wywiady / o pisaniu

Połów

Marta Podgórnik

Roman Honet

Redaktor według mnie nie powinien ogrywać żadnej roli. Ma być czytelnikiem. Sam tak traktowałem autorów, którzy trafili do mnie w Połowie.

Mar­ta Pod­gór­nik: U pro­gu nowej edy­cji Poło­wu, i w ogó­le kolej­nych odsłon pra­cy redak­tor­skiej, dopa­da mnie zmę­cze­nie i jego sio­stra bliź­nia­cza, fru­stra­cja. A jed­nak, dwu­bie­gu­no­wo, jest i pewien, ste­ra­ny, rodzaj reani­mo­wa­ne­go entu­zja­zmu, z jakim kie­dyś przy­stę­po­wa­łam do tzw. dzia­łań na tym polu. Nie mam tu na myśli syte­go zado­wo­le­nia z osią­gnię­tych met, myślę raczej o dopin­gu męczą­cych fal­star­tów. Co się zro­bi­ło dobrze? Nie mnie to oce­niać; ile bym nie zapew­nia­ła, i tak nie udo­wod­nię, że nie chcia­łam źle. Ilu świad­ków bym nie posta­wi­ła, znaj­dzie się ktoś, czy­je­go gło­su nie usły­sza­łam, gdy był na to czas.

Roman Honet: Wąt­pli­wo­ści zwią­za­ne z wybie­ra­niem auto­rów do Poło­wu mam poważ­ne, zda­rza się, że potem do mnie wra­ca­ją, ale nie tak dotkli­wie, bym czuł się z tego powo­du zadrę­czo­ny. Muszę wziąć odpo­wie­dzial­ność za wła­sne wybo­ry, więc ją bio­rę. Wła­sną nie­pew­ność zosta­wiam w myślach. Oczy­wi­ście mogę się omy­lić, nie dosły­szeć, jak sama to powie­dzia­łaś, czy­je­goś gło­su – zawsze pew­na część umknie, choć­by dla­te­go, że nie każ­dy, kto pisze inte­re­su­ją­ce wier­sze, bie­rze udział w Poło­wie – ale roz­trzą­sa­nie, kto ma do moje­go wybo­ru bli­sko, a kto na nie­go patrzy z dystan­su, z dez­apro­ba­tą czy poli­to­wa­niem, ozna­cza dla mnie mar­no­wa­nie cza­su. Dla mnie naj­waż­niej­sze jest, żeby mnie nie mier­zi­ły i nie krę­po­wa­ły wła­sne wybo­ry. Brzy­dzi­ły­by mnie zwłasz­cza wte­dy, gdy­by oka­za­ły się zacho­waw­cze i ase­ku­ranc­kie: licz­ba zesta­wów nad­sy­ła­nych na Połów jest na tyle znacz­na, że moż­na łatwo wska­zać na wier­sze pod zbior­czym tytu­łem „świet­nie skro­jo­ne i zszy­te, ale nie wiem po co” i zanim na to samo pyta­nie odpo­wie­dzą sobie czy­tel­ni­cy, czy udzie­li na nie odpo­wie­dzi upły­wa­ją­cy czas, a nastą­pi to nie­uchron­nie, zawsze moż­na przez chwi­lę odpo­cząć w pro­mien­nym cie­niu auto­rów, któ­rzy róż­ni­cy mię­dzy sło­wa­mi „pisać” a „prze­pi­sy­wać” doszu­ku­ją się w ilo­ści liter. Sko­ro zna­leź­li­śmy się przy sło­wach, sło­wo „odpo­czy­wać” moż­na zastą­pić sło­wem „funk­cjo­no­wać” – jest nie­co bliż­sze natu­rze zja­wi­ska. Drę­czy­ły­by mnie też, gdy­bym na przy­kład posłu­gi­wał się magicz­nym klu­czem, przed­mio­tem abso­lut­nie z tej zie­mi, któ­ry ma to do sie­bie, że moż­na nim otwo­rzyć cha­łu­pę, pagó­rek, kala­fio­ra i gniaz­do z pawia­na­mi, a ze środ­ka i tak wyj­dą zna­jo­mi. Moja naj­więk­sza wąt­pli­wość to nie­do­sły­sze­nie czy­je­goś gło­su nie przez pomył­kę, ale zigno­ro­wa­nie go w oczy­wi­sty spo­sób. Może to być rów­nież kil­ka gło­sów – wte­dy oka­że się, że mówi do mnie świat, ale ja go nie sły­szę: odda­li­łem się już do swo­je­go, zabal­sa­mo­wa­łem w swo­ich wła­snych nawy­kach i gustach, przed zmu­mi­fi­ko­wa­niem oczy­wi­ście pod­da­jąc je abso­lu­ty­za­cji. Być może to jest natu­ral­na kolej rze­czy, oso­bi­ście sądzę, że tak, i że ten pro­ces odry­wa­nia się od czy­ta­nia poezji współ­cze­snej nie spra­wia bólu, ale przy­jem­ność, tyle że wte­dy trze­ba sobie wyraź­nie powie­dzieć: nie nadą­żam, koniec, nie chcę uda­wać tego, kim może kie­dyś byłem, trze­ba wykrztu­sić dwa pro­ste sło­wa: nie wiem.

