wywiady / o książce

Pójście za Norwidem

Anna Podczaszy

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki

Rozmowa Anny Podczaszy z Eugeniuszem Tkaczyszynem-Dyckim o jego nowej książce Kochanka Norwida, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 26 maja 2014 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

1.

„Jestem kochan­ką Nor­wi­da”, oświad­czy­ła mi – ni stąd, ni zowąd – moja mat­ka. Mia­łem jede­na­ście, naj­wy­żej dwa­na­ście lat. Mat­ka od dłuż­sze­go już cza­su ska­za­na była na lecze­nie psy­chia­trycz­ne. Poczu­łem nagle jed­no wiel­kie łomo­ta­nie. Jed­no wiel­kie gra­do­bi­cie. Koniec świa­ta w poję­ciu jede­na­sto­let­nie­go chłop­ca. Nor­wi­da zna­łem z okład­ki szkol­ne­go zeszy­tu, był to Nor­wid z okre­su emi­gra­cji pary­skiej, dogo­ry­wa­ją­cy w zakła­dzie św. Kazi­mie­rza. Otóż mat­ka, spo­glą­da­jąc na tę okład­kę, oświad­czy­ła mi, że jest to ktoś nie­sły­cha­nie jej bli­ski, tak bar­dzo bli­ski, że bez wzglę­du na nie­praw­do­po­do­bień­stwo tej histo­rii – chcia­łem w nią z dnia na dzień uwie­rzyć. Tak więc zro­dzi­ły się we mnie nie­po­kój i pyta­nie, czy rze­czy­wi­ście może to mieć jaki­kol­wiek zwią­zek z moją pięk­ną mat­ką, ze mną, z naszym wresz­cie ist­nie­niem w Wól­ce Kro­wic­kiej. Nie­wie­le umia­łem zro­zu­mieć, nawet po prze­czy­ta­niu tego, co wiej­ska biblio­te­ka szkol­na mogła mi zaofe­ro­wać o Nor­wi­dzie. Prze­czy­ta­łem wów­czas wszyst­ko, kom­plet­nie go nie rozu­mie­jąc, może zale­d­wie poza jaki­miś strzęp­ka­mi, któ­rych chy­ba też nie ogar­nia­łem. Posta­no­wi­łem zatem bar­dzo gorącz­ko­wo uczy­nić coś, co dało­by mi tę koniecz­ną obec­ność Nor­wi­da ze szkol­nej okład­ki moje­go zeszy­tu – z okła­dek spo­glą­dał na nas poczet pol­skich poetów i pisa­rzy od Reja do Gał­czyń­skie­go bodaj – co pomo­gło­by mi z miej­sca zro­zu­mieć, dla­cze­go mat­ka mówi o tym czło­wie­ku jako o kimś, kto jest lub był jej bar­dzo bli­ski i potrzeb­ny. Nor­wid odtąd prze­śla­do­wał mnie w naj­dziw­niej­szy spo­sób: poja­wił się na matu­rze, potem na egza­mi­nach wstęp­nych. Cią­gle usi­ło­wał ze mną roz­ma­wiać, usi­ło­wa­łem go czy­tać w dal­szym cią­gu pod wyłącz­ne dyk­tan­do mat­ki, w kon­tek­ście ich i tyl­ko ich part­ner­stwa, dotknię­cia, przy­go­dy… Gdy­by nie Cyprian Kamil Nor­wid, kocha­nek mojej mat­ki, nie zain­te­re­so­wał­bym się poezją. To był ten wstrząs. Od tego się zaczę­ło. Od gorącz­ko­we­go stu­dio­wa­nia bio­gra­fii auto­ra Czar­nych kwia­tów, cie­ka­wo­ści dla pisar­ki Marii Sadow­skiej, cie­ka­wo­ści dla pisar­ki Zofii Węgier­skiej, czy­li innych, „udo­ku­men­to­wa­nych” kocha­nek Nor­wi­da.

