Juliusz Pielichowski: Na początek, zanim na dobre zanurzymy się w naszych Whitmanowskich rozważaniach, garść informacji o samym tekście. Książka, która za Twoją sprawą trafia w ręce polskiego czytelnika, raptem kilkanaście miesięcy temu była jedną w większych sensacji literackich po drugiej stronie Atlantyku. Po 165 latach, jakie upłynęły od druku powieści nieznanego autora na łamach „New York Sunday Dispatch”, Zachary Turpin, młody badacz z uniwersytetu w Houston, zdołał powiązać imiona jej bohaterów z notatkami Walta Whitmana. I oto okazało się, że archiwalne numery zakurzonej, nowojorskiej gazety z połowy XIX wieku kryją kompletną, zupełnie dotąd nieznaną prozę jednego z największych poetów, jakich Ameryka dała światu. Przyznasz, że brzmi to dość nieprawdopodobnie.
Szymon Żuchowski: Rzeczywiście, może się to wydawać nieprawdopodobne, przede wszystkim dlatego, że Whitman jest twórcą bardzo znanym i ubóstwianym przez Amerykanów. Myślę, że określenie „wieszcz” nie byłoby tu bardzo na wyrost, choć nie ma ono tego samego bukietu znaczeniowego co nad Wisłą. Whitman legendą stał się już za życia. Na jego temat powstała masa opracowań naukowych, a jego twórczość przeniknęła nawet do popkultury. Kiedy w amerykańskim filmie o pewnym poziomie aspiracji cytuje się jakiegoś emblematycznego poetę tworzącego po angielsku, to mam wrażenie, że – oprócz nieśmiertelnego Szekspira – zazwyczaj jest to Emily Dickinson, John Keats, Alfred Tennyson albo właśnie Walt Whitman. Dla mnie pierwszym zetknięciem z poezją Whitmana, zanim jeszcze wiedziałem, kto on zacz, było właśnie słynne „Kapitanie, mój kapitanie”, nie gdzie indziej jak w Stowarzyszeniu umarłych poetów, jakoś we wczesnej podstawówce.
Powiedzmy trochę o fabule tej książki. Jack Engle jest sierotą, a historię jego życia – jako że mamy do czynienia z autobiografią – poznajemy z pierwszej ręki. Młody Jack, po latach spędzonych pod opieką przybranych rodziców, na progu dorosłości trafia do kancelarii adwokackiej pod skrzydła dość nieciekawej postaci, niejakiego Coverta, który ma go wprowadzić w arkana sztuki prawniczej. W krótkim czasie bohater przeżywa pierwszą miłość, poznaje nowych przyjaciół, odkrywa tajemnice spowijające jego przeszłość. Nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów, żeby nie psuć frajdy tym, którzy lekturę Życia i przygód Jacka Engle’a mają przed sobą, ale chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że mamy do czynienia z pełnokrwistą powieścią przygodową z wątkiem kryminalnym?
Nie jest mi łatwo dokonać klasyfikacji gatunkowej tej powieści. Zresztą w ogóle nie przeceniałbym za bardzo tego rodzaju klasyfikacji – owszem, bywają użyteczne, dopóki trud wkładany w ich sformułowanie nie zaczyna przewyższać korzyści wypływających z uzyskanego przyporządkowania. Poza tym wszystko zależy od perspektywy, od punktu wyjścia, a uzyskany rezultat i tak nie będzie ani superpewny, ani uniwersalny. Szczególnie przekonałem się o tym przy okazji tłumaczenia Tropizmów Nathalie Sarraute, a także w jakiejś mierze jeszcze wcześniej Zapominania Eleny Edmunda White’a (wraz z Andrzejem Sosnowskim) – obie książki wymykają się łatwym klasyfikacjom. A więc z pewnością mogą stanowić pożywkę dla teoretyków literatury.