Chęt­nie bym usły­szał o Two­ich wąt­pli­wo­ściach zwią­za­nych z Poło­wem, myślę o wszyst­kich edy­cjach, w któ­rych bra­łaś udział, a tak­że – jeśli mogę pozwo­lić sobie na cie­ka­wość – o owych „gło­sach”, któ­rych nie dosły­sza­łaś. Nadal je pamię­tasz?

Pew­nie, że pamię­tam. Mało tego, sły­szę te gło­sy „nie dosły­sza­ne” z bie­giem cza­su coraz nie­zno­śniej. Ja się przy­wią­zu­ję do swo­ich zanie­chań, z nimi wsta­ję i kła­dę się spać. Jakieś tam tzw. suk­ce­sy od razu prze­kie­ro­wu­ję do zsy­pu nie­pa­mię­ci (czy­li: super, tra­fio­ny wybór, Autor popły­nął tra­twą, w któ­rej skle­ce­niu Mu być może pomo­głam, na sze­ro­kie wody, krzy­żyk Mu na dro­gę i do zoba­cze­nia), ale to błę­dy i zanie­cha­nia sta­no­wią koło zama­cho­we moje­go paro­stat­ku chę­ci. Cie­ka­we, skąd­inąd, że bar­dziej pamię­tam o tym, cze­go nie usły­sza­łam. Może dla­te­go, że mimo (reani­mo­wa­ne­go, jak wspo­mnia­łam) entu­zja­zmu i zaan­ga­żo­wa­nia, nie dane mi było prze­żyć, jako redak­tor­ce dzia­łu debiu­tów, ilu­mi­na­cji. Wiesz, ja cią­gle cze­kam na kogoś, kto zlu­zu­je mnie z pomni­ka… To żart oczy­wi­ście, choć próż­ność wła­sna redak­to­rów, juro­rów, wydaw­ców, etc., to osob­ny temat, któ­ry być może jesz­cze poru­szy­my. Tym­cza­sem – ja napraw­dę cze­kam na zasko­cze­nie, i nie podzie­lam Two­jej oba­wy, że mogli­by­śmy nie nadą­żyć, nie roz­po­znać. Powiedz­my sobie gorz­ko: sta­jąc wobec pyta­nia, czy coś nas nie rusza, bo nie nadą­ża­my, czy też nie rusza nas, bo to kiep­ska lite­ra­tu­ra, ja bez próż­no­ści, ale zdro­wo­roz­sąd­ko­wo, zakła­dam dru­gą opcję. Wiem, ilu nie­do­ce­nio­nych Szek­spi­rów, Wojacz­ków i Poświa­tow­skich się wście­ka (to zresz­tą dobrze, jeśli się wście­ka­ją), ale – przy całym moim ide­ali­stycz­nym podej­ściu – nie ma nic złe­go w opa­no­wa­niu pod­staw kon­struk­cji wypo­wie­dzi wią­za­nej. Emo­cje, inten­cje i czy­ste ser­dusz­ka – to za mało, by moje (czy­tel­ni­ka) ser­dusz­ko zapu­ka­ło w ryt­mie cza-cza.

