wywiady / o książce

Polarną nocą i po drugiej stronie lustra

Dawid Mateusz

Filip Łobodziński

Rozmowa Dawida Mateusza z Filipem Łobodzińskim, towarzysząca premierze książki Tarantula Boba Dylana w przekładzie Filipa Łobodzińskiego, wydanej nakładem Biura Literackiego 15 stycznia 2018 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Dawid Mate­usz: Na począt­ku naszej roz­mo­wy chciał­bym upo­rząd­ko­wać kil­ka kwe­stii i zary­so­wać pew­ne jej tło. Rok temu, wyda­jąc zbiór tek­stów Boba Dyla­na zaty­tu­ło­wa­ny Dusz­ny kraj, wie­lo­krot­nie opo­wia­da­łeś o przy­swo­je­niu przez pol­ską publicz­ność twór­czo­ści m.in. Leonar­da Cohe­na ze wzglę­du na jego euro­pej­ską wraż­li­wość w opo­zy­cji do ame­ry­kań­sko­ści Dyla­na, któ­rej pol­ski słu­chacz nigdy nie zdo­łał „skon­su­mo­wać” na więk­szą ska­lę. Mówi­łeś o tym, że chcia­łeś tą książ­ką doło­żyć swo­ją cegieł­kę do moc­niej­sze­go zaist­nie­nia Dyla­na w świa­do­mo­ści naszej publi­ki. Z tym zwią­za­ne jest moje pierw­sze, acz zło­żo­ne pyta­nie. Czy wyda­wa­nie Taran­tu­li ma być kolej­ną cegieł­ką? Czy masz jakieś ocze­ki­wa­nia zwią­za­ne z odbio­rem tej książ­ki w Pol­sce?

Filip Łobo­dziń­ski: Kuli­sy wyda­nia Taran­tu­li po pol­sku to bar­dziej skom­pli­ko­wa­na opo­wieść, zwią­za­na z pię­tro­wą umo­wą z wła­ści­cie­la­mi praw wydaw­ni­czych do dorob­ku Dyla­na. Ale gdy­by to miał być wyłącz­nie kaprys wydaw­cy i mój, to moja odpo­wiedź brzmiałaby/brzmi – tak:

O ile Taran­tu­la bywa przed­sta­wia­na jako cie­ka­wost­ka w koro­nie Dyla­now­skiej, o tyle nie spo­sób ją zigno­ro­wać. Zwróć uwa­gę, że mia­ła swo­je poprzed­nicz­ki w posta­ci krót­kich próz poetyc­kich na okład­kach i wkład­kach płyt. Począw­szy od albu­mu The Times They Are a‑Changin’  kon­fron­tu­je­my się z jego twór­czo­ścią nie­pio­sen­ko­wą – i to nie jest tyl­ko zapeł­nia­nie puste­go miej­sca. To JEST kon­kret­na i ukształ­to­wa­na for­ma wypo­wie­dzi lite­rac­kiej. Taran­tu­la to zwień­cze­nie – sza­lo­ne jako dzie­cię­cy bąk – tego nur­tu w jego twór­czo­ści. Jasne, nie za to go ceni­my, gdy­by nie napi­sał iluś pio­se­nek, nie zawra­ca­li­by­śmy sobie głów Taran­tu­lą, ale ona napraw­dę daje nam peł­niej­szy obraz Dyla­na-twór­cy. W dodat­ku jest cho­ler­nie dow­cip­na.

Jestem po kil­ku lek­tu­rach Taran­tu­li i uwa­żam, że o ile po wyda­niu Dusz­ne­go kra­ju musia­łeś odpie­rać absur­dal­ne zarzu­ty o koniunk­tu­ral­ność (bo Nobel), to teraz taki zarzut był­by sza­leń­stwem. Wiesz, o czym mówię – kie­dy wspo­mnia­łem Miło­szo­wi Bie­drzyc­kie­mu, że będę roz­ma­wiał z Fili­pem Łobo­dziń­skim o Taran­tu­li, odpo­wie­dział: „Prze­tłu­ma­czył Taran­tu­lę? Ten to ma zdro­wie”.

Może pole­głem, może moż­na Taran­tu­lę spo­lsz­czyć znacz­nie lepiej. Ale dotąd nikt w cało­ści się z tym nie zmie­rzył. Ba, podej­rze­wam, że uwol­ni­łem kole­gów tłu­ma­czy od tego obo­wiąz­ku, bo chy­ba nikt dru­gi raz za całość się nie weź­mie. Potrak­to­wa­łem to jako zada­nie do wyko­na­nia. Rze­czy­wi­ście przed­się­wzię­cie nie jest koniunk­tu­ral­ne, ale nie chcę pro­ro­ko­wać co do jej ewen­tu­al­ne­go oddźwię­ku. Może ktoś znaj­dzie tam inspi­ra­cję do wła­snych galo­pad języ­ko­wych i inte­lek­tu­al­nych.

Cho­dzi­ło mi raczej o ska­lę wyzwa­nia, bo nikt przez 47 lat od wyda­nia się tego nie pod­jął – nie tyl­ko w Pol­sce – na całym świe­cie ist­nie­je zale­d­wie kil­ka prze­kła­dów i to wyda­nych już w XXI wie­ku. Na chwi­lę przejdź­my do kwe­stii tech­nicz­nych. Jak dłu­go trwa­ły pra­ce nad prze­kła­dem?

Wbrew pozo­rom wca­le nie tak dłu­go, na pew­no kró­cej niż zakła­da­łem. Zabra­łem się za nią latem, skoń­czy­łem w poło­wie jesie­ni. Rów­no­le­gle pra­cu­jąc na eta­cie, prze­kła­da­jąc utwo­ry Pat­ti Smith z myślą o przy­szłej dużej anto­lo­gii, gra­jąc kon­cer­ty, udzie­la­jąc się w wolon­ta­ria­cie, przy­go­to­wu­jąc „Xię­gar­nię” i zała­twia­jąc mnó­stwo codzien­no­ści. Gdy­by wyżąć szma­tę cza­su i pozo­sta­wić samą pra­cę nad Taran­tu­lą, pew­ne zosta­ło­by kil­ka tygo­dni.