Ale żeby dać czytelnikom jako takie pojęcie na temat Życia i przygód Jacka Engle’a – spotkałem się z określeniem tej książki jako mystery novel – to coś jakby kryminał, tyle że w wydaniu Whitmanowskim bardzo obyczajowy i w jakimś sensie à rebours. Nie zaczyna się on bowiem od zbrodni, jak to zazwyczaj bywa, tylko w toku narracji dopiero ujawnia się zabójstwo, które przyczyniła się do takich, a nie innych kolei losów bohaterów. Również sama zbrodnia skonstruowana jest nietypowo – motyw nie jest do końca motywem, zabójca nie jest potworem i trudno do końca powiedzieć, kto jest tu czyją ofiarą. Wygląda to więc bardziej na grę Whitmana z konwencją popularnych wówczas, i dziś chyba też, czytadeł, niż na realizację wskazań powieści gatunkowej. Jest to jednak gra subtelna, daleka od parodii, bo nienastawiona na wyśmiewanie czegokolwiek. Nie jest to również pastisz, bo ten powinien być chyba bardziej transparentny, a Whitman regularnie wychodzi z narracji i puszcza oko do czytelnika, posługuje się metatekstem, komentuje swoje pisanie, niekiedy z rozbrajającą, chłopięcą wręcz dezynwolturą, choć w czasie, kiedy to pisał, miał 33 lata. Ha, czyli tyle, ile ja, kiedy wziąłem się za tłumaczenie tej powieści.
Krytycy wskazują na istotne powinowactwo prozy Whitmana z uniwersum powieściowym Dickensa, który był wówczas – również w Ameryce – prawdziwą literacką gwiazdą. Nie dziwi zatem, że i młody Whitman był pod jego wpływem.
Zastanawiam się, na ile faktycznie Whitman, w sumie zaledwie 7 lat młodszy od Dickensa, był pod szczególnie silnym jego wpływem, a na ile po prostu żył w czasach i miejscu, w których bystre oko pisarza – i wrażliwego społecznie dziennikarza – nie mogło nie zaobserwować pewnych zjawisk, takich jak rozwarstwienie klasowe, bieda, przemoc, walka o byt, a jednocześnie bezprecedensowe chyba szanse na awans społeczny, które oferował Nowy Świat. Choć byli też pisarze, którzy albo tych tematów nie chcieli dostrzegać, albo po prostu mocniej interesowały ich bardziej alegoryczne środki wyrazu. W tych samych mniej więcej czasach powstały przecież Wichrowe Wzgórza Emily Jane Brontë, Moby Dick Hermana Melville’a, Szkarłatna litera Nathaniela Hawthorne’a czy nowele Edgara Allana Poe.
No właśnie, porównanie do Dickensa nie oddaje sprawiedliwości bogactwu i różnorodności tekstu Życia i przygód Jacka Engle’a. Jak to wygląda z Twojej perspektywy? Jakie wpływy i tekstowe zależności dostrzegłeś w trakcie swojej pracy nad przekładem? Czy posiłkowałeś się, dajmy na to, klasycznymi przekładami powieści Dickensa albo polską prozą dziewiętnastowieczną?
Są różne filozofie – niektórzy tłumacze rozsmakowują się w języku, którym dziś się już zasadniczo nie mówi i nie pisze, i pracując nad przekładami literatury sprzed stu, dwustu, trzystu lat, sięgają do opracowań leksykograficznych Lindego, Bielawskiego albo wręcz Słownika staropolskiego Arcta i z nich czerpią archaiczne słowa i konstrukcje. Niewątpliwie ma to swój urok, bo przywołuje inny świat językowy, nostalgiczny, egzotyczny, nieznany. Ale zasadniczo nieprawdziwy – bo, wbrew przekonaniu niektórych, nie odtwarzają oni w ten sposób języka minionych epok, tylko wytwarzają fantazję na jego temat. Mniej lub bardziej wierną, ale jednak fantazję. Garść dawnych słów plus lekko „wykręcona” składnia i fleksja (typu „przeto onegdaj w niebiesiech”) to jeszcze nie jest rekonstrukcja historyczna. Dlatego, choć widzę zalety estetyczne takiego podejścia, to na poziomie ekwiwalencji mnie ono nie przekonuje.