Mówisz o nie­bez­pie­czeń­stwie abso­lu­ty­za­cji wła­sne­go gustu. Ja nie widzę w tym nicze­go zdroż­ne­go, o ile jest to gust do dobrych, po pro­stu, wier­szy. Kie­dy czy­tam kolej­ny zestaw, oczy­wi­ście nacho­dzą mnie myśli, czy aby Autor/Autorka nie pisze, nie ope­ru­je w bli­skiej (lub odle­głej) mi dyk­cji. Lecz wnet te myśli prze­ga­niam, jeśli wiersz jest po pro­stu dobry, a dla mnie „dobry” zna­czy: „poru­sza­ją­cy”, w jaki­kol­wiek spo­sób. Twój język nie jest moim języ­kiem (to oczy­wi­sta oczy­wi­stość) i kłam­stwem było­by twier­dze­nie, że się w nim odnaj­du­ję; lecz na pozio­mie dozna­nia może­my się spo­tkać. Nie jestem arbi­trem ele­gan­cji, ale przede wszyst­kim czy­tel­ni­kiem wier­szy. Arbi­tra moż­na oszu­kać (nie tyle nawet „oszu­kać”, co „uwieść”), ale czy­tel­nik jest bez­li­to­sny. Zło­żo­ny z kart­ki papie­ru samo­lo­cik albo fru­wa, albo nie. A pamię­tasz swój debiut (ja pamię­tam)?

Pamię­tam, było to szes­na­ście lat temu: część osób bio­rą­cych udział w Poło­wie, być może nie­ba­wem tak­że tak zwa­nych „wyło­wio­nych” – nomen­kla­tu­ra Poło­wu przy­spa­rza mi cza­sem kło­po­tów – jesz­cze się wte­dy nie uro­dzi­ła. Dla­te­go wolał­bym, żeby­śmy przede wszyst­kim nie prze­ga­pi­li auto­rek i auto­rów, nie prze­oczy­li tego, co naj­istot­niej­sze – wier­szy. Mogę ci powie­dzieć, co według mnie jest naj­więk­szym atu­tem Poło­wu: publi­ko­wa­nie co roku anto­lo­gii zamiast arku­szy. Arkusz wier­szy to odpo­wied­nik sin­gla czy pocz­tów­ki dźwię­ko­wej – zaby­tek czy kaprys, dla któ­re­go nikt poza pasjo­na­ta­mi nie znaj­du­je cza­su. Owszem, nie arkusz nie wyma­ga ISBN‑u, koszt dru­ku jest niż­szy, sam druk, zwłasz­cza na pozio­mie intro­li­ga­tor­skim – uprosz­czo­ny, ale po pomi­nię­ciu kwe­stii for­mal­no-tech­nicz­nych otrzy­mu­je­my publi­ka­cję zasad­ni­czo nie­wi­dzial­ną, nie­uchwyt­ną – powo­du­je chwi­lo­we, czę­sto kur­tu­azyj­ne, poru­sze­nie w czę­ści śro­do­wi­ska lite­rac­kie­go, zapew­ne spra­wia auto­ro­wi czy autor­ce przy­jem­ność i to wszyst­ko. Dzi­siaj w księ­gar­ni moż­na kupić cukier­ki i biżu­te­rię, a obser­wu­jąc współ­cze­sne ten­den­cje w dys­try­bu­cji i mar­ke­tin­gu ksią­żek oraz – co dla mnie ma zna­cze­nie – pró­bu­jąc stwo­rzyć hipo­te­tycz­ny pro­fil czy­tel­ni­ka przy­szło­ści, nie zdzi­wił­bym się, gdy­by nie­ba­wem wita­ły go tam bana­ny – w każ­dym razie na pew­no ani teraz, ani jutro nie zoba­czy w księ­gar­ni arku­szy wier­szy. Zresz­tą to osob­ny temat. Dla odmia­ny utrzy­ma­nie ten­den­cji wyda­wa­nia anto­lo­gii spra­wi, że z upły­wem cza­su uzy­ska­my inte­re­su­ją­cy prze­gląd czę­ści debiu­tów i rów­no­cze­śnie cało­ścio­wy obraz Poło­wu. W ogó­le cyklicz­ne wyda­wa­nie anto­lo­gii wybra­nych wier­szy, opu­bli­ko­wa­nych w okre­ślo­nym roku, było­by moim zda­niem nie od rze­czy – weź­my sieć, gdzie poja­wia się „Subiek­tyw­na lista prze­bo­jów poezji współ­cze­snej”, ukła­da­na przez Pio­tra Moso­nia – ożyw­czy, świet­ny pomysł.