2.
Po dziś dzień lubię, kie­dy zna­cze­nia nawar­stwia­ją się w cza­sie, wiersz się zagęsz­cza poprzez odkła­da­nie go do szu­fla­dy, mię­dzy papie­ry, któ­re zaczy­na­ją cią­żyć i dener­wo­wać, bowiem zbyt dłu­go już leża­ku­ją, wła­ści­wie – zauwa­żam – nie­wie­le zna­czą, wobec cze­go zno­wu muszę z iry­ta­cją wyszar­py­wać poszcze­gól­ne zda­nia, sen­sy, obra­zy, zle­piać je z czymś powie­dzia­nym aku­rat tego, a nie inne­go dnia. To bar­dzo mozol­ne pod­cho­dze­nie do tek­stu. Żeby uchwy­cić i zoba­czyć wiersz, muszę mieć pewien dystans, pew­ne­go rodza­ju bez­rad­ność wobec tek­stu. Wiersz jest chy­ba rodza­jem bez­rad­no­ści… Moje pisa­nie jest jak pój­ście za Nor­wi­dem – za sło­wem, za tym, co ulot­ne, nie­obec­ne, ciem­ne… Przede wszyst­kim nie zdo­ła­łem uwol­nić się i uciec od – cho­re­go czy nie – sko­ja­rze­nia mat­ki. Może ja wciąż pró­bu­ję upo­rząd­ko­wać tam­tą nie­praw­do­po­dob­ną, obłą­kań­czą histo­rię?

3.
W przy­pad­ku moje­go wier­szo­wa­nia – i nie wspo­mi­nam o tym ani z nie­chę­cią, ani z przy­ga­ną – mówi się, jak sły­szę, o baro­ku bądź neo­ba­ro­ku, lecz chy­ba za spra­wą czę­ścio­wo błęd­nych odczy­tań i inter­pre­ta­cji. Nie bar­dzo wiem, skąd wywle­ka­ny jest ów neo­ba­rok bądź barok, a wywle­ka­ny jest chy­ba przez maleń­kie nie­po­ro­zu­mie­nie. Wycho­wa­łem się na anto­lo­gii poezji mło­do­pol­skiej, jedy­nej książ­ce poetyc­kiej w języ­ku pol­skim dostęp­nej mi na co dzień w domu, głów­nie na Leśmia­nie. Z kolei poezję baro­ko­wą pozna­łem znacz­nie póź­niej, na pierw­szym roku filo­lo­gii pol­skiej. Trop nie jest cał­ko­wi­cie fał­szy­wy, on dokądś, sam nie wiem dokąd, pro­wa­dzi. Nie wiem, na ile był­by on w smak np. panu Toma­szo­wi Maje­ra­no­wi, któ­ry usi­ło­wał ów spo­sób widze­nia nie­co odda­lić, nie­co odsu­nąć ode mnie. Zapro­po­no­wał on ździeb­ko inne odczy­ta­nie, któ­re nie każ­de­mu przy­pa­dło do gustu, wobec cze­go usi­ło­wa­no mi tłu­ma­czyć i kla­ro­wać, że to jest pełen zagu­bie­nia głos inter­pre­ta­cyj­ny. A z tym też się nie zga­dzam.

