan Tadeusz mówił i pisał o „Poldziu” − Leopoldzie Staffie − z którym się przyjaźnił, zachowując jednak dystans należny relacji uczeń−mistrz. Przy drzwiach „Samotni” zaskoczeni sobą panowie zawołali po imieniu.
Rzecz kończę cytatem z wiersza Różewicza „na ty z Czesławem”; zmieniam tylko ostatnie imię:
między „panami” nie ma
pewnych form które mogą
zaistnieć między
Tadziem i Tymkiem
Tymoteusz Karpowicz zmarł niespodziewanie w połowie 2005 roku. Niespodziewanie dla mnie, bo jeszcze dwa tygodnie wcześniej cieszyliśmy się z Andrzejem Falkiewiczem i Krystyną Miłobędzką z perspektywy dzieł zebranych, na które w końcu się zgodził. Więc gdy Krystyna Miłobędzka do mnie zadzwoniła i powiedziała „Tymka nie ma”, to w pierwszej chwili nie zrozumiałem tego, co się stało. A jak Ciebie zastała wiadomość o jego śmierci?
Nie pamiętam, kto mnie powiadomił o śmierci pana Tymka. Spodziewałem się jej, bo dochodziły mnie słuchy o jego abnegacji, o powolnej samozagładzie. Zmartwychwstaje w moich myślach.
Dbamy z żoną o grób Karpowiczów. Pamięć o nich jest tym bardziej żywa, że mieszkamy blisko ulicy Krzyckiej. I kiedy przechodzimy obok domu pod numerem 29 z wielkim ogrodem − przez szereg lat także miejsca naszego zamieszkania − zawsze odczuwamy wzruszenie. Nie są to okolicznościowe słowa.
Przygnębiającą aurę umierania poety odnajduję w noweli Lwa Tołstoja Śmierć Iwana Iljicza.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.
Menadżer kultury. Redaktor naczelny i właściciel Biura Literackiego. Wydawca blisko tysiąca książek, w tym m.in. utworów Tymoteusza Karpowicza, Krystyny Miłobędzkiej, Tadeusza Różewicza i Rafała Wojaczka, a także Boba Dylana, Nicka Cave'a i Patti Smith. W latach 1990-1998 działacz samorządowy. Realizator Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy (1993-1995). Od 1996 roku dyrektor festiwalu literackiego organizowanego jako Fort Legnica, od 2004 – Port Literacki Wrocław, od 2016 – Stacja Literatura w Stroniu Śląskim, a od 2022 – TransPort Literacki w Kołobrzegu. Autor programów telewizyjnych w TVP Kultura: Poezjem (2008–2009) i Poeci (2015) oraz filmu dokumentalnego Dorzecze Różewicza (2011). Realizator w latach 1993–1995 wraz z Berliner Festspiele Niemiecko-Polskich Spotkań Pisarzy. Wybrany podczas I Kongresu Menedżerów Kultury w 1995 roku do Zarządu Stowarzyszenia Menedżerów Kultury w Polsce. Pomysłodawca Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Współtwórca Literary Europe Live – organizacji zrzeszającej europejskie instytucje kultury i festiwale literackie. Organizator Europejskiego Forum Literackiego (2016 i 2017). Inicjator krajowych i zagranicznych projektów, z których najbardziej znane to: Komiks wierszem, Krytyk z uczelni, Kurs na sztukę, Nakręć wiersz, Nowe głosy z Europy, Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty, Pracownie literackie, Szkoła z poezją. Wyróżniony m.in. nagrodą Sezonu Wydawniczo-Księgarskiego IKAR za „odwagę wydawania najnowszej poezji i umiejętność docierania z nią różnymi drogami do czytelnika” oraz nagrodą Biblioteki Raczyńskich „za działalność wydawniczą i żarliwą promocję poezji”.
Urodzony w 1947 roku. Redaktor i edytor. Redaktor naczelny Wydawnictwa Dolnośląskiego (1987-2007). Przez wiele lat był recenzentem literackim miesięcznika „Odra”. Obecnie jest kuratorem spuścizny pisarskiej Tymoteusza Karpowicza oraz sekretarzem i edytorem twórczości Tadeusza Różewicza. Mieszka we Wrocławiu.