Nato­miast naj­więk­szy pro­blem Poło­wu wyglą­da moim zda­niem tak: na gru­pie kil­ku auto­rów zosta­je sku­pio­ne zain­te­re­so­wa­nie, nie­ma­łe zresz­tą, co powo­du­je, że czu­ją się doce­nie­ni, wyróż­nie­ni, załóż­my w skró­cie, że w więk­szo­ści mogą czuć się dobrze. Ale: przez pewien czas. Potem przy­cho­dzi kolej­na edy­cja, w kon­se­kwen­cji cała ta uwa­ga zosta­je prze­nie­sio­na na odmien­nych poetów, a zatem ci, któ­rzy cie­szy­li się nią poprzed­nio, odczu­wa­ją dys­kom­fort; sądzę, że bywa dotkli­wy. Mało tego: jeśli się rozej­rzą, mogą zoba­czyć auto­rów, któ­rzy nie bra­li udzia­łu w Poło­wie, wole­li bowiem przy­kła­do­wo posta­wić na kon­kurs im. J. Bie­re­zi­na, im. K.K. Baczyń­skie­go, im. J. Rato­nia, gdzie zwy­cięz­cy wyda­wa­ny jest tomik wier­szy: dość szyb­ko i bez szcze­gól­nych zawi­ło­ści. W efek­cie w cza­sie, gdy uczest­ni­cy Poło­wu dobrze się czu­li, część odmien­nych auto­rów zdo­ła­ła wydać tomi­ki – wła­sne książ­ki – zda­rza się, że war­to­ścio­we, budzą­ce zain­te­re­so­wa­nie czy­tel­ni­ków. Wte­dy to wyj­ście spod reflek­to­ra Poło­wu bywa gorz­kie, może doskwie­rać.

Szcze­rze mówiąc, wolał­bym ponie­chać dal­sze­go zatrzy­my­wa­nia się nad mecha­ni­zmem Poło­wu: wyda­je mi się, że nie pro­wa­dzi do wnio­sków, do któ­rych nie moż­na by dojść, obser­wu­jąc to zja­wi­sko z zewnątrz. Połów moż­na róż­nie oce­niać. Sam nie mogę prze­oczyć jego nie­po­wta­rzal­no­ści: pro­jekt tego typu nie powstał na przy­kład w Wydaw­nic­twie Lite­rac­kim czy Wydaw­nic­twie Znak, ponoć współ­two­rzą­cym „zakro­jo­ne na ogól­no­pol­ską ska­lę akcje kul­tu­ral­ne”. Dla­te­go chęt­nie poroz­ma­wiał­bym o okre­ślo­nych wier­szach, o auto­rach, któ­rzy byli i są zwią­za­ni z Poło­wem, czy to o Sła­wo­mi­rze Elsne­rze, któ­ry w rezul­ta­cie udzia­łu w Poło­wie wydał świet­ny tom wier­szy, czy o Pio­trze Żybur­to­wi­czu, któ­re­go ta moż­li­wość omi­nę­ła. Szko­da.