W opi­sach pra­so­wych Taran­tu­la czę­sto zesta­wia­na jest z Sezo­nem w Pie­kle Arthu­ra Rim­baud, a tak­że dzie­ła­mi Kero­uaca, Bur­ro­ugh­sa czy Gins­ber­ga. Zna­la­złem rów­nież porów­na­nie z Joyce’em. Na ile Cie­bie, jako tłu­ma­cza, prze­ko­nu­ją te tro­py? Gdy­byś miał zachę­cić (albo ostrzec) czy­tel­ni­ka – nakie­ro­wać go na to, z czym będzie miał do czy­nie­nia, kie­dy weź­mie do rąk Taran­tu­lę – do cze­go byś tę książ­kę porów­nał? Czym wła­ści­wie jest Taran­tu­la Boba Dyla­na?

Taran­tu­la jest eks­pe­ry­men­tem pro­za­tor­skim. Jest prze­jażdż­ką w kolej­ce gór­skiej. Jest serią krót­kich opo­wia­dań czy też impre­sji, już to sur­re­ali­stycz­nych, już to absur­dal­nych, nato­miast – przy­naj­mniej według mnie – nigdy non­sen­sow­nych. To tro­chę kolaż z pota­so­wa­nych i roz­rzu­co­nych ele­men­tów ame­ry­kań­skie­go świa­ta poło­wy lat sześć­dzie­sią­tych. W jed­nej z próz Taran­tu­li wspo­mnia­na jest kar­cia­na gra-sztucz­ka 52 pic­kup (u mnie szast 52), któ­ra pole­ga na wystrze­le­niu talią kart w powie­trze i pole­ce­niu, by dru­gi gracz je pozbie­rał. Ta książ­ka jest pró­bą zebra­nia takich poroz­rzu­ca­nych posta­ci, wyda­rzeń, snów, myśli i lęków. Nie­kie­dy przyj­mu­je postać kom­plet­ne­go wariac­twa, gdzie trud­no nawet zlo­ka­li­zo­wać pod­miot zda­nia, nie­kie­dy zaś mamy do czy­nie­nia z kla­row­ną nar­ra­cją. Do tego docho­dzą jesz­cze sza­lo­ne liści­ki, wień­czą­ce nie­mal każ­dy tekst. Bywa­ły chwi­le pod­czas prze­kła­du, kie­dy szcze­rze się śmia­łem.

Ogrom dow­ci­pu w tej książ­ce trud­no ogar­nąć, praw­da, jed­nak tu chcia­łem Cię zapy­tać o meto­do­lo­gię. Tłu­ma­cząc pio­sen­ki Dyla­na, musia­łeś trzy­mać się war­stwy brzmie­nio­wej, ryt­mu, zmie­ścić wers w narzu­co­nej fra­zie melo­dycz­nej. To pew­ne utrud­nie­nia, jed­nak pod­po­wia­da­ją one styl pra­cy i meto­dę dzia­ła­nia. Jestem bar­dzo cie­kaw, jak wyglą­da­ło to w przy­pad­ku Taran­tu­li, bo tutaj czy­tel­nik, a co za tym idzie tłu­macz będą­cy rów­nież czy­tel­ni­kiem, jest rzu­co­ny nie tyle na głę­bo­ką wodę, ile na „suche­go prze­stwór oce­anu” w samym środ­ku nocy polar­nej. Kie­dy prze­czy­ta­łem pierw­sze wer­sy Taran­tu­li pomy­śla­łem, że to mokry sen Noama Chomsky’ego.  Gdy­bym ja miał to tłu­ma­czyć, naj­pierw poszu­kał­bym zaku­rzo­nych pod­ręcz­ni­ków do gra­ma­ty­ki gene­ra­tyw­nej. Czy meto­do­lo­gia tego tłu­ma­cze­nia mia­ła dają­ce się opi­sać ramy? Czy w prze­kła­dzie wspie­ra­łeś się jaki­miś lek­tu­ra­mi pobocz­ny­mi?

Zawsze trzy­mam się zasa­dy pod­sta­wo­wej – że dotych­cza­so­we doświad­cze­nia nie przy­da­dzą się przy kolej­nym. W każ­dym razie nie ufam wła­snym nawycz­kom, oswo­jo­nym obie­gni­kom i sztucz­kom. I tu spraw­dzi­ło się to w całej peł­ni – żad­ne doświad­cze­nie trans­la­tor­skie nie było mi tu pomoc­ne. Może poza jed­nym, ogól­nym: słu­chać tek­stu. Wbrew pozo­rom Dylan w Taran­tu­li popro­wa­dził mnie czę­sto za rękę. Polar­ną nocą i po dru­giej stro­nie lustra. A mniej meta­fo­rycz­nie mówiąc – musia­łem wpra­wić się w pewien trans słow­ny, któ­rym ta książ­ka jest nasy­co­na. Choć zda­je się, że Dylan ją po napi­sa­niu prze­glą­dał wie­lo­krot­nie, cyze­lo­wał, kar­czo­wał, dopi­sy­wał… Nie jest to więc wymiot słow­ny ani stru­mień świa­do­mo­ści, ale pew­na z roz­my­słem poczy­nio­na budow­la. Począ­tek jest rze­czy­wi­ście szo­ku­ją­cy, potem jest łatwiej, spój­niej. Co do lek­tur pobocz­nych – nie tyle wspie­ra­łem się, ile wspo­mi­na­łem podob­nie spusz­czo­ne ze smy­czy toki słow­ne w Roz­mo­wie w „Kate­drze” Var­ga­sa Llo­sy i Jesie­ni patriar­chy Gar­cíi Marqu­eza, Sko­wy­cie Gins­ber­ga i – o czym nad­mie­ni­łem już gdzieś – jeden roz­dział Kar­dy­na­ła Pölätüo The­mer­so­na.