4.
Ostat­nio jed­no z pism lite­rac­kich, do któ­re­go nie mam prze­ko­na­nia, popro­si­ło mnie o „garść wier­szy śmier­cio­no­śnych”, jak­bym był w zasię­gu ręki aku­rat z taki­mi tek­sta­mi. Hasło „poezja śmier­tel­na” poja­wi­ło się nie­ja­ko obok mnie, zanim się zorien­to­wa­łem, że to, co się w mojej poezji dzie­je, może spo­tkać takie, a nie inne kla­sy­fi­ka­cje. Dora­sta­łem i wysze­dłem z bar­dzo roz­bi­te­go, podzie­lo­ne­go domu, któ­ry w powo­jen­nej rze­czy­wi­sto­ści nie potra­fił się zor­ga­ni­zo­wać na nowo – jako rodzi­na i jako dom. Wystar­czy, że nad­mie­nię, iż mój dzia­dek po kądzie­li był w SS-Hały­czy­na, zaś jego bra­cia w upo­wskiej par­ty­zan­ce, w kure­niach… Jed­no­oka ciot­ka – o pięk­nym pol­skim, szla­chec­kim nazwi­sku – była „kurier­ką” ukra­iń­skie­go pod­zie­mia, w upo­wskiej par­ty­zan­ce, moja dobra, jed­no­oka ciot­ka Stem­pow­ska, któ­rej Pola­cy wybi­li oko na prze­słu­cha­niu w jakiejś piw­ni­cy. Zda­je się, iż to byli kuzy­ni z AK albo z pol­skiej samo­obro­ny. Dowie­dzia­łem się o tym już po jej śmier­ci. To wszyst­ko było strasz­ne… To był dom nie­zwy­czaj­ny, dom ludzi zagu­bio­nych i wiecz­nie roz­dwo­jo­nych na pol­skość i na ukra­iń­skość, zawsze dwu­ję­zycz­nych, ska­za­nych nie­kie­dy wyłącz­nie na samych sie­bie, a przy tym wszyst­kim dom pełen ludzi, któ­rzy, jak mawia­ła bab­cia, „tak pięk­nie się sta­rze­ją” i „tak pięk­nie umie­ra­ją”. Mówio­no o nim wła­śnie tak – jeste­śmy domem, któ­ry idzie na wymar­cie. Mówi­ło się o tym jako o pew­ne­go rodza­ju nie­odwo­łal­no­ści, któ­rej ja rów­nież winie­nem spro­stać. A wie­dzia­łem, że nie potra­fię jej spro­stać, gdyż są rze­czy, któ­rym nie umie­my zara­dzić. W pew­nym jed­nak momen­cie zorien­to­wa­łem się i zała­pa­łem, że istot­nie rzecz wyglą­da tak, jak mi komu­ni­ko­wa­no: nale­ży się kon­cen­tro­wać wokół tych zagro­żeń, któ­re w jakiś spo­sób dotknę­ły dom, mat­kę oraz cie­bie, musisz zatem pamię­tać, że mat­ka potrze­bu­je two­jej obec­no­ści i rato­wa­nia. I nie było inne­go wyj­ścia, ponie­waż dom pusto­szał. Dziw­no­ścią domu, w któ­rym wyra­sta­łem, była spe­cy­ficz­na, może wynie­sio­na z Kre­sów koniecz­ność czy potrze­ba nie­koń­czą­ce­go się opła­ki­wa­nia kolej­nych umie­ra­ją­cych Dyciów, któ­rzy odcho­dzą i zosta­wia­ją nas samych z rze­czy­wi­sto­ścią, jaką musi­my udźwi­gnąć. Nie pamię­tam dnia, w któ­rym umar­ła „kurier­ka” Stem­pow­ska, pamię­tam nato­miast żegna­nie innych krew­nych i powi­no­wa­tych, wie­lu ich było. W pew­nym momen­cie zorien­to­wa­łem się, że dom orga­ni­zu­je mnie emo­cjo­nal­nie po stro­nie tego wszyst­kie­go, co się w nim roz­gry­wa, że opła­ku­je­my kolej­nych Dyciów, a więc Tka­czy­szy­nów-Dyc­kich, Hry­niaw­skich, Ber­nac­kich, cze­ka­ją zaś wymie­ra­ją­cy Ilnic­cy, Bojar­scy, Bukic­cy i wyobra­zi­łem sobie, że od tego nie ma ani odbi­cia, ani jakiej­kol­wiek bądź uciecz­ki. Godzi­łem się z tą sytu­acją do cza­su, gdy posze­dłem na stu­dia i wnet zorien­to­wa­łem się, że mogę zupeł­nie ina­czej uło­żyć i upo­rząd­ko­wać swo­je życie, odda­lić – z dnia na dzień – to wszyst­ko, co mi było dotąd fun­do­wa­ne. I zro­bi­łem to nie­mal natych­miast, po głu­pie­mu, dur­no­wa­to, nie umie­jąc zapro­po­no­wać ani sobie, ani rodzi­nie łagod­ne­go przej­ścia. Po paru latach, na szczę­ście, przy­szło opa­mię­ta­nie, że istot­nie nie ma uciecz­ki od tego, co zosta­wiam bądź już zosta­wi­łem, że tak napraw­dę opła­ki­wa­nych Dyciów nie moż­na gdzieś tam pogrze­bać i zanie­chać, że to jest w jakiś spo­sób we mnie, że jeśli nie ubo­ga­ca, to uwraż­li­wia na sytu­ację, któ­rej muszę podo­łać. Prze­ko­na­łem się jed­no­cze­śnie, że jestem w pew­nym zamknię­ciu, zda­łem sobie spra­wę, że nie umiem powie­dzieć do widze­nia wszyst­kie­mu, co już posia­dłem, bo musiał­bym powie­dzieć do widze­nia swo­je­mu dotych­cza­so­we­mu życiu, a nie chciał­bym mu dur­no­wa­to poma­chać na roz­sta­nie. Było w tym domu cią­głe, zdu­mie­wa­ją­ce nasta­wie­nie na odbie­ra­nie życia-nie-życia („zobacz, jak oni się pięk­nie sta­rze­ją”), było w nim szcze­gól­ne widze­nie koń­ca, ludz­kie­go kre­su. Ja istot­nie nie umiem spod tego wszyst­kie­go się wydo­stać. Prze­śla­du­je mnie obraz jed­no­okiej ciot­ki Stem­pow­skiej, któ­ra wykła­da mi wła­ści­wą ety­mo­lo­gię nazwy rodzin­nej miej­sco­wo­ści Boro­wa Góra, w jakiej przy­szła na świat moja mat­ka, pod­czas gdy ja uro­dzi­łem się o rzut kamie­niem w sąsied­niej Wól­ce Kro­wic­kiej.