Whitman pisze stylem, który odbieram jako naturalny; ba, jak to zwykle bywa w przypadku tego poety i prozaika, jego język wydaje mi się nadzwyczaj nowoczesny. Czytając polską prozę z połowy XIX wieku, mam nierzadko poczucie większej obcości, dawności tekstu, niż kiedy sięgam po Whitmana. W odbiorze jest on dla mnie trochę jak Bolesław Prus – jasne, widać, że to nie jest dzisiejszy język, ale nie ma się jednocześnie poczucia obcowania z jakimś komunikacyjnym dziwadłem (jak na przykład przy lekturze dziewiętnastowiecznych listów polskich). Mam podejrzenie graniczące z pewnością – również porównując prozę Whitmana z innymi lekturami z epoki – że pisał on językiem żywym, nie gabinetowym czy akademickim. I takim językiem należy go tłumaczyć.
W pełni się z Tobą zgadzam. Stylizowanie tekstu czy konstruowanie hipotetycznego, wyobrażonego wariantu języka samo w sobie bywa zajęciem nader interesującym, rzadko jednak przynosi rezultat, który na dłuższą metę służyłby tekstowi, choć i tu, oczywiście, zdarzają się wyjątki. Ale Whitman to twórca par excellence nowoczesny, i o tę jego nowoczesność – oczywiście przy zachowaniu twardych realiów historycznych – warto zawalczyć.
Gdybym dziś próbował tłumaczyć Whitmana dziewiętnastowieczną polszczyzną (którą, jak mówiłem, mógłbym co najwyżej mniej lub bardziej udolnie naśladować, a nie reprodukować), to sprzeniewierzyłbym się chyba zamysłowi autora. Whitman, tworząc Jacka Engle’a, nie pisał tam i wtedy, tylko w swoim własnym tu i teraz; zwracał się współczesnym językiem do współczesnych odbiorców, pisząc na aktualne tematy. Językiem owszem, literackim, ale żywym. I dlatego starałem się w podobny sposób kształtować język przekładu, choć oczywiście, zdarzają się słowa, które są archaizmami z natury (na przykład nazywają nieistniejące dziś przedmioty itp.). Whitman pozwala sobie również czasami na archaizację dla żartu; chętnie też nawiązuje do Biblii i w miejscach, gdzie to robi, pojawiać się może język bardziej niedzisiejszy. Nie stroni również od świadomego wprowadzania błędów językowych tam, gdzie chce ukazać charakterystyczne cechy bohatera (na przykład list w rozdziale IX). Starałem się nie „wyprasować” Whitmanowskiej składni i nie przykrawać jej na siłę do tej, którą posługiwać się ma polszczyzna standardowa, czasem nadmiernie wyjałowiona przez pozbawionych wyobraźni normatywistów, którzy nie rozumieją, że nie rodzą ani nie płodzą języka czy literatury, a co najwyżej asystują przy porodzie.
Muszę przyznać, że w Życiu i przygodach Jacka Engle’a najbardziej pociągają mnie właśnie te fragmenty, w których słyszymy pisarza, który dopiero wypracowuje swój głos, przyszłego poetę Nowego Yorku i – szerzej – Nowego Świata. Są w tym tekście miejsca, jak niezapomniana przechadzka głównego bohatera po cmentarzu przy kościele św. Trójcy na Manhattanie czy opis płomiennego kazania Calvina Petersona, które zapowiadają to, co znamy z późniejszych tekstów Whitmana. Podobne tony odnajdziemy też w wielu innych, rozsianych tu i ówdzie obserwacjach, czasami to są drobiazgi. Dla wszystkich wspólna jest refleksja o rodzącej się Ameryce, świadomość odrębności. Czy zgodziłbyś się z tezą, że to właśnie w tych niepozornych fragmentach kryje się największa siła tej prozy, jak gdyby na marginesie głównej historii?