Do tego jesz­cze wró­ci­my, tym­cza­sem chcę na chwi­lę zbo­czyć z tej Route 66 roz­mo­wy, zatrzy­mać się na sta­cji i czymś posi­lić. Śle­dząc Two­ją pra­cę trans­la­tor­ską doty­czą­cą muzy­ki, a tak­że podej­ście do zawo­du dzien­ni­ka­rza muzycz­ne­go, rzu­ca się w oczy Two­je zain­te­re­so­wa­nie kwe­stia­mi „socjo­mu­zycz­ny­mi” – oddzia­ły­wa­niem muzy­ki na spo­łe­czeń­stwo i tym, w jaki spo­sób arty­sta sta­je się rezo­ne­rem zmian spo­łecz­nych, co szcze­gól­nie widocz­ne jest zresz­tą w pio­sen­kach Dyla­na, bo prze­cież nie­po­trzeb­na pogo­dyn­ka, żeby znać kie­ru­nek wia­tru. Ale jak to wyglą­da w przy­pad­ku jego pro­zy? Taran­tu­la była pisa­na w bar­dzo spe­cy­ficz­nym okre­sie. Mamy lata 1965–1966, trwa woj­na w Wiet­na­mie, masa kry­tycz­na zosta­je prze­kro­czo­na, rodzi się ame­ry­kań­ska kontr­kul­tu­ra. Sta­ram się jakoś odczy­ty­wać Taran­tu­lę na tle tych wyda­rzeń, jed­nak w prze­ci­wień­stwie do pio­se­nek tutaj Dylan nie komen­tu­je rze­czy­wi­sto­ści z taką bez­po­śred­nio­ścią. Odno­szę wra­że­nie, że jeże­li tło spo­łecz­no-poli­tycz­ne tam­te­go okre­su prze­kła­da się na pro­za­tor­skie dzia­ła­nia Dyla­na, to na zasa­dzie prze­ło­że­nia napię­cia spo­łecz­ne­go na wewnątrz­ję­zy­ko­we. Tre­ścio­wo jed­nak Dylan zaska­ku­ją­co czę­sto opo­wia­da o pozor­nie bła­hych, codzien­nych wyda­rze­niach.

On się dość szyb­ko, bo już w 1964, wyco­fał z par­tii komen­ta­to­rów. Przy­naj­mniej w takim doraź­nym, kon­kret­nym wymia­rze. Gdy­bym miał odna­leźć w Taran­tu­li jakieś odbi­cie cza­su, widział­bym je raczej w języ­ku, któ­ry jest roze­dr­ga­ny, roz­huś­ta­ny, przy­po­mi­na kulę z luste­rek, odbi­ja­ją­cą na mgnie­nie kil­ka rze­czy, a już za chwi­lę lśnią­cą ina­czej. Tam­te lata musia­ły być rze­czy­wi­ście kolo­sal­nym szo­kiem, bo tyle zja­wisk cał­ko­wi­cie nowych w kul­tu­rze, co wte­dy, nie poja­wi­ło się już nigdy w erze przed­wir­tu­al­nej. A i ude­rze­nie świa­ta mul­ti­me­diów i kom­pu­te­rów nie było już tak potęż­ne, bo byli­śmy oswo­je­ni z tym, że coś się „musi poja­wić”. Ocze­ki­wa­li­śmy fajer­wer­ków. A w latach sześć­dzie­sią­tych wszyst­ko było „świe­że i nowe”, że zacy­tu­ję Kiplin­gow­skie Takie sobie bajecz­ki. Muzy­ka, stro­je, język, lite­ra­tu­ra, film, kolo­ry, dra­gi, woj­na, ale i poczu­cie wię­zi poko­le­nio­wej, mno­gość bodź­ców – Dylan to odzwier­cie­dla. Pio­sen­ka­mi zresz­tą też. Zacy­to­wa­na przez Cie­bie fra­za z pio­sen­ki Tęsk­ny jazz o pod­zie­miu w moim prze­kła­dzie to ele­ment podob­nie zdy­sza­nej, wariac­kiej opo­wie­ści. Taran­tu­la w swo­jej masie, skrom­nej obję­to­ścio­wo, ale napęcz­nia­łej języ­ko­wo, to por­tret zbio­ro­wy gorącz­ku­ją­ce­go spo­łe­czeń­stwa. Tyle że opo­wie­dzia­ny przez iro­nicz­ne­go eks­pre­sjo­ni­stę, któ­ry prze­krzy­ku­je kil­ka naraz roz­gło­śni radio­wych. A książ­ka jest poli­tycz­na w tym sen­sie, w jakim poli­tycz­ne jest to, co odno­si się do zbio­ro­wo­ści ludz­kiej. Cza­sa­mi kale­kiej, cza­sa­mi kurio­zal­nej, cza­sa­mi popa­pra­nej.

W tym kon­tek­ście zasta­na­wia mnie jesz­cze jed­na kwe­stia. Minę­ło ponad 50 lat od napi­sa­nia Taran­tu­li, na ile po pół wie­ku tam­to tło może być zro­zu­mia­łe dla czy­tel­ni­ka żyją­ce­go na dru­giej stro­nie glo­bu – w środ­ku Euro­py?

Dla oswo­je­nia rekwi­zy­tów i realiów dorzu­ci­łem tam mnó­stwo przy­pi­sów, któ­re mają to i owo przy­bli­żyć. Nie­mniej nie uwa­żam, by dla tre­ści ksią­żecz­ki mia­ło to zna­cze­nie, czy wie­my, kim był Ton­to albo cze­go frag­men­tem jest fra­za „blam de lam!” (u mnie „bum ta bum”). Przy­pi­sy mają raczej pomóc podej­rzeć jego warsz­tat, zoba­czyć, z cze­go skła­dał tę dziw­ną budow­lę – i dopie­ro ta wie­dza pozwa­la czy­tel­ni­ko­wi, któ­ry się nie znie­chę­ci, wyczuć głę­bo­ki sens. Realia więc nie są tak waż­ne, jak trans, nerw, floł. A tło dziś jest rów­nie zagma­twa­ne, kil­ka­set razy bar­dziej prze­ła­do­wa­ne bodź­ca­mi (tyl­ko nasze zmy­sły już umie­ją fil­tro­wać te naj­mniej przy­dat­ne w danej chwi­li). Dziś też moż­na pisać podob­nie. Zresz­tą wystar­czy popa­trzeć na obraz abs­trak­cyj­ny, któ­ry nie kotwi­czy żad­nym ele­men­tem w świe­cie rze­czy­wi­stym, a może Ci się podo­bać. Albo wejść do pierw­szej lep­szej gale­rii han­dlo­wej w godzi­nach szczy­tu zaku­po­we­go: naraz sły­szysz ileś pio­se­nek z róż­nych skle­pów, gwa­ry, komu­ni­ka­ty. Lite­rat był­by w sta­nie wyko­rzy­stać dzi­siej­szy sound­track codzien­no­ści jako two­rzy­wo.