5.
Są rze­czy, któ­re naj­pro­ściej i naj­szyb­ciej moż­na wyjąć z powierzch­ni wier­sza. Jest w tym pew­na samo się narzu­ca­ją­ca łatwość inter­pre­ta­cyj­na, tak jak w poezji ero­tycz­nej. Pod spodem jest jed­nak skry­wa­na bądź uze­wnętrz­nia­na kon­dy­cja ludz­ka: może ułom­ność, może ist­nie­nie w ogó­le, może wła­śnie nie­moż­ność uciecz­ki od codzien­ne­go, kale­kie­go wymia­ru. Chy­ba każ­dy z piszą­cych nazy­wa ową ułom­ność po swo­je­mu i ja robię to tak, jak umiem naj­le­piej, czy­li na spo­sób wynie­sio­ny z miej­sca, w któ­rym dora­sta­łem, dopra­co­wu­jąc się po dro­dze wła­snych moż­li­wo­ści i wła­snych ogra­ni­czeń. Powiedz­my, że Tka­czy­szyn-Dyc­ki ma tę, a nie inną moż­li­wość, bo sam ją sobie zapro­po­no­wał lub został nią obcią­żo­ny – bądź przez histo­rię opo­wie­dzia­ną cha­otycz­nie na począt­ku, bądź przez wszyst­ko to, co póź­niej powo­li ukła­da­ło się wokół nie­go w całość. Zasko­czy­ła mnie wypo­wiedź kry­ty­ka o moim wier­szo­wa­niu jako o reak­cji na dzień dzi­siej­szy, na rze­czy­wi­stość, w któ­rej ludzie nie chcą pamię­tać o swo­jej kon­dy­cji, o swo­im piel­grzy­mo­wa­niu, że sta­ram się gwał­tow­nie prze­ciw­sta­wić obo­jęt­no­ści świa­ta zapa­trzo­ne­go w dzień dzi­siej­szy wła­śnie, w tym­cza­so­wość, w coś, co nie pozwa­la nam widzieć jutra, któ­re prze­cież nie­uchron­nie pro­wa­dzi do sta­ro­ści. Nie wiem, skąd aku­rat takie odczy­ta­nie – że ja podob­no sta­ram się z czymś roz­pra­wiać. Nie potra­fię, jak sądzę, prze­ciw­sta­wić się świa­tu, sko­ro nie umia­łem sku­tecz­nie prze­ciw­sta­wić się temu, co mnie ukształ­to­wa­ło w latach 60. i 70. w moim zamknię­tym domu rodzin­nym. Zamknię­tym, ale nie samot­nym. Peł­nym cho­rych, któ­rzy wsze­la­ko mobi­li­zo­wa­li się do oka­zy­wa­nia sobie wspar­cia. W domu, w któ­rym jeden z krew­nych okrzyk­nął się Wer­ny­ho­rą, był cięż­ko cho­ry, skoń­czył na lecze­niu u czub­ków. Bab­cia go raz odwie­dzi­ła w Kra­ko­wie. Wer­ny­ho­ra z dłu­gą, siwą bro­dą sie­dział w klat­ce…

