1.
„Jestem kochanką Norwida”, oświadczyła mi – ni stąd, ni zowąd – moja matka. Miałem jedenaście, najwyżej dwanaście lat. Matka od dłuższego już czasu skazana była na leczenie psychiatryczne. Poczułem nagle jedno wielkie łomotanie. Jedno wielkie gradobicie. Koniec świata w pojęciu jedenastoletniego chłopca. Norwida znałem z okładki szkolnego zeszytu, był to Norwid z okresu emigracji paryskiej, dogorywający w zakładzie św. Kazimierza. Otóż matka, spoglądając na tę okładkę, oświadczyła mi, że jest to ktoś niesłychanie jej bliski, tak bardzo bliski, że bez względu na nieprawdopodobieństwo tej historii – chciałem w nią z dnia na dzień uwierzyć. Tak więc zrodziły się we mnie niepokój i pytanie, czy rzeczywiście może to mieć jakikolwiek związek z moją piękną matką, ze mną, z naszym wreszcie istnieniem w Wólce Krowickiej. Niewiele umiałem zrozumieć, nawet po przeczytaniu tego, co wiejska biblioteka szkolna mogła mi zaoferować o Norwidzie. Przeczytałem wówczas wszystko, kompletnie go nie rozumiejąc, może zaledwie poza jakimiś strzępkami, których chyba też nie ogarniałem. Postanowiłem zatem bardzo gorączkowo uczynić coś, co dałoby mi tę konieczną obecność Norwida ze szkolnej okładki mojego zeszytu – z okładek spoglądał na nas poczet polskich poetów i pisarzy od Reja do Gałczyńskiego bodaj – co pomogłoby mi z miejsca zrozumieć, dlaczego matka mówi o tym człowieku jako o kimś, kto jest lub był jej bardzo bliski i potrzebny. Norwid odtąd prześladował mnie w najdziwniejszy sposób: pojawił się na maturze, potem na egzaminach wstępnych. Ciągle usiłował ze mną rozmawiać, usiłowałem go czytać w dalszym ciągu pod wyłączne dyktando matki, w kontekście ich i tylko ich partnerstwa, dotknięcia, przygody… Gdyby nie Cyprian Kamil Norwid, kochanek mojej matki, nie zainteresowałbym się poezją. To był ten wstrząs. Od tego się zaczęło. Od gorączkowego studiowania biografii autora Czarnych kwiatów, ciekawości dla pisarki Marii Sadowskiej, ciekawości dla pisarki Zofii Węgierskiej, czyli innych, „udokumentowanych” kochanek Norwida.
2.
Po dziś dzień lubię, kiedy znaczenia nawarstwiają się w czasie, wiersz się zagęszcza poprzez odkładanie go do szuflady, między papiery, które zaczynają ciążyć i denerwować, bowiem zbyt długo już leżakują, właściwie – zauważam – niewiele znaczą, wobec czego znowu muszę z irytacją wyszarpywać poszczególne zdania, sensy, obrazy, zlepiać je z czymś powiedzianym akurat tego, a nie innego dnia. To bardzo mozolne podchodzenie do tekstu. Żeby uchwycić i zobaczyć wiersz, muszę mieć pewien dystans, pewnego rodzaju bezradność wobec tekstu. Wiersz jest chyba rodzajem bezradności… Moje pisanie jest jak pójście za Norwidem – za słowem, za tym, co ulotne, nieobecne, ciemne… Przede wszystkim nie zdołałem uwolnić się i uciec od – chorego czy nie – skojarzenia matki. Może ja wciąż próbuję uporządkować tamtą nieprawdopodobną, obłąkańczą historię?
3.