Nawet wyko­rzy­sty­wa­nie tego „sound­trac­ku codzien­no­ści” dosyć czę­sto we współ­cze­snej lite­ra­tu­rze pol­skiej spo­ty­ka­my. Chciał­bym jed­nak nie­co roz­sze­rzyć temat. Cho­dzi mi też o kwe­stię barie­ry poko­le­nio­wej – patrząc z per­spek­ty­wy czło­wie­ka uro­dzo­ne­go w 1986 roku, odno­szę wra­że­nie, że moja gene­ra­cja dużo bar­dziej czu­je nie mniej zanu­rzo­nych w tra­dy­cji anglo­sa­skiej: Wait­sa, Cave’a czy Bowie­go. Wie­rzysz w to, że dwu­dzie­sto- albo trzy­dzie­sto­let­ni pol­ski czy­tel­nik jest w sta­nie poczuć i zro­zu­mieć Dyla­na na tle całe­go ruchu kontr­kul­tu­ro­we­go? Cho­dzi mi o czy­tel­ni­ka, któ­ry – jeże­li nie miał szczę­ścia poznać jed­ne­go z sie­dem­na­stu pol­skich hipi­sów – mógł co naj­wy­żej poczy­tać o nich u Tar­za­na Micha­lew­skie­go albo z All you need is love Jerze­go Jar­nie­wi­cza dowie­dzieć się, że to wca­le nie było tak, że pierw­szy Wood­stock zor­ga­ni­zo­wał Jurek Owsiak pod patro­na­tem TVP, a wszyst­ko odby­ło się w Jaro­ci­nie. Prze­sa­dzam oczy­wi­ście, jed­nak zda­je się, że słow­ni­ki w tele­fo­nach współ­cze­snych dwu­dzie­sto­lat­ków na zawo­ła­nie „hip” dopi­su­ją raczej „ster” niż „is”. Clue tego przy­dłu­gie­go wywo­du brzmi: czy wie­rzysz w ponad­po­ko­le­nio­wy uni­wer­sa­lizm twór­czo­ści Dyla­na i prze­sła­nia całe­go ruchu kontr­kul­tu­ro­we­go lat sześć­dzie­sią­tych?

 Moż­na zasta­na­wiać się rów­nież, czy dzi­siej­szy czy­tel­nik jest w sta­nie ogar­nąć realia woj­ny tro­jań­skiej, XVIII-wiecz­nej Anglii albo XIX-wiecz­ne­go Pary­ża, żeby móc ską­sać Ilia­dę, Podró­że Guli­we­ra albo Bal­za­ca czy Flau­ber­ta. Nawet jeśli świat Taran­tu­li i innych pro­duk­tów tam­tych cza­sów – a gwo­li ści­sło­ści dodam, że Taran­tu­la wyszła dru­kiem w 1971 roku i nie jest wyklu­czo­ne, że jej tekst Dylan cyze­lo­wał już w cza­sie, gdy nie nale­żał do kontr­kul­tu­ry – jest dziś egzo­tycz­ny, to war­to tam zaj­rzeć, choć­by w ramach wyciecz­ki epo­ko­znaw­czej. Poza tym jeśli ktoś nie­zna­ją­cy angiel­skie­go będzie chciał zapo­znać się z poza­mu­zycz­ną twór­czo­ścią Dyla­na, będzie miał od teraz szan­sę. Taran­tu­la po pol­sku będzie po pro­stu punk­tem odnie­sie­nia, pew­nie rza­dziej znacz­nie przy­wo­ły­wa­nym niż jego pio­sen­ki, ale będzie. A kto wie, czy nie posłu­ży też jako źró­dło poręcz­nych cyta­tów czy mott, na przy­kład „drwa­le nad­cho­dzą”.

 Może to po pro­stu moja przy­pa­dłość, zafa­scy­no­wa­ny jakąś lek­tu­rą zawsze chcia­łem poznać tło spo­łecz­no-kul­tu­ro­we, w jakim powsta­ła.

Wspo­mi­nasz o poten­cja­le afo­ry­stycz­nym tej książ­ki. Tutaj chcę przejść do pokrew­ne­go wąt­ku. Zostaw­my na chwi­lę Dyla­na, wróć­my do Łobo­dziń­skie­go, bo dążę jed­nak do cze­goś w tych swo­ich halu­cy­na­cjach z nie­do­ży­wie­nia. Zna­jąc, nawet czę­ścio­wo Two­je pra­ce trans­la­tor­skie, nie spo­sób nie zapy­tać o róż­ni­cę mię­dzy tłu­ma­cze­niem a prze­kła­dem. Zna­ny jesteś z tego, że prze­kła­dasz nie tyle lite­ral­ną treść dzie­ła, co tak­że kon­tekst spo­łecz­no-kul­tu­ro­wy z aktu­ali­zo­wa­niem języ­ka włącz­nie. Jest takie, nie­co zapo­mnia­ne we współ­cze­snej lin­gwi­sty­ce, sło­wo „loka­li­za­cja”. Deli­kat­nie ujaw­nia­ło się to nawet w pio­sen­kach Zespo­łu Repre­zen­ta­cyj­ne­go. Nie jestem ibe­ry­stą, ale wiem, że Fer­nan­de to nie do koń­ca Maja, a roi des cons to król głup­ców, więc siła prze­ka­zu pol­skiej wer­sji Kró­la wyni­ka bar­dziej z kre­atyw­no­ści tłu­ma­cza. W przy­pad­ku pio­se­nek Dyla­na dosta­li­śmy słyn­ny już Jak błą­dzą­cy łach, a Maggie’s Farm sta­ła się Fir­mą Ziu­ty. Nie czy­ta­łem Taran­tu­li w ory­gi­na­le, przy­zna­ję, jed­nak mogę się zało­żyć, że wca­le nie wystę­pu­je tam Fra­nek zwa­ny Kimo­no. To są nie­zwy­kle cie­ka­we rze­czy pod wzglę­dem meto­do­lo­gii, jesteś w tej kwe­stii bar­dzo rady­kal­ny.