6.
Trze­ba się nam opie­rać i odnaj­dy­wać. Myślę, że nigdy, nawet jako ten jede­na­sto­la­tek, któ­ry sta­rał się napi­sać wiersz pod Nor­wi­da – napi­sał ów pierw­szy wiersz pod Nor­wi­da – nie byłem samot­ny. Ba, ja byłem bar­dzo, bar­dzo wta­jem­ni­czo­ny, ja nie­mal doty­ka­łem jakiejś tajem­ni­cy, któ­ra uła­twia­ła mi bycie z inny­mi – pisa­łem prze­cież wier­szy­ki pod Nor­wi­da – nie tyl­ko w domo­wym zakąt­ku, ale, jak się oka­za­ło póź­niej, rów­nież poza domem. Nigdy w trak­cie pisa­nia nie doskwie­ra­ło mi to, co moż­na nazwać opusz­cze­niem, osa­mot­nie­niem. Ja się nawet dobrze wte­dy czu­ję. Bar­dzo dłu­go i bar­dzo mozol­nie pochy­lam się nad kart­ką, któ­ra pozwa­la mi wymy­kać się samot­no­ści, choć­by tej bole­snej, zatrzy­ma­nej przez pamięć. Nie umiem sobie pora­dzić na przy­kład z obec­no­ścią stry­ja Wer­ny­ho­ry… Wie­rzę, że każ­dy mój wiersz jest pró­bą kon­tak­tu z dru­gim czło­wie­kiem, któ­re­go mam w per­spek­ty­wie jak wszy­scy piszą­cy, że nawet mój naj­bar­dziej zamknię­ty, samot­ni­czo prze­my­śla­ny – sko­ro zosta­ła tu przy­wo­ła­na samot­ność – samot­ni­czo napi­sa­ny wiersz, jest pró­bą wychy­le­nia się ku czy­tel­ni­ko­wi, ku dru­gie­mu czło­wie­ko­wi. Mię­dzy inny­mi Pere­gry­narz jest pró­bą spoj­rze­nia na nasze byto­wa­nie jako na piel­grzym­kę. Sta­ram się czy­tel­ni­ka do współ­wę­dro­wa­nia i współ­od­czu­wa­nia zapro­sić. Otóż nie ma piszą­cych, któ­rzy zamy­ka­li­by się na ostat­nim pię­trze wła­snych budow­li, nie­kie­dy mister­nych, nie­kie­dy dia­blo kunsz­tow­nych, i na tym poprze­sta­wa­li. Chy­ba nie ma piszą­cych, któ­rzy nie usi­ło­wa­li­by chwy­tać dru­gie­go czło­wie­ka za rękę. Otóż jestem jed­nym z tych zaczep­nych, któ­ry, będąc tutaj prze­chod­niem, sta­ra się koniecz­nie dołą­czyć do jakiejś piel­grzym­ki, do nasze­go wspól­ne­go byto­wa­nia.