W przypadku mojego wierszowania – i nie wspominam o tym ani z niechęcią, ani z przyganą – mówi się, jak słyszę, o baroku bądź neobaroku, lecz chyba za sprawą częściowo błędnych odczytań i interpretacji. Nie bardzo wiem, skąd wywlekany jest ów neobarok bądź barok, a wywlekany jest chyba przez maleńkie nieporozumienie. Wychowałem się na antologii poezji młodopolskiej, jedynej książce poetyckiej w języku polskim dostępnej mi na co dzień w domu, głównie na Leśmianie. Z kolei poezję barokową poznałem znacznie później, na pierwszym roku filologii polskiej. Trop nie jest całkowicie fałszywy, on dokądś, sam nie wiem dokąd, prowadzi. Nie wiem, na ile byłby on w smak np. panu Tomaszowi Majeranowi, który usiłował ów sposób widzenia nieco oddalić, nieco odsunąć ode mnie. Zaproponował on ździebko inne odczytanie, które nie każdemu przypadło do gustu, wobec czego usiłowano mi tłumaczyć i klarować, że to jest pełen zagubienia głos interpretacyjny. A z tym też się nie zgadzam.
4.
Ostatnio jedno z pism literackich, do którego nie mam przekonania, poprosiło mnie o „garść wierszy śmiercionośnych”, jakbym był w zasięgu ręki akurat z takimi tekstami. Hasło „poezja śmiertelna” pojawiło się niejako obok mnie, zanim się zorientowałem, że to, co się w mojej poezji dzieje, może spotkać takie, a nie inne klasyfikacje. Dorastałem i wyszedłem z bardzo rozbitego, podzielonego domu, który w powojennej rzeczywistości nie potrafił się zorganizować na nowo – jako rodzina i jako dom. Wystarczy, że nadmienię, iż mój dziadek po kądzieli był w SS-Hałyczyna, zaś jego bracia w upowskiej partyzance, w kureniach… Jednooka ciotka – o pięknym polskim, szlacheckim nazwisku – była „kurierką” ukraińskiego podziemia, w upowskiej partyzance, moja dobra, jednooka ciotka Stempowska, której Polacy wybili oko na przesłuchaniu w jakiejś piwnicy. Zdaje się, iż to byli kuzyni z AK albo z polskiej samoobrony. Dowiedziałem się o tym już po jej śmierci. To wszystko było straszne… To był dom niezwyczajny, dom ludzi zagubionych i wiecznie rozdwojonych na polskość i na ukraińskość, zawsze dwujęzycznych, skazanych niekiedy wyłącznie na samych siebie, a przy tym wszystkim dom pełen ludzi, którzy, jak mawiała babcia, „tak pięknie się starzeją” i „tak pięknie umierają”. Mówiono o nim właśnie tak – jesteśmy domem, który idzie na wymarcie. Mówiło się o tym jako o pewnego rodzaju nieodwołalności, której ja również winienem sprostać. A wiedziałem, że nie potrafię jej sprostać, gdyż są rzeczy, którym nie umiemy zaradzić. W pewnym jednak momencie zorientowałem się i załapałem, że istotnie rzecz wygląda tak, jak mi komunikowano: należy się koncentrować wokół tych zagrożeń, które w jakiś sposób dotknęły dom, matkę oraz ciebie, musisz zatem pamiętać, że matka potrzebuje twojej obecności i ratowania. I nie było innego wyjścia, ponieważ dom pustoszał. Dziwnością domu, w którym wyrastałem, była specyficzna, może wyniesiona z Kresów konieczność czy potrzeba niekończącego się opłakiwania kolejnych umierających Dyciów, którzy odchodzą i zostawiają nas samych z rzeczywistością, jaką musimy udźwignąć. Nie pamiętam dnia, w którym umarła „kurierka” Stempowska, pamiętam natomiast żegnanie innych krewnych i powinowatych, wielu ich było. W pewnym momencie zorientowałem się, że dom organizuje mnie emocjonalnie po stronie tego wszystkiego, co się w nim rozgrywa, że opłakujemy kolejnych Dyciów, a więc