Jakub Mikurda: Swoją książkę dedykujesz „wracającym do siebie”. Czy w takim razie to „w pomyleniu” czy „jako Pomyleni” jesteśmy najbardziej sobą? A normalność, która w finale czyha na Pomylonych, to rodzaj snu, utraty, choroby („choroby na zwykłe istnienie”)?
Bronka Nowicka: Zazwyczaj postrzegałam pomylenie – to swoiste rozwibrowanie zmysłów – jako kategorię dostąpienia, które wydarza się szamanowi, jurodiwemu, neurotykowi czy twórcy zaznającemu nagłej zmiany perspektywy i optyki. Kurtyna normalności spada lub gwałtownie się pruje: trach! I objawia się Inne: archetyp napada na człowieka („A kiedy zaśnie i Bóg go napadnie, jak u nas głupka napadł tego lata”, Tadeusz Nowak Psalmy). Napadnięty zyskuje przywilej bytowania w sferach niedostępnych dla reszty, jednocześnie stając się tragarzem brzemienia odmienności.
W tomie próz poetyckich, o którym rozmawiamy, jest inaczej. Pomylenie jest immanentną cechą głównych bohaterów. Nie pojawia się jako pęknięcie w ich psychicznym pejzażu, ono stanowi ten pejzaż. Pomyleni są dawną nacją o określonym genotypie: to empaci, wrażliwi analitycy umysłów i tkanki świata, tropiciele sygnałów nieświadomych, wyznawcy myślenia symbolicznego, kreatorzy odczuwający przymus stwarzania własnej wersji każdej rzeczy i zjawiska, które usiłują (re)konstruować na podstawie plemiennego kodeksu. Normalność jest właściwością odrębnego ludu, zamieszkującego inne ziemie. Książkowych Normalnych, ludzi nieposzukujących, zajmuje używanie; są pra-konsumentami. Pomylonych pochłaniają badania istoty rzeczy i akty twórcze. W tym kontekście normalność stanowi zagrożenie dla ich duchowości. Tak, Jakubie, normalność, szczególnie ta uznająca wyłącznie samą siebie za stan jedynie słuszny, urągająca każdemu odstępstwu od własnego wzorca, bywa jak choroba. Na tyle zaraźliwa, by zainfekować nawet Pomylonych, i na tyle przewlekła, żeby ich ukorzenić w normalności. Zwrot ku empatii i wrażliwości jest gestem samoleczącym z powszedniego odrętwienia. Powrotem do siebie.
Pomyleni stają się Normalni kiedy to, co tworzą – a tworzą przez cały czas, „rodzą się majstrami” – niejako zastyga w rzecz, staje się czymś gotowym, kiedy „każdy kształt się domyka” i zamiast stawania „nastaje używanie”. To przywodzi mi na myśl przeróżne postulaty „rozprzężenia” (Rimbaud), „kryzysu” (Breton) czy „rozruszania rzeczy” (Szkłowski). Czy to również członkowie plemienia Pomylonych? Kogo jeszcze byś do niego przyjęła?
Każdy gotowy przedmiot (pojęcie, myśl) wydaje się czymś odrzuconym przez kreatora, rzuconym w przód – przed miotanym. Oddanym w używanie. Tracąc bezpośredni kontakt z twórcą, rzecz przestaje się dziać i tężeje w używaniu. W tym miejscu zaczyna się Bretonowski kryzys przedmiotu: gdy ten nazbyt przylega do określonych pojęć, znaczeń i przeznaczeń, osuwa się w banał. Surrealizm cudownie rozwibrował rzeczy, odkleił ich obrazy od słów, podmienił nazwy już nazwanych kształtów, zmusił materie do mezaliansów owocujących narodzinami hybryd torpedujących schematy. Breton – i jego zamach na normalność – zawsze był mi bliski, podobnie jak dwaj pozostali „Pomyleni” i wielu innych, których nie sposób tu wymienić, bo lista byłaby zbyt długa. Surrealiści w dużej mierze dokonywali swojej rewolty w materii, w tym, co widzialne: jedna rzecz była zderzana z inną (jakże nieprzystającą) na poziomie fizycznym i to dopiero uruchamiało eksplozję metaforyczną. Majsterkowanie, robota w materii, stwarzanie świata w Kodeksie Pomylonych stanowi – w moim zamyśle – metaforę wyższych procesów psychicznych. Gdy nie są one zasilane, odżywiane, „kształty się domykają” i „nastaje używanie”. Życie wewnętrzne ubożeje.
Fascynują mnie Twoje sposoby „rozruszania rzeczy”, to jak konsekwentnie utrwalasz to, co ulotne, i rozpraszasz to, co stałe, jak największe abstrakcje zyskują u Ciebie włókna, miąższ i ciężar, a konkrety parują jak na palniku w laboratorium. Jakby byt cofał się do stadium jakiejś pierwotnej plasteliny, z której Pomyleni tworzą nowe figury. W kontekście Kodeksu… padają słowa: alchemia, kosmogonia, mit. Czy są Ci bliskie?
Od kilku lat obserwuję u siebie organiczny odwrót od narzędzi intelektualnych i równie naturalny zwrot ku intuicyjnym (wiem, jest w tym zdaniu [konieczne] uproszczenie, te kategorie nie zawsze są „czyste”, nie występują bez domieszki kategorii przeciwnej). Długo byłam córką ojca, patrzyłam na świat przez męskie soczewki; intelekt, analiza, empiria były moim gruntem. Umacniały go ambicja i rywalizacja. Byłam jedną z tych, o których wspomina jungowska psychoterapeutka Maureen Murdock w Podróży bohaterki, książce opisującej rozwojową ścieżkę kobiety: ciężko pracują, ścigają się z mężczyznami, zapominają, że są kobietami, aż przypomni im o tym neuroza, choroba ciała albo wypadek.
Miałam swój „wypadek”, po który mój umysł sięgnął jak po hamulec bezpieczeństwa. Po nim nigdy już w pełni nie zwróciłam się ku skrzynce z męskimi narzędziami. Obudziło się u mnie pragnienie zawierzania intuicji, analizowania snów, intensywniejszego kontaktu z przyrodą. Pojawiły się nowe pasje, między innymi myśl Carla Gustava Junga. Poznawałam ją dzięki pomocy Marie-Louise von Franz. To jej Alchemia. Wprowadzenie do symboliki i psychologii pchnęła mnie ku Misterium coniunctionis. Studium dzielenia i łączenia przeciwieństw psychicznych w alchemii, a ono zaprowadziło mnie do Czerwonej księgi i kolejnych tomów napisanych przez wybitnego psychiatrę i psychologa. Wróciłam do lektury książek, które napisał Mircea Eliade. Sięgałam także po inną literaturę podejmującą tematykę narodzin i znaczeń symboli. Równolegle wzbierała we mnie potrzeba zakorzenienia się w pierwotnym, płynącym pod podszewką rzeczywistości nurcie. Trudno było się do niego przebić przez codzienność – postmodernistycznie multinarracyjną, chaotyczną, płaską, przez swoje rozbełkotanie drenującą z energii. Doskwierały mi emocjonalny głód i zmęczenie. Gdy w marcu ogłoszono lockdown, z całą mocą poczułam, że jestem wycieńczona od nadmiaru bodźców, z których każdy wydawał się beztreściwy, więc tym bardziej pustoszący. Stworzenie jakiegoś rodzaju mitu, prywatnej kosmogonii, dotknięcie rzeczy i zjawisk na własny sposób wydało mi się ratunkiem dla duszy.
Piszesz – „tak wyrabiaj słowa, żeby podawane z ust do ust były jak świeże ryby, winne jabłka, miód”. Mam jednak przykre wrażenie, że większość słów, które słyszę ostatnio – zwłaszcza tych wypowiadanych najgłośniej, z największą pasją, wobec najszerszego grona słuchaczy – to raczej popiół. A popiół „to jedna z rzeczy bezpowrotnych”. Masz na to jakiś sposób?
Poraża mnie i zasmuca popiół sypiący się z ust. Masz rację, istnieją słowa bezpowrotne, których żadne „przepraszam” nie przywróci do innych form. Czuję się wobec tego bezsilna. Szczególnie, gdy te spopielone słowa dotyczą innych, pozostających w mniejszościach, słabszych; kiedy mierzą w wolność, logikę, prawdę, elementarną klasę. Czuje się bezsilna i rozżalona, ale nie bezradna. Każdego dnia, dokonując wyborów, wykonując choćby najdrobniejsze gesty, mogę opowiadać się po stronie uczciwości, empatii, życzliwości. Mogę stawać po stronie Pomylonych poszukujących własnych porządków, ustanawiających paradygmat zadziornej łagodności i tkliwej rebelii.
Pomyleni „składają językowi w ofierze zmysł wzroku” i „od tamtego czasu obraz jest obecny w słowach”. W Szkole Filmowej w Łodzi prowadzisz Międzywydziałową Pracownię Obrazu i Słowa. Jak postrzegasz relację między jednym i drugim? Pytam o to również dlatego, że istotną część Kodeksu… stanowią ilustracje.
Słowa niosą zaszyfrowane obrazy. Mózg rozkodowuje język w filmowe sceny, dorzuca dźwięk, zapach, wrażenie dotyku. Słowa uruchamiają w naszych umysłach niezwykłe kino – najstarsze i zarazem najnowocześniejsze z możliwych. Zbadano to i opisano w jednej z najciekawszych, moim zdaniem, książek na temat mechanizmów tworzenia znaczeń, zatytułowanej Latające świnie. Jak umysł tworzy znaczenie.
Pisanie jest dla mnie stwarzaniem obrazów, których kształty, kolory, kadry doprecyzuje Czytelnik, swoisty widz.
Po co książce ilustracje, skoro słowa są obrazogenne, niosą swój plastyczny ładunek? Po nic. Zazwyczaj zgadzałam się z takim zdaniem. Słowo wywołuje obraz, więc nie potrzebuje być opatrzone obrazem. W przypadku Kodeksu Pomylonych było inaczej. Czułam, że zbiór przepisów na rzeczy i zjawiska – „pomylony”, mieszający porządki w celu wyłonienia nadrzędnego ładu kodeks potrzebuje instrukcji. Rodzaju infografiki. Rysunków trzymających metaforę przy ziemi. Tak, tak – zobaczcie – oko powstaje z kulki kwiatu bawełny: weź kulkę, nasącz, wstaw w oczodół za pomocą specjalnych szczypiec. Jeżeli oko nada się do czułego opatrzenia rany – jak bawełniana szmata, lignina – zachowaj je. Jeżeli będzie mogło jedynie widzieć – wyrzuć. Na rysunku widać kulkę bawełny, ludzką głowę, szczypce. Metafora dotycząca czułego, współczulnego patrzenia ucieleśnia się dzięki rysunkowi. Mówi o szalonej potrzebie ukonstytuowania się świata, w którym może istnieć tylko taka zasada patrzenia, nie inna. Potrzebie tak silnej, że się materializującej. Uobecniającej się w materii. Po to były mi potrzebne rysunki. Jako „racjonalizatory” szaleństwa Pomylonych.
Miałam przyjemność współpracować z Małgorzatą ET BER Warlikowską, profesorką ASP we Wrocławiu, artystką transgraficzną, przekraczającą granice grafiki i transgraniczną, śmiało przekraczającą inne rubieże na terytoriach sztuki. ET BER Warlikowskiej bliskie jest słowo. Język – jako podszyty treścią znak graficzny – jest często obecny w jej pracach. Szybko znalazłyśmy porozumienie i twórczy balans. ET BER rysowała na bieżąco, reagując na powstające teksty. Stworzyła również projekt okładki książki. Jestem bardzo wdzięczna Artystce za wspólny proces twórczy, jego żywą i pożywną tkankę.
„Pomyleni rodzą się majstrami” – czyli poetami? W najbardziej ogólnym sensie jako tymi, którzy robią, czynią, tworzą? Innymi słowy, czy Kodeks Pomylonych to również Twoje rozumienie „sztuki poetyckiej”?
Teraz – gdy Twoje pytanie zmusza mnie do wykonania namysłu nad tym zagadnieniem – mogę odpowiedzieć „tak”, ponieważ najbliższą mi poezją jest ta powołująca i obejmująca, a nie odtwarzająca czy opisująca. Paul Klee napisał: „Sztuka nie kopiuje widzialnego świata; ona czyni go widzialnym”. Myślę podobnie.
Idea aktu stwórczego dokonującego się poprzez język, w języku, jest mi bliska. Ale jeszcze bliższe są mi słowa Tadeusza Różewicza: „Za mojego dzieciństwa można było słowo przyłożyć do rany, można było podarować osobie kochanej”. Kreacyjna moc poety jest tylko pewnym rodzajem potencji, sprawczości. Najważniejsze wydaje mi się jednak to, co jest sprawiane, i w jakim celu.
Książkę kończysz zawołaniem, które podchwyciłby każdy rewolucjonista, od Freuda po Neo z Matrixa – „pora się obudzić”. Czy wyobrażasz sobie, że Pomyleni wychodzą z okładek książki i stają się realną, autonomiczną wspólnotą? Czym byłaby taka wspólnota?
Być może kolejną utopią. Niech więc Pomyleni nie schodzą z kart książki. Mogą być tam odwiedzani i mogą nas nawiedzać. Podsuwać nam narzędzia do majsterkowania i mówić: „Wracać do warsztatów! Robić zalążki, klecić małe sensy!”.
Jestem Ci wdzięczna za spotkanie, Jakubie. Dziękuję za lekturę tomu i wrażliwe pochylenie się nad Pomylonymi.