Taka roz­mo­wa, któ­rą pro­po­nu­jesz, nie­bez­piecz­nie skon­fron­to­wa­ła by Nas z pro­ble­mem „abso­lu­ty­za­cji wła­snych gustów”; i nie dbam tu o Nasz dys­kom­fort, a raczej o ogól­ny obraz sytu­acji. Gdzie prze­bie­ga gra­ni­ca mię­dzy wier­szem „dobrym”, a wier­szem, któ­ry „mnie się podo­ba”? W zasa­dzie nie wia­do­mo. Nie bez powo­du pyta­łam, czy pamię­tasz swój debiut, nasze debiu­ty w ogó­le. Otóż debiu­to­wa­li­śmy, i mówię to z peł­ną odpo­wie­dzial­no­ścią, tudzież świa­do­mo­ścią, jak się „pod­kła­dam” – szyb­ko i moc­no. Zapła­ci­li­śmy za to swo­ją cenę. Dla­te­go nie chce mi się roz­wi­jać tema­tu ryt­mu debiu­to­wa­nia; każ­dy ma swój. Nie powiem, któ­ry z debiu­tów wspie­ra­nych przez Biu­ro Lite­rac­kie, czy przez Nas (i innych), jako redak­to­rów, uwa­żam za lep­szy czy gor­szy wybór. Powiem Ci być może przy kawiar­nia­nym sto­li­ku, kie­dyś. Że wie­lo­krot­nie sło­wo „tak” prze­cho­dzi­ło mi przez gar­dło jak tłu­czo­ne szkło. Ale nigdy nie usły­szą tego ode mnie Auto­rzy; coś w rodza­ju tajem­ni­cy spo­wie­dzi, a z innej stro­ny patrząc – sza­cu­nek dla samej pro­ce­du­ry wybie­ra­nia. Nie zasłu­ży­łam, by ktoś mi tak bar­dzo ufał, powie­rzał to, co dla Niej/Niego naj­cen­niej­sze, naj­in­tym­niej­sze. Bar­dzo doce­niam zaufa­nie, jakim obda­rza­ją Nas oso­by prze­sy­ła­ją­ce zesta­wy wier­szy. Nie wymie­nię więc w tej roz­mo­wie żad­nych nazwisk, musia­ła­bym wymie­nić wszyst­kich, z któ­ry­mi mia­łam radość pra­co­wać. No wła­śnie – pra­co­wać… Wygra­na w kon­kur­sach typu Bie­re­zi­na to skok na głów­kę na głę­bo­ką wodę (ja sko­czy­łam, mając sie­dem­na­ście lat i żad­ne­go poję­cia, co cze­ka za zakrę­tem; pod­nie­ca­ją­ca, ale i prze­stra­sza­ją­ca wizja). Kon­cep­cję „arku­sza” jako debiu­tu już chy­ba zarzu­ci­li­śmy (masz rację, że to pocz­tów­ka bar­dziej, niż list z praw­dzi­wej podró­ży). Alma­nach, anto­lo­gia, wyda­je się bez­piecz­nym przej­ściem. Ale taka „zbior­czość” może mier­zić co wraż­liw­szych pisa­rzy. Z jed­nej stro­ny – w kupie cie­plej (i wese­lej), z dru­giej chcia­ło­by się jed­nak mieć coś swo­je­go, coś mate­rial­ne­go, opa­trzo­ne­go wła­snym nazwi­skiem, co moż­na poka­zać cio­ci z dum­ną miną kogoś, kto jed­nak nie zmar­no­wał życia na mrzon­ki. Jaka była­by w tym momen­cie (debiu­to­wa­nia) rola redak­to­ra? Men­tor, holow­ni­czy, czy prze­szka­dzacz?