Ta powieść sama w sobie lokuje się w pewnej mierze na marginesie twórczości Whitmana – głównie jednak poety – a na marginesie samej książki z kolei skrywa się to coś, co sprawia, że kontakt z tym tekstem jest doświadczeniem dość intymnym, mimo że nie mamy do czynienia z dziełem lirycznym, lecz fabularnym. Ilekroć o tym myślę, kojarzy mi się to ze stwierdzeniem o prawdziwej akcji, która rozgrywa się „pół metra pod kadrem”.
Lektura Jacka Engle’a przywodzi na myśl podpatrywanie Whitmana przy pracy, nie wprost, ale jakby przez dyfuzję czy indukcję. Czuć, że autor eksperymentuje; że płynie po tej prozie jak na fali. Nagle wpada z tematu w temat, po czym zaraz się wycofuje, stwierdzając, na przykład, dosłownie, że to mało ciekawe i nie będzie już o tym pisał. Gdzie indziej z pozoru błaha scenka rodzajowa staje się dla niego pretekstem do wygłoszenia płomiennej tyrady albo melancholijnej refleksji na jakiś temat, którym zazwyczaj jest życie, wliczając w to wszystkie perypetie ze śmiercią włącznie. Whitman potrafi przerwać tok narracji, zawiesić akcję powieści, zamrozić bohaterów i pół rozdziału albo nawet cały rozdział poświęcić nieomal poetyckim rozważaniom, jak we wspomnianym spacerze po cmentarzu, albo w opisie nocnego rejsu łódką po rzece Hudson (rozdział XVIII). Jednocześnie nie sprawia to wrażenia kakofonii ani chaosu.
To prawda, te interludia niezwykle wzbogacają obraz świata, który Whitman, jak słusznie zauważyłeś, podpatruje. Myślę też, że dla Ciebie te swoiste wyłomy w narracji musiały być szczególnie odczuwalne. Nie od dziś wiadomo, że nikt nie nawiązuje bliższej relacji z tekstem niż tłumacz. Co w toku pracy nad przekładem sprawiło Ci największą przyjemność? Co było największym wyzwaniem?
Najcenniejsze i najciekawsze było dla mnie poczucie obcowania z indywidualnością – twórczą i ludzką w ogóle – która się tu dopiero kształtuje, in statu nascendi. Whitman zdaje się dość sympatycznym facetem, z którym się miło przebywa w trakcie lektury oraz podczas jej specyficznej odmiany, jaką jest tłumaczenie. Ani w swojej poezji, ani w prozie nie przyjmuje pozy wieszcza, natchnionego artysty naznaczonego przez bogów, chociaż zdarza mu się popadać w łagodny dydaktyzm (nie jest tajemnicą, że był on zagorzałym piewcą trzeźwości, do której nawiązuje w Jacku Engle’u parokrotnie, ubolewając nad zgubnymi skutkami pijaństwa). A zatem Whitman nie kreuje się na pomnik, monolit, skałę – widać natomiast, że poszukuje. Tłumacz literatury też zazwyczaj poszukuje i towarzyszenie autorowi w jego poszukiwaniach daje poczucie większej bliskości, niż kiedy tłumaczy się czasem Natchnionego Barda czy innego Wielkiego Narratora, przed którymi trzeba padać na kolana, jak malarz przed ikoną, którą tworzy.
No właśnie, Whitman to dla większości z nas przede wszystkim poeta, dla mnie jeden z największych. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Życie i przygody Jacka Engle’a ukazywały się w kolejnych numerach „New York Sunday Dispatch”, Whitman rozpoczął prace nad Leaves of Grass, których znaczenie wykracza daleko poza literaturę. Czy w pracy na przekładem jego prozy czułeś jakieś pokrewieństwo języka, którym posługuje się w tej wczesnej powieści, z językiem i frazowaniem, które znamy z późniejszych wierszy i poematów? Czy dostrzegasz między nimi elementy wspólne?
Jak wspominałem, Whitman w swojej narracji popada co jakiś czas w pewien liryzm, przywodzący na myśl jego twórczość poetycką. Zarówno jego wiersze, jak i proza są dla mnie „gadające”, to znaczy dostrzegam w nich coś podobnego do potoku słów, w jak najlepszym znaczeniu tego sformułowania. Tak jak wersy jego poezji potrafią nagle wezbrać i rozlać się w nieoczekiwany sposób, tak linijki jego prozy co jakiś czas nabrzmiewają i wyrzucają z siebie jakieś niespodziewane wyznanie, obserwację. Nie mam przy tym wrażenia, że Whitman stara się sformułować sentencję, głosić wobec tłumów, tylko mówi do niewielkiej grupki ludzi, na których mu zależy. Dzięki temu łatwiej poczuć się uczestnikiem procesu, który on kształtuje, a nie tylko adresatem przemówienia, które ktoś wygłasza ex cathedra.
Oczywiście narrator pierwszoosobowy w Życiu i przygodach Jacka Engle’a jest o wiele mniej wyrazisty niż niebywale dominujące „ja” liryczne w wierszach Whitmana – w prozie autor chowa się za kulisami i co jakiś czas tylko wystawia zza nich głowę, ale oddaje głos bohaterowi tytułowemu. I część opowieści Jacka Engle’a, zwłaszcza chyba retrospekcje z młodości (jak choćby w rozdziale III, w których dwie kwakierki opatrują jego rannego przyjaciela, a starsza oddaje mu chustę), reprezentuje bardzo podobną dykcję do niektórych wierszy Whitmana.
Wspomniałeś o dykcji. Do tej pory Whitmana na język polski tłumaczył przede wszystkim Andrzej Szuba, ale też Ludmiła Marjańska, Czesław Miłosz i inni. To zresztą mógłby być temat na osobną dyskusję – polskie przekłady Whitmana. Co istotne jednak, jak dotąd zasadniczo była to poezja. Jaki wpływ miały na Ciebie istniejące przekłady jego poezji na język polski? I jaka jest, jeśli można tak powiedzieć, Twoja relacja z Whitmanem?
Whitmanem na poważnie zainteresowałem się dość późno, kiedy już znałem angielski na tyle, żeby radzić sobie jakoś z lekturą jego tekstów w oryginale – jak podkreślałem, jego język jest niebywale naturalny i nie stawia tak dużego oporu przy lekturze jak styl wielu współczesnych mu poetów. Wobec tego muszę przyznać, że niespecjalnie znam jego przekłady na polski i nie miały one szansy na mnie oddziałać. Poza tym nawet gdybym miał je komentować, to niespecjalnie zajmuję się krytyką przekładu – jeśli jakiś mi nie odpowiada albo mnie nie satysfakcjonuje i mam pomysł, jak inaczej przetłumaczyć daną rzecz, to się za nią biorę, a ocenę mojego wytworu i porównanie z innymi tłumaczeniami pozostawiam czytelnikom. Nie widzę siebie w rozkroku między uprawianiem przekładu a jego systematyczną krytyką, choć wielu znakomicie odnajduje się w tej, dość ekwilibrystycznej przyznam, pozycji.
Czy tłumacząc Whitmana-prozaika, miałeś gdzieś z tyłu głowy myśl o tym, że mniej więcej w tym samym czasie rodził się już Whitman-poeta, autor Leaves of Grass?