Tkaczyszynów-Dyckich, Hryniawskich, Bernackich, czekają zaś wymierający Ilniccy, Bojarscy, Bukiccy i wyobraziłem sobie, że od tego nie ma ani odbicia, ani jakiejkolwiek bądź ucieczki. Godziłem się z tą sytuacją do czasu, gdy poszedłem na studia i wnet zorientowałem się, że mogę zupełnie inaczej ułożyć i uporządkować swoje życie, oddalić – z dnia na dzień – to wszystko, co mi było dotąd fundowane. I zrobiłem to niemal natychmiast, po głupiemu, durnowato, nie umiejąc zaproponować ani sobie, ani rodzinie łagodnego przejścia. Po paru latach, na szczęście, przyszło opamiętanie, że istotnie nie ma ucieczki od tego, co zostawiam bądź już zostawiłem, że tak naprawdę opłakiwanych Dyciów nie można gdzieś tam pogrzebać i zaniechać, że to jest w jakiś sposób we mnie, że jeśli nie ubogaca, to uwrażliwia na sytuację, której muszę podołać. Przekonałem się jednocześnie, że jestem w pewnym zamknięciu, zdałem sobie sprawę, że nie umiem powiedzieć do widzenia wszystkiemu, co już posiadłem, bo musiałbym powiedzieć do widzenia swojemu dotychczasowemu życiu, a nie chciałbym mu durnowato pomachać na rozstanie. Było w tym domu ciągłe, zdumiewające nastawienie na odbieranie życia-nie-życia („zobacz, jak oni się pięknie starzeją”), było w nim szczególne widzenie końca, ludzkiego kresu. Ja istotnie nie umiem spod tego wszystkiego się wydostać. Prześladuje mnie obraz jednookiej ciotki Stempowskiej, która wykłada mi właściwą etymologię nazwy rodzinnej miejscowości Borowa Góra, w jakiej przyszła na świat moja matka, podczas gdy ja urodziłem się o rzut kamieniem w sąsiedniej Wólce Krowickiej.
5.
Są rzeczy, które najprościej i najszybciej można wyjąć z powierzchni wiersza. Jest w tym pewna samo się narzucająca łatwość interpretacyjna, tak jak w poezji erotycznej. Pod spodem jest jednak skrywana bądź uzewnętrzniana kondycja ludzka: może ułomność, może istnienie w ogóle, może właśnie niemożność ucieczki od codziennego, kalekiego wymiaru. Chyba każdy z piszących nazywa ową ułomność po swojemu i ja robię to tak, jak umiem najlepiej, czyli na sposób wyniesiony z miejsca, w którym dorastałem, dopracowując się po drodze własnych możliwości i własnych ograniczeń. Powiedzmy, że Tkaczyszyn-Dycki ma tę, a nie inną możliwość, bo sam ją sobie zaproponował lub został nią obciążony – bądź przez historię opowiedzianą chaotycznie na początku, bądź przez wszystko to, co później powoli układało się wokół niego w całość. Zaskoczyła mnie wypowiedź krytyka o moim wierszowaniu jako o reakcji na dzień dzisiejszy, na rzeczywistość, w której ludzie nie chcą pamiętać o swojej kondycji, o swoim pielgrzymowaniu, że staram się gwałtownie przeciwstawić obojętności świata zapatrzonego w dzień dzisiejszy właśnie, w tymczasowość, w coś, co nie pozwala nam widzieć jutra, które przecież nieuchronnie prowadzi do starości. Nie wiem, skąd akurat takie odczytanie – że ja podobno staram się z czymś rozprawiać. Nie potrafię, jak sądzę, przeciwstawić się światu, skoro nie umiałem skutecznie przeciwstawić się temu, co mnie ukształtowało w latach 60. i 70. w moim zamkniętym domu rodzinnym. Zamkniętym, ale nie samotnym. Pełnym chorych, którzy wszelako mobilizowali się do okazywania sobie wsparcia. W domu, w którym jeden z krewnych okrzyknął się Wernyhorą, był ciężko chory, skończył na leczeniu u czubków. Babcia go raz odwiedziła w Krakowie. Wernyhora z długą, siwą brodą siedział w klatce…
6.