Bywam, nie jestem. Bywam wów­czas, gdy trzy­ma­nie się topo­ni­mii czy fra­ze­olo­gii ory­gi­nal­nej zaciem­nia­ło­by spra­wę i było­by wal­ką o wier­ność kosz­tem czy­tel­no­ści. Nie jestem jakoś szcze­gól­nie dum­ny z „Ziu­ty”, to był raczej dow­cip. Nato­miast „łacha” będę bro­nił, tym bar­dziej że w moim odczy­ta­niu pio­sen­ki Like a Rol­ling Sto­ne „błą­dzą­cy łach” wca­le nie jest prze­kła­ma­niem czy spo­lsz­cze­niem, tyl­ko inter­pre­ta­cją.

Zasa­da, regu­lu­ją­ca mój sto­su­nek do szcze­gó­łów lokal­nych, ma kil­ka sta­diów. Naj­pierw spraw­dzam, jaką rolę peł­ni w ory­gi­na­le dany ele­ment. Jeśli klu­czo­we – zosta­wiam. Nie spo­sób było­by prze­ło­żyć pio­sen­ki Hur­ri­ca­ne, wsta­wia­jąc w to miej­sce jakieś bliż­sze Pola­kom prze­zwi­sko, bo Hur­ri­ca­ne jest isto­tą tej pio­sen­ki. Podob­nie w Taran­tu­li zacho­wu­ję Are­thę, Lyn­do­na John­so­na, roz­ma­ite mia­sta ame­ry­kań­skie czy Jay­ne Mans­field.

Jeże­li per­so­na­lia czy miej­sce są istot­ne poprzez swo­ją funk­cję, a nie ści­słe dane, szu­kam uogól­nie­nia albo omó­wie­nia. I tak „F. Scott Fit­zge­rald” w pio­sen­ce u Dyla­na stał się „ostat­nim z wiel­kich pisa­rzy” (nawią­za­łem tu do powie­ści Fit­zge­ral­da Ostat­ni z wiel­kich), a mia­sto Juarez – „mia­stem mafii”.

Jeże­li zaś są tyl­ko gadże­tem, szu­kam odpo­wied­ni­ka z pol­skie­go pej­za­żu kul­tu­ro­we­go, ale takie­go, któ­ry teo­re­tycz­nie mógł­by być poprzez Dyla­na uży­ty. Jeże­li w utwo­rze cytu­je jakąś zna­ną w Sta­nach pio­sen­kę, a u nas nie bar­dzo, wyko­rzy­stu­ję zna­ny cytat z pol­skiej pio­sen­ki, ale taki, któ­ry prze­ło­żo­ny na angiel­ski nie raził­by, nie był­by nie na miej­scu. Dla­te­go pozwa­lam sobie wsa­dzić „pło­nie sto­do­ła” w prze­kład Pat­ti Smith, sko­ro ona cytu­je „Bon­nie Moro­nie”, albo „dziw­ny jest ten świat” w prze­kład Dyla­na, gdy on odno­si się do pew­ne­go blu­esa. Podob­nie w Taran­tu­li uży­wam „ach śpij kocha­nie”, bo to są sło­wa, któ­re Dylan mógł­by wyko­rzy­stać, choć on aku­rat zacy­to­wał tam koły­san­kę angiel­ską.

Fra­nek zwa­ny Kimo­no jest mru­gnię­ciem w stro­nę nasze­go czy­tel­ni­ka, bo Dylan pod­pi­su­je jeden z listów „Pety the Whe­at­straw”, co jest nawią­za­niem do pew­ne­go u nas nie­zna­ne­go muzy­ka blu­eso­we­go Peetie Whe­at­stra­wa. I skru­pu­lat­nie odno­to­wu­ję tę zmia­nę w przy­pi­sie.

To w ogó­le temat na dłu­gą roz­mo­wę, a każ­dy przy­pa­dek zasłu­gu­je na odręb­ną dys­ku­sję.

W jed­nym z wywia­dów powie­dzia­łeś – za Dyla­nem – I’m a poet, I know it. Tyl­ko, że Twój wewnętrz­ny poeta potrze­bu­je impul­su czy­tel­ni­cze­go, lek­tu­ro­we­go. Takie podej­ście do kwe­stii prze­kła­du zmu­sza do zada­nia sobie po raz kolej­ny pyta­nia, na ile tłu­macz jest współ­twór­cą dzie­ła w nowej jego wer­sji. Ja nie mam wąt­pli­wo­ści w tym tema­cie, ale chciał­bym zapy­tać, jak to wyglą­da z – Two­jej – per­spek­ty­wy tłu­ma­cza. Na ile prze­kła­dy sze­ro­ko poję­tej lite­ra­tu­ry pięk­nej, któ­re popeł­ni­łeś, uwa­żasz za „swo­je”, w jakim stop­niu czu­jesz się współ­au­to­rem (auto­rem?) „pol­skiej” Taran­tu­li?

 W ogrom­nym. Dla­te­go tak gorą­co przy­kla­sną­łem, kie­dy Jerzy Jar­nie­wicz opu­bli­ko­wał swój esej o fun­da­men­tal­nej roli tłu­ma­czy i tłu­ma­czeń w kul­tu­rze dane­go języ­ka. Wska­zał tam, że pol­ska lite­ra­tu­ra wśród swo­ich tek­stów fun­da­men­tal­nych ma Psał­terz Dawi­dów KOCHANOWSKIEGO czy Giau­ra MICKIEWICZA (i Byro­na oczy­wi­ście, ale…). Jurek argu­men­tu­je, że akto­rzy na pol­skiej sce­nie nie mówią tek­stem Szek­spi­ra, ale tek­stem Pasz­kow­skie­go, Ulri­cha, Barań­cza­ka, Sity, Słom­czyń­skie­go, Kamiń­skie­go… Bo tak jest, że tłu­macz pisze dzie­ło na nowo w innym języ­ku. Dla­te­go też dobrze – przy­naj­mniej w przy­pad­ku lite­ra­tu­ry waż­kiej, nie czy­sto użyt­ko­wej (jak roman­se czy pul­pa) – gdy nazwi­sko oso­by prze­kła­da­ją­cej jest uwi­docz­nio­ne, opty­mal­nie na okład­ce. Nie po to, by się chwa­lić, ale by WZIĄĆ ODPOWIEDZIALNOŚĆ. Kie­dyś w powie­ści Artu­ra Pére­za-Rever­te­go tra­fi­łem na zda­nie, gdzie boha­ter­ka poczu­ła się zara­zem wystra­szo­na i ocza­ro­wa­na. Nie odmó­wi­łem sobie zacy­to­wa­nia tam Przy­bo­ry: „i zachwyt zdjął, i strach”. To tak tro­chę też w związ­ku z poprzed­nim pyta­niem. Prze­kład to cięż­ka robo­ta, ale moż­na przy niej wyra­zić sie­bie. Nie jestem auto­rem, ale współ­au­to­rem pol­skiej Taran­tu­li, któ­rej nie było­by jed­nak bez Taran­tu­li Dyla­na. Waż­ne, że on ją wymy­ślił, wymy­ślił jej styl, jej tem­pe­ra­tu­rę. Ja doda­łem przez sie­bie skro­jo­ną pol­ską sza­tę.

Cał­ko­wi­cie się zga­dzam i bar­dzo się cie­szę, że te sło­wa pada­ją ze stro­ny tłu­ma­cza. U nas – zresz­tą, nie tyl­ko u nas – ist­nie­je jakaś absur­dal­na ten­den­cja do nie­do­ce­nia­nia roli tłu­ma­czy. Nie do koń­ca rozu­miem z cze­go ona wyni­ka, bo odno­szę wra­że­nie, że tłu­ma­cze dosko­na­le wie­dzą, jak waż­na jest ich rola, wyda­je mi się rów­nież, że sami „auto­rzy ory­gi­na­łów” bar­dzo swo­ich tłu­ma­czy doce­nia­ją i uwa­ża­ją ich za współ­au­to­rów dzie­ła. Pro­blem nato­miast leży w doce­nie­niu tłu­ma­czy w obie­gu czy­tel­ni­czym i kry­tycz­nym. Może na to wpływ ma wycho­wa­nie w kapi­ta­li­stycz­nym kul­cie indy­wi­du­ali­zmu i kul­tu­rze „self­ma­de­ma­na”, nie wiem, to też temat na dłuż­szą dys­ku­sję. Wróć­my jed­nak do wspo­mnia­ne­go przez Cie­bie „bra­nia odpo­wie­dzial­no­ści” i kwe­stii „loka­li­za­cji”. Na przy­kład w Taran­tu­li odnaj­du­je­my dosyć fra­pu­ją­ce dla pol­skie­go czy­tel­ni­ka frag­men­ty, np. „śle­pe posłu­szeń­stwo wobec praw­nicz­ka chy­tru­ska, comie­sięcz­ne­go kupi­dy­na & odu­rza­ją­cych duchów dogma­tu…”

Jesz­cze na temat postrze­ga­nia tłu­ma­czeń i prze­kła­dów – pra­wie zani­kła w Pol­sce kry­ty­ka prze­kła­du lite­rac­kie­go, jest ogra­ni­czo­na do spe­cja­li­stycz­ne­go krę­gu. W tygo­dni­ku opi­nii nie uświad­czysz arty­ku­łu o prze­kła­dzie poetyc­kim, lite­rac­kim.

Zacy­to­wa­ny frag­ment z pierw­szej pro­zy w Taran­tu­li ma w ory­gi­na­le postać: „blind alle­gian­ce to law fox, mon­th­ly cupid & the into­xi­ca­ting gho­sts of dogma”. Nie jestem tu więc rady­kal­nie dale­ko od Dyla­na, ale „praw­ni­czek chy­tru­sek” rze­czy­wi­ście jest nace­cho­wa­ny w sto­sun­ku do „law fox”. Brzmia­ło mi to lepiej niż zwy­czaj­ny „lis pra­wa” albo „lis pale­stry”, bo budzi sko­ja­rze­nia z anty­bo­ha­te­rem dzie­cię­cych lek­tur – a to jest bar­dzo w duchu Taran­tu­li. Inna zasa­da prze­kła­du mówi, że jeśli nie jesteś w sta­nie oddać jakie­goś grep­su, tłu­macz po boże­mu, ale dla kom­pen­sa­cji gdzieś nie­opo­dal wtłocz grę słów, gdzie nie było jej w ory­gi­na­le.

A jeśli zacy­to­wa­na przez Cie­bie fra­za budzi sko­ja­rze­nia, to już nie moja zasłu­ga. To zasłu­ga czy­tel­ni­ka, któ­ry ma swo­je wła­sne opty­ki i postrze­ga „praw­nicz­ków chy­tru­sków” i „duchy dogma­tu” w takich czy innych miej­scach…

 Kon­kre­ty­za­cja Ingar­de­na! Zna­my, zna­my. Tu mnie jed­nak zasko­czy­łeś, że ten frag­ment jest tak bli­sko ory­gi­na­łu. Czy­tel­ni­cy będą mieć nie­złą zagwozd­kę, kie­dy tłu­ma­czysz bli­sko ory­gi­nal­nej fra­zy, a kie­dy mru­gasz do nich okiem – doszu­ki­wa­nie się tych smacz­ków może być jed­ną z naj­więk­szych przy­jem­no­ści obco­wa­nia z Two­ją wer­sją pro­zy Dyla­na. Takie pod­szczy­py­wa­nie czy­tel­ni­ka to chy­ba jed­na z więk­szych przy­jem­no­ści trans­la­tor­skich? Dużo takich mru­gnięć w Taran­tu­li wyko­na­łeś?

A wiesz, nie liczy­łem… Nie powiem, czy w każ­dym tek­ście się znaj­dą, może być tak, że w któ­rymś jest ich wię­cej, w innym zgo­ła wca­le nie ma. Istot­ne też, żeby nie „prze­faj­no­wać”, bo cza­sem sma­czek doda­ny może być nawet inte­re­su­ją­cy, ale gry­zie się z ogól­nym aro­ma­tem. Wiesz, żeby nie zbu­rzyć reje­stru, tona­cji. Nie dow­cip­ko­wać tam, gdzie chmu­ra gra­do­wa wisi nad prze­pa­ścią, w któ­rej maja­czy cmen­tarz. Taran­tu­la mówi (jeśli w ogó­le mówi, bo momen­ta­mi tyl­ko igra) o rze­czach poważ­nych, ale w duchu arle­ki­na­dy.

Wró­cę jesz­cze do wąt­ku z począt­ku roz­mo­wy, o ran­dze Taran­tu­li na tle całe­go dorob­ku Dyla­na. Sam Dylan po latach dystan­so­wał się od tej książ­ki, zby­wa­jąc ją zda­nia­mi typu: „Pod­pi­sa­łem umo­wę na książ­kę, trze­ba było coś dać, mia­łem tyl­ko to”. Ale opi­nią samych auto­rów bym się spe­cjal­nie nie przej­mo­wał. Dylan mógł uwa­żać to za wypa­dek przy pra­cy albo sza­leń­stwo mło­do­ści, a my może­my ją sobie odczy­ty­wać w dzi­siej­szych cza­sach – i może nawet lepiej, że nie prze­szka­dza nam w tym atmos­fe­ra kontr­kul­tu­ry, że może­my po pro­stu zanu­rzyć się w tekst bez koniecz­no­ści powie­wa­nia sztan­da­rem poko­le­nio­wym. W koń­cu Kaf­ka też zale­cił Mak­so­wi Bro­do­wi spa­le­nie jego tek­stów. Dylan niby nie wspie­ra Taran­tu­li, ale też nie wyco­fał się z jej reedy­cji, czy­li sam chy­ba widzi, że może to dzi­wo­ląg, ale wsty­du mu nie przy­no­si.

Z Taran­tu­lą mia­łem tro­chę jak z kost­ką Rubi­ka, na począt­ku obra­cam w dło­niach i nie bar­dzo wiem, z któ­rej stro­ny się za to zabrać, ale póź­niej coś zasko­czy i w koń­cu oka­zu­je się, że wszyst­ko dzia­ła, wszyst­ko jest spój­ne i prze­my­śla­ne. Koń­cząc powo­li, chcia­łem Cię zapy­tać o dwie kwe­stie. Po pierw­sze, jak to jest, że mamy rok 1979, Filip Łobo­dziń­ski tłu­ma­czy pierw­szą pio­sen­kę Boba Dyla­na. Póź­niej robi to przez całe swo­je życie, a ujaw­nia się z tym dopie­ro po pra­wie czter­dzie­stu latach?

 Wcze­śniej robi­łem to dla sie­bie, do szu­fla­dy, tro­chę z myślą o Zespo­le Repre­zen­ta­cyj­nym, któ­ry jed­nak gra inne­go typu muzy­kę i nic z tego nie wyszło. Jak pamię­tam, tro­chę liczy­łem, że może nagram coś sam. Potem mia­łem plan, że pona­gry­wam moje wer­sje po domo­we­mu do kame­ry i wpusz­czę w YT. Jed­na pio­sen­ka nawet tam tra­fi­ła, Burza (Tem­pest), nagra­na na Mazu­rach. Ale dobrzy ludzie prze­ko­na­li mnie, że trze­ba zało­żyć odręb­ny zespół do tego. Powstał dylan.pl i pły­ta prze­cho­dzą­ca moje marze­nia, ze zna­ko­mi­ty­mi gość­mi. Ale pły­ta to rap­tem część moje­go dorob­ku dyla­now­skie­go. Stąd pomysł na książ­kę. Biu­ro Lite­rac­kie pod­chwy­ci­ło temat. I pły­ta, i książ­ka były goto­we przed Noblem, kwe­stie tech­nicz­ne opóź­ni­ły oby­dwa wydaw­nic­twa. To odpo­wiedź dłuż­sza. A spro­wa­dza się wszyst­ko do stwier­dze­nia, że potrze­bo­wa­łem kop­nia­ka w tyłek, żeby powsta­ły książ­ka i pły­ta. Może sam sobie do koń­ca nie ufa­łem. „Ah but I was so much older then, I’m youn­ger than that now” – te sło­wa Dyla­na pasu­ją jak ulał. Kap­ca­nia­łem z tym mate­ria­łem, a teraz czu­ję się żywy.

W takim razie, życzę Ci, żeby to trwa­ło jak naj­dłu­żej. A czy po Dusz­nym kra­ju, Taran­tu­li oraz wspo­mnia­nej wcze­śniej pły­cie Nie­po­trzeb­na pogo­dyn­ka, żeby znać kie­ru­nek wia­tru, może­my się spo­dzie­wać od Cie­bie kolej­nych Dyla­now­skich nie­spo­dzia­nek – czy może misja zakoń­czo­na i kolej na Pat­ti Smith?

 Mate­ria­łu jest mnó­stwo, z zespo­łem zaczy­na­my już ogry­wać nowe utwo­ry Dyla­na, więc tu spra­wa ma per­spek­ty­wy, jeśli tyl­ko ludzie będą chcie­li nas słu­chać. Dusz­ny kraj to 132 tek­sty. W tej chwi­li mam już oko­ło 30 nowych, roz­my­śla­my z BL o ewen­tu­al­nym dru­gim (raczej chud­szym) tomie. Pat­ti Smith z kolei to poważ­ne przed­się­wzię­cie, ale o krót­kiej histo­rii. Książ­ka ma się uka­zać pew­nie za rok, bo pra­ce wciąż trwa­ją, potem przyj­dzie czas na uzgod­nie­nia praw­ne, gra­ficz­ne itp. A z ewen­tu­al­nym śpie­wa­niem jej utwo­rów – tego ja się nie podej­mu­ję. To musi być dra­pież­na oso­bo­wość w tzw. spód­ni­cy. Czy­li jakaś śpie­wa­ją­ca z pazu­rem w gar­dle pani, któ­ra zechcia­ła­by taką per­so­nę przy­wdziać. Zaczą­łem też prze­kła­dać tek­sty Björk, to zupeł­nie inny typ poety­ki, lapi­dar­ny, jak chlap­nię­cia Pol­loc­ka. Też z myślą, że kie­dyś jakaś Brod­ka albo inna faj­na dziew­czy­na sobie to weź­mie.

Do zakła­da­nia dra­pież­nej spód­ni­cy nie nama­wiam, ale dobrze sły­szeć tyle dobrych wia­do­mo­ści naraz. Już napraw­dę koń­cząc i dzię­ku­jąc Ci za tę roz­mo­wę – naj­waż­niej­sze pyta­nie – o co cho­dzi z tym tajem­ni­czym wypad­kiem moto­cy­klo­wym Dyla­na, po któ­rym wstrzy­mał druk Taran­tu­li?

O ile wia­do­mo wypa­dek fak­tycz­nie był, ale posłu­żył bar­dziej jako pre­tekst do wyco­fa­nia się w cień i prze­my­śle­nia. Dylan wła­śnie koń­czył naj­bar­dziej zwa­rio­wa­ne, nar­ko­tycz­ne, nabu­zo­wa­ne dwa lata swo­je­go dotych­cza­so­we­go życia, a do tego zało­żył rodzi­nę i było albo-albo. Rym­snął na moto­rze, zła­mał sobie dwa krę­gi, ale bez tra­ge­dii. Nato­miast wie­le sobie prze­my­ślał i widocz­nie Taran­tu­la mu w pla­nie nie leża­ła. Nie skoń­czył wów­czas pra­cy redak­cyj­nej, zajął się życiem pry­wat­nym, zaczął nagry­wać zupeł­nie inną muzy­kę i pisać inne tek­sty. Taran­tu­la wyglą­da­ła­by na książ­ko­wą kon­ty­nu­ację Blon­de on Blon­de, a on był już dalej. Tyle że kon­trakt został pod­pi­sa­ny i nie mógł uciec. A kie­dy pirac­kie kopie zaczę­ły krą­żyć po ame­ry­kań­skiej „war­szaw­ce”, wydaw­ca tup­nął nogą. Dylan rad nie­rad musiał siąść znów do tek­stu. Być może wte­dy powsta­ło nie­co tych uro­czo absur­dal­nych listów. Książ­ka osta­tecz­nie uka­za­ła się, kie­dy Dylan zdą­żył już wyryć ludziom w świa­do­mo­ści, że jest też auto­rem krót­kich para­bol biblij­nych tudzież bez­pre­ten­sjo­nal­nych bal­lad miło­snych. Pew­nie wte­dy już poczuł, że go to nie kotwi­czy, że to po pro­stu jeden z jego kolo­rów.

Sam jestem cie­kaw, czy w 2018 roku Taran­tu­la po pol­sku zosta­nie prze­czy­ta­na i wywo­ła jaką­kol­wiek reak­cję. Bo Dylan w Pol­sce jest nadal nie­zna­ny, a ta książ­ka tym bar­dziej może być fest zasko­cze­niem. Na mnie jako tłu­ma­cza podzia­ła­ła wyzwa­la­ją­co, ale też zmu­si­ła para­dok­sal­nie do rygo­rów, bo sta­ra­łem się być wier­ny tej gamie, w któ­rej on to napi­sał. Przy­naj­mniej gamie, któ­rą ja u nie­go usły­sza­łem. Wie­rzę, że nawet jeśli nie odda­łem wszyst­kich niu­an­sów i pozio­mów Taran­tu­li, nie przy­nio­słem jej wsty­du.

Ponie­waż Bob Dylan w „zbio­ro­wej świa­do­mo­ści pol­skiej” to nie­mal­że tabu­la rasa, może zda­rzyć się tak, że po publi­ka­cji Taran­tu­li będzie­my jedy­nym kra­jem na świe­cie, gdzie będzie on postrze­ga­ny przede wszyst­ko jako pro­za­ik. Cho­ciaż chy­ba odpły­wam zbyt dale­ko. Dzię­ku­ję Ci za roz­mo­wę!

O autorach i autorkach

Dawid Mateusz

Urodzony w 1986 roku. Publikował w licznych pismach zwartych i ulotnych. Podejmował wiele, mniej lub bardziej udanych inicjatyw kulturalnych. Jest autorem debiutanckiej Stacji wieży ciśnień (2016), która ukazała się nakładem Biura Literackiego. Mieszka w Krakowie.

Filip Łobodziński

Ur. w 1959 r. Iberysta, dziennikarz, muzyk i tłumacz z języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino. Laureat Nagrody Instytutu Cervantesa w Warszawie w 2005 r. za najlepszy przekład literacki. Przez lata pracował jako dziennikarz (TVP, Polsat News, Trójka, Inforadio, „Non Stop”, „Rock’n’Roll”, „Machina”, „Przekrój”, „Newsweek”), a obecnie współprowadzi program telewizyjny „Xięgarnia”. Współzałożyciel Zespołu Reprezentacyjnego (od 1983, sześć płyt) oraz dylan.pl (od 2014, jedna płyta), specjalizującego się w wykonywaniu przekładów piosenek Boba Dylana. W Biurze Literackim ukazały się przetłumaczone przez niego książki Dylana: Duszny kraj (2016) oraz Tarantula (2018), Patti Smith: Tańczę boso i Nie gódź się oraz Salvadora Espriu Skóra byka. Mieszka w Warszawie.

Powiązania