Co do Leaves of Grass – oczywiście, trudno nie mieć z tyłu głowy tej zbieżności czasowej, zwłaszcza kiedy czyta się w Jacku Engle’u takie fragmenty jak ten: „Spoważniałem, ale nie posmutniałem; wędrowałem od grobu do grobu i czasem przepisywałem inskrypcje. Długa, przerośnięta trawa sięgała mi do twarzy. Nade mną też była zieleń połączona z brązem, to drzewa żywiące się rozpadem ludzkich ciał”. Mówiąc pół żartem, nic tylko rozbijać na wersy i mamy wiersz!
Rzeczywiście, pamiętam jak i mnie uderzyła sugestywność tego obrazu. Pozwól, że po wszystkim, co już tu sobie powiedzieliśmy, zapytam raz jeszcze, ale tym razem wprost – dlaczego Whitman? Do tej pory znaliśmy Cię jako tłumacza m.in. Edmunda White’a, Nathalie Sarraute, a więc autorów współczesnych, w naturalny sposób bliższych nam na poziomie języka, wyobraźni. W przypadku Whitmana sięgasz po klasyka.
Akurat co do klasyczności, to wydaje mi się, że Sarraute jest klasyczką w podobnym stopniu jak Whitman – oboje są w jakiejś mierze pionierami awangardy, którzy przekroczyli granice literatury swoich epok. Whitman to kamień milowy w historii poezji amerykańskiej czy anglojęzycznej w ogóle. Sarraute z kolei zapoczątkowała kierunek istotny dla historii literatury francuskojęzycznej i nie tylko, jakim jest „nowa powieść”. I tak jak Sarraute zdekonstruowała narrację, a w zasadzie zlikwidowała ją, odrywając się od Arystotelesowskiego mimetyzmu, tak Whitman wyzwolił poezję z pewnego rodzaju rygorów i wprowadził do niej nowe spojrzenie na prezentację niektórych tematów. I Sarraute, i Whitman to awangarda świadoma – zarówno swojej roli, jak i znaczenia ograniczeń w sztuce: formalnych, a może i moralnych.
Książki całej trójki – Sarraute, White’a i Whitmana – łączy natomiast ich pozycja w biografii twórców. Dla dwojga pierwszych był to debiut; dla Whitmana w pewnym sensie również (przed Jackiem Englem wydał z większej prozy tylko Franklin Evans, książeczkę zaangażowaną, poświęconą abstynencji). Wszystkich troje można więc w tych tekstach obserwować w momencie bardzo rozwojowym dla ich pisarstwa.
Chciałbym Cię jeszcze dopytać o obecność Whitmana w Polsce, w polszczyźnie. W moim odczuciu autor Pieśni o sobie, owszem, funkcjonuje jako klasyk, ale niewielu dziś czyta go czy odwołuje się do niego wprost. Mam nieodparte wrażenie, że nie zdajemy sobie do końca sprawy z tego, jak niepowtarzalną był osobowością, jaką rewolucją było jego pisarstwo.
Mam poczucie, że niewielu klasyków się tak naprawdę czyta. I o ile Whitman jest klasykiem za oceanem, to w Polsce, w polszczyźnie, zupełnie nie ma takiej pozycji. Niewykluczone, że świadomość jego dzieła – jego wielkości i jakości – jest u nas znikoma. Pamiętam doskonale, jakim szokiem były dla mnie pierwsze lektury Whitmana. Dziewiętnasty wiek kojarzył mi się z zaborami, martyrologią, Wielką Improwizacją, „Galilaee, vicisti”, Rzewuskim, Kraszewskim i ogólnym „wstąpiłem na działo”. W nieco szerszym sensie – z poezją niemiecką, którą poznałem wcześnie dzięki pieśniom Schuberta, Schumanna czy Brahmsa. A tu się okazuje, że sposób, w jaki pisał Whitman – także o wojnie, kraju, ojczyźnie – może być tak zupełnie inny od tego, co znam. Że można na te wielkie tematy, niejednokrotnie przecież dziejowe, wypowiadać się w sposób tak osobisty, kameralny. Co przecież tak naprawdę idealnie pasuje do idiomu romantycznego – samotności, wędrówki, alienacji. Myślę, że sporo wierszy Whitmana nieuprzedzony o niczym czytelnik mógłby dziś wziąć za poezję współczesną. Jego język zupełnie się nie chce zestarzeć! Może to dzięki specyficznym technikom dbania o siebie, które praktykował Whitman, a były wśród nich kąpiele nago i inne sposoby zbliżania się do Natury.
To prawda, jest w jego języku jakaś elementarna żywotność i żywiołowość zarazem – Whitman to żywioł, którego siłę raz za razem odkrywamy na nowo. Na koniec chciałbym zapytać Cię o kwestię jego wpływu na polską poezję współczesną, zarówno bezpośredniego, wynikającego z lektury jego tekstów, jak i zapośredniczonego przez innych poetów, głównie amerykańskich, ze szkołą nowojorską na czele. Niedawno niezwykle zajmująco mówił o tym w Krakowie Kacper Bartczak, który otwarcie przyznaje się do fascynacji Whitmanem. Czy Życie i przygody Jacka Engle’a, Twoim zdaniem, mogą obecnie wpisać się w ten nurt Whitmanowskich inspiracji? Jaką rolę ma dziś do odegrania Whitman w Polsce?
Jeśli chodzi o wiersze Whitmana, to myślę, że ich lektura mogłaby się dla co poniektórych współczesnych poetów okazać niebezpieczna, niebezpiecznie obnażająca, i dlatego nie zdziwiłbym się, gdyby jej unikano. Właśnie dlatego, że jest on jednym z niedościgłych wzorów prawdziwej poezji prawdziwie zaangażowanej, a nie takiej, która jest publicystyką rozbitą na wersy i dyskontuje bieżące wydarzenia polityczne i społeczne. Byle utrzymać się na fali, wzbudzić kontrowersyjkę albo zamarkować „mocny głos w sprawie”, przy zaniedbaniu szerszej perspektywy, także czysto poetyckiej, formalnej, prozodycznej. Poezja Whitmana, mimo swojej prostoty i organiczności, bywa naprawdę kunsztowna i znacznie różni się od tego, co niektórzy obdarzeni kiepskim uchem piszący uparcie próbują serwować odbiorcom jako wiersze.
O ile poezje Whitmana są wspaniale grubo ciosane, bliskie przyrody, prostych idei, pragnień i dążeń – w czym różnią się od fikuśnych intarsji u wielu poetów dziewiętnastowiecznych – o tyle jego proza wydaje mi się bardziej zniuansowana niż średnia tego rodzaju literackiego, zwłaszcza w kontekście literatury zaangażowanej. Proza Whitmana, jaką poznajemy w Życiu i przygodach Jacka Engle’a, pokazuje, jak można opowiadać o rzeczywistych bolączkach społecznych, ogólnych i osobistych, jednocześnie zachowując dystans, zdrowy i dla sprawy, i dla formy literackiej. Przynosi też swoistą perspektywę historyczną, przypominając, że pewnych problemów „nie wynaleziono” w drugiej połowie XX wieku; pokazuje korzenie tego, co dziś bierzemy za literacką oczywistość.
Dlatego bardzo chciałbym się okazać fałszywym prorokiem i ucieszyłbym się z rozkwitu zainteresowania Whitmanem. Nawet jeśli miałoby to być zwykłe naśladownictwo – przez naśladowanie dobrych wzorców można się czegoś nauczyć, a inspiracja takim autorem, jak Whitman, czy pokrewieństwo z nim – to żaden wstyd.
Popieram w całej rozciągłości, nie wstydźmy się Whitmana. Zwłaszcza, że jego inne, nieznane dotąd oblicze, jakie przynosi Życie i przygody Jacka Engle’a, okazuje się dziś zaskakująco aktualne. Dziękuję za rozmowę.