Trzeba się nam opierać i odnajdywać. Myślę, że nigdy, nawet jako ten jedenastolatek, który starał się napisać wiersz pod Norwida – napisał ów pierwszy wiersz pod Norwida – nie byłem samotny. Ba, ja byłem bardzo, bardzo wtajemniczony, ja niemal dotykałem jakiejś tajemnicy, która ułatwiała mi bycie z innymi – pisałem przecież wierszyki pod Norwida – nie tylko w domowym zakątku, ale, jak się okazało później, również poza domem. Nigdy w trakcie pisania nie doskwierało mi to, co można nazwać opuszczeniem, osamotnieniem. Ja się nawet dobrze wtedy czuję. Bardzo długo i bardzo mozolnie pochylam się nad kartką, która pozwala mi wymykać się samotności, choćby tej bolesnej, zatrzymanej przez pamięć. Nie umiem sobie poradzić na przykład z obecnością stryja Wernyhory… Wierzę, że każdy mój wiersz jest próbą kontaktu z drugim człowiekiem, którego mam w perspektywie jak wszyscy piszący, że nawet mój najbardziej zamknięty, samotniczo przemyślany – skoro została tu przywołana samotność – samotniczo napisany wiersz, jest próbą wychylenia się ku czytelnikowi, ku drugiemu człowiekowi. Między innymi Peregrynarz jest próbą spojrzenia na nasze bytowanie jako na pielgrzymkę. Staram się czytelnika do współwędrowania i współodczuwania zaprosić. Otóż nie ma piszących, którzy zamykaliby się na ostatnim piętrze własnych budowli, niekiedy misternych, niekiedy diablo kunsztownych, i na tym poprzestawali. Chyba nie ma piszących, którzy nie usiłowaliby chwytać drugiego człowieka za rękę. Otóż jestem jednym z tych zaczepnych, który, będąc tutaj przechodniem, stara się koniecznie dołączyć do jakiejś pielgrzymki, do naszego wspólnego bytowania.
7.
Dobrze byłoby stwierdzać tego typu pielgrzymowanie w każdej chwili, również w trakcie wieczorów autorskich, na które zdecydowałem się po latach dosyć chaotycznego myślenia, iż to nic nie daje, że to nie powinno być zajęciem przeze mnie wprowadzanym do kalendarza. Wydawało mi się kiedyś, że sam tekst jako tekst, jako komunikat, jako możliwość kontaktu wystarczy i że cała tak zwana dookolność jest absolutnie niepotrzebna i prowadzi zaledwie do kolejnych spędów młodoliterackich. Potem jednak pomyślałem, popatrzywszy z boku, żeby może wychylić się z tego rodzaju kontaktem, mimo że spotkanie, które ja zaproponuję, będzie diablo chaotyczne. I było, nie oszukujmy się, diablo chaotyczne. Mimo wszystko – zauważam – cieszą mnie wieczory autorskie, podczas których byłem przecież wyjątkowo chaotyczny, podczas których myliłem wiersze, książki i karteluszki, karteluszki i książki, z których wyciągałem poszczególne teksty. Otóż bardzo się cieszę z wieczorów autorskich, organizowanych pieczołowicie od lat przez pana Artura Bursztę, którym to spotkaniom poddałem się natychmiast i później już, jako człowiek konsekwentny, postanowiłem niezawodnie wypełnić swoimi wierszami. Czy one są mroczne? Są samoswoje. Odkąd staram się zrobić w wierszach pewien porządek, który jest mi potrzebny. Porządek z sobą, na własny użytek, o którym to porządku mówiono mi we wczesnym dzieciństwie: trzymaj rękę na pulsie tego, co mija. Tego, co się wyczerpuje. Tego, co nazwiemy wkrótce minionym i zaprzeszłym. „Spójrz, jak oni się pięknie starzeją”.
8.
W „Młodzieńcu o wzorowych obyczajach” pojawiają się sytuacje, w których po latach spotykam się ponownie ze sobą i proponuję tym spotkaniom zaistnieć od nowa. Ów młodzieniec, którym byłem, spotyka się z czasem minionym, który nie był najgorszy, który nie był najgłupszy, który nie był nawet najmroczniejszy, mimo tego wszystkiego, co musiałem unieść, mimo buntu i karkołomnej ucieczki od domu, której nie wykonałem po dziś dzień. Mimo tej ucieczki od domu, od Dyciów, którą z trudem wykonuję. Od Norwida również.
(2000)
Tekst pierwotnie ukazał się w https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/wywiady/pojscie-za-norwidem/. Dziękujemy Autorom za wyrażenie zgody na ponowną publikację.