Natu­ral­nie w samym mówie­niu o dobrym wier­szu tkwi mnó­stwo nie­uchwyt­no­ści, ale odpo­wiedź na pyta­nie, gdzie prze­bie­ga gra­ni­ca dobre­go kole­gi, jest sakra­menc­ko pro­sta: wszę­dzie tam, gdzie go nie ma. Nie każ­dy może sobie pozwo­lić na abso­lu­ty­zo­wa­nie wła­sne­go gustu ze wzglę­dów wyłącz­nie este­tycz­nych, jeśli się nie mylę. Ale dobrze, ponie­chaj­my.

Redak­tor według mnie nie powi­nien ogry­wać żad­nej roli. Ma być czy­tel­ni­kiem. Sam tak trak­to­wa­łem auto­rów, któ­rzy tra­fi­li do mnie w Poło­wie. Kie­dy czy­ta­łem wier­sze Kami­la Bre­wiń­skie­go, Macie­ja Bur­dy, Szy­mo­na Doma­ga­ły-Jaku­cia, Grze­go­rza Jędr­ka, owszem, myśla­łem: „o, tego nigdy bym tak dobrze nie napi­sał” albo „to napi­sał­bym lepiej”, w efek­cie z tej czy­tel­ni­czej per­spek­ty­wy mogłem coś zasu­ge­ro­wać, pod­su­nąć, ale nie na siłę, bez wywie­ra­nia wpły­wu, wcho­dze­nia w rolę, zakła­da­nia maski: prze­cież to są ich wier­sze, nie moje. Każ­da dwój­ka z przy­wo­ła­nych tu auto­rów ma razem tyle lat, że sam nie wiem, czy tylu doży­ję – rów­nież stąd całe to wła­że­nie w rolę redak­to­ra wyda­je mi się prze­sad­ne i zby­tecz­ne. Prze­cież to jest liry­ka, kom­plet­nie suwe­ren­na prze­strzeń: to nie spo­łe­czeń­stwo, gdzie moż­na powie­dzieć: „tu jest poli­cja, tu straż pożar­na, a tu szewc, więc ty pój­dziesz do poli­cji, ty do stra­ży, a ty zosta­niesz szew­cem”. Oczy­wi­ście: gdy doro­śniesz – sko­ro bowiem redak­tor ma odgry­wać rolę, to zna­czy, że ma wła­dzę wzglę­dem tego, przed kim ją odgry­wa, tym­cza­sem wobec sie­bie i auto­rów, któ­rych wier­sza­mi się zaj­mo­wa­łem, nie ufor­mo­wa­łem rela­cji tego typu. Odno­szę wra­że­nie, że obec­nie zbyt wiel­ką wagę przy­wią­zu­je się do pew­nych rze­czy dru­go­rzęd­nych, niu­an­sów w sty­lu wyglą­du okład­ki, podzia­łu tomi­ku na czę­ści z mądry­mi albo głu­pi­mi mot­ta­mi czy wła­śnie reda­go­wa­nia wier­szy, tym­cza­sem redak­cja powin­na przy­po­mi­nać ope­ra­cję: tego w pew­nym sen­sie nie powin­no się pamię­tać. Mówię „w pew­nym sen­sie”: być może nie spo­sób zapo­mnieć cał­ko­wi­cie, ale nie powin­no się ani z redak­to­ra, ani z redak­cji czy­nić punk­tu odnie­sie­nia, stąd ta medycz­na meta­fo­ra. Co za róż­ni­ca, czy chi­rurg miał na sobie odzież barie­ro­wą, a w ręce tro­kar, tepan i raspa­tor, czy może cho­dził w kufaj­ce, palił skrę­ta albo ogni­sko i posłu­gi­wał się szpa­chlą zatknię­tą na kiju od mio­tły – co mnie to obcho­dzi? Waż­ne, że żyję. Mało tego: pra­cę mógł za nie­go wyko­nać robot, ale rów­nie dobrze mógł dać mi nar­ko­zę i sam poło­żyć się spać, był bowiem śpią­cy i leni­wy, a ja – załóż­my – cho­ry z uro­je­nia. Na dziś cała ta rola redak­to­ra, wzglę­dem jej fak­tycz­nej potrze­by, wyda­je mi się nad­mier­nie prze­ce­nio­na, nie­po­trzeb­nie. W efek­cie powsta­je wydu­ma­ne poru­sze­nie, cza­sem wzmac­nia­ją­ce podat­ność na wypływ, ujaw­nia się – mam nadzie­ję, że chwi­lo­wo ‑upo­rczy­we prze­ko­na­nie, że redak­cja – w zakre­sie wykra­cza­ją­cym dale­ko poza zwy­kłą korek­tę tek­stu – w ogó­le jest koniecz­na. Nie zawsze tak jest. Do tego docho­dzi kwe­stia cza­su. Same­mu moż­na pisać albo – jak mawia się teraz – pra­co­wać nad książ­ką według uzna­nia, ale ile cza­su moż­na zno­sić przy tym czy­jąś obec­ność? Rok? Dwa lata? Bez prze­sa­dy. Napo­le­on abdy­ko­wał, wyje­chał na Elbę, uciekł z Elby, wró­cił do Pary­ża, ogło­sił kon­sty­tu­cję i prze­grał bitwę pod Water­loo – wszyst­ko w nie­ca­łe pół roku. Z jed­nej stro­ny cza­sem sami auto­rzy prze­ja­wia­ją zbyt­nią goto­wość do reda­go­wa­nia wła­snych tek­stów, z dru­giej wyma­ga­ją tego wydaw­cy – może zasta­na­wiać, czy to jest chwi­lo­wa moda, a zatem – prze­mi­nie, zmie­ni się, czy prze­jaw trwal­sze­go zja­wi­ska, prze­jaw bra­ku samo­dziel­no­ści, współ­cze­śnie czę­sto spo­ty­ka­ny, nawet – pod­trzy­my­wa­ny, zresz­tą w róż­nych dzie­dzi­nach życia.