7.
Dobrze było­by stwier­dzać tego typu piel­grzy­mo­wa­nie w każ­dej chwi­li, rów­nież w trak­cie wie­czo­rów autor­skich, na któ­re zde­cy­do­wa­łem się po latach dosyć cha­otycz­ne­go myśle­nia, iż to nic nie daje, że to nie powin­no być zaję­ciem prze­ze mnie wpro­wa­dza­nym do kalen­da­rza. Wyda­wa­ło mi się kie­dyś, że sam tekst jako tekst, jako komu­ni­kat, jako moż­li­wość kon­tak­tu wystar­czy i że cała tak zwa­na dookol­ność jest abso­lut­nie nie­po­trzeb­na i pro­wa­dzi zale­d­wie do kolej­nych spę­dów mło­do­li­te­rac­kich. Potem jed­nak pomy­śla­łem, popa­trzyw­szy z boku, żeby może wychy­lić się z tego rodza­ju kon­tak­tem, mimo że spo­tka­nie, któ­re ja zapro­po­nu­ję, będzie dia­blo cha­otycz­ne. I było, nie oszu­kuj­my się, dia­blo cha­otycz­ne. Mimo wszyst­ko – zauwa­żam – cie­szą mnie wie­czo­ry autor­skie, pod­czas któ­rych byłem prze­cież wyjąt­ko­wo cha­otycz­ny, pod­czas któ­rych myli­łem wier­sze, książ­ki i kar­te­lusz­ki, kar­te­lusz­ki i książ­ki, z któ­rych wycią­ga­łem poszcze­gól­ne tek­sty. Otóż bar­dzo się cie­szę z wie­czo­rów autor­skich, orga­ni­zo­wa­nych pie­czo­ło­wi­cie od lat przez pana Artu­ra Bursz­tę, któ­rym to spo­tka­niom pod­da­łem się natych­miast i póź­niej już, jako czło­wiek kon­se­kwent­ny, posta­no­wi­łem nie­za­wod­nie wypeł­nić swo­imi wier­sza­mi. Czy one są mrocz­ne? Są samo­swo­je. Odkąd sta­ram się zro­bić w wier­szach pewien porzą­dek, któ­ry jest mi potrzeb­ny. Porzą­dek z sobą, na wła­sny uży­tek, o któ­rym to porząd­ku mówio­no mi we wcze­snym dzie­ciń­stwie: trzy­maj rękę na pul­sie tego, co mija. Tego, co się wyczer­pu­je. Tego, co nazwie­my wkrót­ce minio­nym i zaprze­szłym. „Spójrz, jak oni się pięk­nie sta­rze­ją”.

8.
W „Mło­dzień­cu o wzo­ro­wych oby­cza­jach” poja­wia­ją się sytu­acje, w któ­rych po latach spo­ty­kam się ponow­nie ze sobą i pro­po­nu­ję tym spo­tka­niom zaist­nieć od nowa. Ów mło­dzie­niec, któ­rym byłem, spo­ty­ka się z cza­sem minio­nym, któ­ry nie był naj­gor­szy, któ­ry nie był naj­głup­szy, któ­ry nie był nawet naj­mrocz­niej­szy, mimo tego wszyst­kie­go, co musia­łem unieść, mimo bun­tu i kar­ko­łom­nej uciecz­ki od domu, któ­rej nie wyko­na­łem po dziś dzień. Mimo tej uciecz­ki od domu, od Dyciów, któ­rą z tru­dem wyko­nu­ję. Od Nor­wi­da rów­nież.

(2000)

O autorach i autorkach

Anna Podczaszy

ur. w 1972 r. Poetka, wykładowczyni w Centrum Kształcenia Językowego i Ustawicznego Kadr. Nominowana do Nagrody Literackiej Nike za tomik danc (2000), który był jej poetyckim debiutem. W kolejnych latach opublikowała również zbiór wierszy Wte i nazad (2003) oraz Mniej, więcej (2007), a w 2018 r. również książkę z wierszami dla dzieci Grymasy. Życie między wierszykami. Mieszka w Legnicy.

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki

Ur. w 1962 r. w Wólce Krowickiej koło Lubaczowa. Poeta. Laureat m.in. Nagrody Literackiej im. Barbary Sadowskiej (1995), Nagrody Niemiecko-Polskich Dni Literatury w Dreźnie (1998), Huberta Burdy (2007), dwukrotnie Nagrody Literackiej Gdynia (2006 i 2009), Nagrody Literackiej Nike (2009) oraz Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius” (2012), którą otrzymał ponownie w 2020 r. za całokształt twórczości. Członek kapituły Poznańskiej Nagrody Literackiej. Mieszka w Warszawie.

Powiązania