Peł­na zgo­da. Ja swo­ją rolę jako redak­to­ra zde­fi­nio­wa­ła­bym tak: ramię, na któ­rym możesz się w razie wąt­pli­wo­ści oprzeć, w żad­nym wypad­ku ręka, któ­ra pro­wa­dzi, któ­ra kre­śli. Wła­ści­wie to dla każdej/każdego z Auto­rek i Auto­rów, z któ­ry­mi pra­co­wa­łam, byłam kimś innym, w zależ­no­ści od potrzeb. Ich potrzeb, dopre­cy­zu­ję, nie moich (trzy­ma­jąc się medycz­nej meta­fo­ry­ki, ale ujmu­jąc rzecz bar­dziej po „bab­sku”: miej­sce położ­nej jest obok rodzą­cej, ale nie uro­dzi za nią). W więk­szo­ści przy­pad­ków „tech­nicz­nie” nie mia­łam wie­le do robo­ty, cho­dzi­ło bar­dziej o doda­nie pew­no­ści sie­bie, jakiś gest, uwa­gę, wysłu­cha­nie pytań, któ­re tak napraw­dę każ­dy piszą­cy zada­je sam sobie i na któ­re już prze­cież zna odpo­wiedź. Sta­ram się być lustrem, ale nie wenec­kim… Na ile mi wycho­dzi, nie wiem. Nie chcę wymie­niać nazwisk, bo wymie­ni­ła­bym raczej imio­na – dla mnie to tak w ogó­le nie są „auto­rzy”, a kole­żan­ki i kole­dzy po pió­rze; nie­któ­rzy wła­da­ją­cy nim lepiej ode mnie. Rów­nie dobrze mogli­by­śmy zamie­nić się miej­sca­mi, i to ja pro­si­ła­bym o opi­nię na temat dane­go wier­sza, ukła­du tek­stów, kon­cep­cji książ­ki. W imię zło­tej zasa­dy: spy­taj wszyst­kich o zda­nie, a potem i tak zrób po swo­je­mu.

O autorach i autorkach

Marta Podgórnik

Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania