Konrad Góra: Ryba, jest zima, a poeci, jak wiadomo, mają tylko zimy i pożary. Zastanawia mnie w historii Roberta Rybickiego, że przez całą historię jego pisania – pomijając kilka wycieczek osobistych, których nie cenię u nikogo – historię rozgrywającą się na kompletnie przebiegunowanym globie, był on wolny od potrzeby szyderstwa. Nie od potrzeby śmiechu i protestu, ale od patosu i szyderstwa właściwie zawsze. To u samoświadomego poety nie do końca dziwne, ale wielu oczekiwałoby od Roberta Rybickiego czy nawet Konrada Góry tego płytkiego rewanżyzmu, co objawia się często właśnie wyżyłowaną kpiną. Jak myślisz, dużo Rybickiego kosztuje rezygnacja z mimowolnego zła? Ty w ogóle znasz tego poetę?
Robert Rybicki: Kiedyś mi się śnił, nie nikł. Miał pecha, znasz go w końcu lepiej ode mnie. Owszem, można wypracować nową jaźń par excellence. Wczoraj byliśmy w Lanckoronie i Marcin rzucił, że dzwony Lanckorony, a Lynn grał na skrzypcach. Kategoria nicości Roberta Rybickiego już znudziła i nie chce mu się pisać jakoby od siebie, dobiera starannie rozmówców, dzięki którym mogą powodować objawienia. Nazywam się Adam, jestem skopconym schizofrenikiem. Marcin dużo ze mną rozmawia. Jestem prostym, nieuczonym i nieokrzesanym bytem.
Konrad Góra: A widzisz, Konrad Góra powiedział kiedyś, że jest już tylko do wynajęcia. Można by te dwóch chujów poznać wreszcie ze sobą i niechże się zastąpią. Ale dość już o nim, dość zresztą tych poznań. U Rybickiego, powiadasz, nadziei na słowo nie ma co lokować? Źle. Boli? Kolarzowi powiedział kiedyś Seifert: „Nie ma pan prawa milczeć, kiedy wszyscy kłamią”. Wypada na to, że kiedy aktualna połowa łże, wystarczy połowicznie milczeć?
Robert Rybicki i Marcin Ostrychacz pojechali na wycieczkę. Przespali busa, którym jechali Joanna Oparek z Ignacym Czwartosiem, zatem pojechali pociągiem do Kalwarii Zebrzydowskiej Lanckorona, a mieli udać się do Lanckorony. Wysiedli na stacji kolejowej. Nie wiedzieli dokąd iść, w którą stronę, stali na peronie. I co dalej!? Weszli na estakadę i poszli prosto. Napotkali starszego mężczyznę o nienagannych manierach, który wskazał im drogę na dworzec autobusowy w Kalwarii Zebrzydowskiej. A była to sobota. Zapadał zmrok. Za trzy godziny miał się rozpocząć koncert Lynna Suh z zespołem! Po piętnastu minutach dotarli pod rząd wiat i wysepek. Po dziesięciu minutach przyjechał bus, ale żaden z nich nie jechał do Lanckorony. Jeden z kierowców zawiózł obu na przystanek w niewielkiej wsi i polecił kierować się szosą w prawo w kierunku ciemnej góry. Ruszyli drogą pełna ostrych zakrętów i pnącą się coraz stromiej, w ciemnościach.
Po pokonaniu kolejnego zakrętu zauważyli zwalniający samochód, który zatrzymał się koło nich, a przez okno wyłonił się człowiek i zapytał podróżników, czy jadą do Lanckorony. W samochodzie siedziała rodzina z niemowlakiem. I właśnie w ten sposób dotarli do celu. Rynek Lanckorony przywodził na myśl rynek w Kazimierzu Dolnym. Przyozdobiono go światełkami, a po środku stała stajenka bożonarodzeniowa. Szybko im oczom ukazała się gospoda, w której miał odbyć się koncert. Trudno było uwierzyć, że dwadzieścia lat temu latały tam kufle i strach było wchodzić. Na najwyższej pierzei. Wewnątrz gospody było kolorowo.
Lynn Suh wstał i przywitał przybyłych, kompania była wesoła i miła. Rozmowom nie było końca. Koncert był wspaniały. Rzeczpospolita Babińska vel Rzeczpospolita Baska, gdy to żądano jej restytucji po koncercie, weszła w życie.
Konrad Góra: Ryba, to się nadaje na początek, a dalej jedziemy z odpowiedzią na drugie pytanie?
Przy zagłuszaniu trudno rozmawiać.
Dobra; jestem sam w domu, nikt do mnie nie zagaduje, nie słychać odgłosów gry komputerowej, mogę się skoncentrować, więc przynajmniej na to drugie pytanie mogę odpowiedzieć w tej jakoby ustalonej manierze przez Ciebie, że niby w trzeciej osobie.
Chodzi Ci o prawdę, nie? O to kryterium podnoszone od tysiącleci? I które cementuje cywilizacje nie od dziś? O dogmat i aksjomaty, a także codzienną prawdomówność? No dobra, Robert Rybicki śledził sferę irracjonalną człowieka, używając wszelkich dostępnych środków, idąc przy tym w wielu wypadkach na żywioł, bez rachowania. Biedny człowiek. Bo właściwie po co? Żeby odkrywać jakieś zakamarki jaźni? Czy żeby poezja sobie mówiła ad hoc, bez uwarunkowań politycznych, modnych ostatnio u osób raczej dobrze uposażonych? Słowo? Czy może kunszt słowa? Roberta Rybickiego interesuje język całego świata, bez ograniczeń typu polszczyzna czy cywilizacja europejska tudzież chrześcijańska, język świata na wzór gejzeru, w którym słowa są jak bąbelki unoszące się ku górze. Kłamstwo jest narzędziem służącym uzyskaniu jakiejś korzyści. Kłamstwo nie wymaga wielkiej inteligencji, oczytania, wiedzy. Popatrz na pospolitych cwaniaczków. Popatrz na polityków. Popatrz na ludzi mediów, dozorujących sortownie informacji, ludzi uniwersytetów, funkcjonujących w hierarchicznym, feudalnym systemie supermarketu wiedzy. Owszem, do kopczyka dorzucam deklarowane postawy w poezji i rozbieżność ich z życiem. Czy Robert Rybicki uratował przyzwoitość w poezji, w tym starym i pięknym rzemiośle, czy zrobił cokolwiek? Chyba nie, bo nadal jest zakładnikiem cywilizacji, uzależnionym od jedzenia i ciepła, oraz dodatkowych rzeczy, które zostały wymyślone na przestrzeni dziejów. Najcenniejsze chwile są w ciemnościach, w pustce, w całkowitej samotni, gdy nie dociera żaden promień światła, żaden bodziec, gdy to można skoncentrować się na jaźni, na myśli i dotrzeć zarazem i do własnego dna, jak i wysokości. Człowiek miejski, współczesny, nie ma takich możliwości, otoczony sztucznym światłem i sztucznymi dźwiękami. Gdyby nie organizacja światła nocnego, nie byłoby cywilizacji takiej, jaką znamy. Robert Rybicki patrzy na społeczeństwo, aktualną sytuacje polityczną, kłótnie wyznaniowe, krytykę literacką, rodzinę, edukację i cały szereg zjawisk z perspektywy właśnie ciemności jako doświadczenia własnego istnienia, oddzielonego od całego świata; wtedy zostaje tylko myśl we wszelkich jej odmianach, zmianach i natężeniach. Pozostaje tylko miłosierdzie i współczucie wobec ludzi – po jednej stronie; po drugiej jest wkurw na małostkowość ludzką, który – w pocieszeniu ciemności, jednostkowym wyciszeniu – zostaje zgruzowany za pomocą myślomłota. Człowiek jest jak plac budowy, z tym że wielu nie buduje nic, podczas śmierci jest na poziomie wykopanej dziury.
Konrad Góra: Widzisz, widuje się czasem pochowanych na samej ziemi. Paru takim ludziom zawdzięczamy coś obaj (Lotnikowi dom na Kromera, Kopretinie kurtkę). Patrzę zresztą na śmierć skłotingu jako na mobilizację świata przeciw prawdzie o sobie. Wspominasz jeszcze Kromera? Psy, koty, nazioli? Piwnice? To było 18 lat temu…
Kromer był dla mnie przełomem, jeszcze wtedy był ogień w tym skłotingu, po drodze ta energia wyparowała przez te osiemnaście lat. Skłoting był alternatywą wobec zmieszczanienia, kupiectwa, kupczenia właściwie, szansą na odbudowę społeczności w duchu anarchistycznym, nawet niekoniecznie anarchistycznym, po prostu była szanse na zredukowanie hierarchicznych relacji międzyludzkich, władzy, systemu nakazów, a wreszcie wolności od systemu, tych reguł, które z ludzi robią niewolników, a przy tym powodują proces wykolegowywania w białych rękawiczkach oraz wzajemnego szczucia. Myślę, że Biały, Benek, Wiśnia, Czacha (Czacha!) nie oddali pola całkowicie tej hydrze systemu, że coś tam kultywują, że jeszcze im się chce przynajmniej myśleć po swojemu. Ale gdzie my jesteśmy? Jako mocno zjechane ziarenka piasku w trybach systemu? Jako parę słów w medialnej maszynce do mielenia informacji? Miasta zostały pożarte przez ludzi bez skrupułów, ale my przynajmniej mamy swoją przygodę, która się jeszcze nie skończyła. W Wiedniu spotkałem Dominika z Kromera.
Konrad Góra: KRO było pierwszym skłotem, na którym wylądowałeś? Czy bywałeś wcześniej choćby na Krzyku w Gliwicach?
Nie, na Kromera, na Krzyku byłem później. Miedzy śląskimi ekipami punkowymi był słaby kontakt, z tego, co pamiętam, to rybniccy bardziej funkcjonowali w ROW-ie (Jastrzębie, Wodzisław, Żory), ewentualnie Pszczyna, no i regiony przygraniczne. Pierwszy skłot w Rybniku był w 1992 roku na ul. Kościuszki, nie załapałem się na niego, ale za to była meta Badzia i to tam siedzieli miejscy. My z Elektrowni mieliśmy swoją załogę, jeszcze jeden kumpel, Stifififi, mieszka w Kraku. Adalę, innego kumpla, wyłowili w stanie rozkładu w pobliżu rzeki w Mysłowicach. Baron pochował starego. Dydżul krąży po hrabstwie Kent. Badzio – Wiedeń (widzieliśmy się w Pizzeria Anarchia, nie chcieli mu otworzyć, bo… jest łysy), Presley biega, Kaczan wrócił na Elektrownię, Maju uczy historii, Beton chyba też na Elektrowni. Cwara piznął złoty strzał, mając juz żonę i córkę. Krzywy dał na imię córce: Ramona, a kilka tygodni później zapytał mnie, czy wiem, co to za kapela. Konrad, obiecuje, że nie będę jak Śliwa, i nie będę pisał wierszy o kumplach z załogi. Oni są w moich wierszach od dawna. Gdy bujałem sie ze śląskimi poetami, miałem frajdę, że są to punkowe klimaty, czułem to jako mityczne przedłużenie załogi z Elektrowni.
Konrad Góra: Jak Krzysiek nie będzie nikt. Po Kromera zrobiłeś Londyn, jo?
Ogólnie Wielka Brytania, połowę czasu spędziłem w Londynie.
Konrad Góra: Czułeś się poetą na wychodźctwie?
Bardziej luksusowym niewolnikiem z Europy Środkowej, jak to mówią, pochodzącym z kraju bardzo dobrych robotników. Bardziej czułem się poetą-niewykwalifikowanym robotnikiem, o. Nie czułem tego ciężaru przymusowej emigracyjności jak po 1831 czy 1939 roku, bo wiedziałem, że w każdej chwili mogę wrócić. Mocno działał czynnik zderzenia z kulturą brytyjską, którą chłonąłem w każdej postaci, na jaką pozwalał status skromnego kiblomyja czy zmywaka, czyli chodziłem do bibliotek, księgarń, dużo rozmawiałem z Anglikami, dzięki czemu mogę obecnie dosyć swobodnie porozumiewać się w ich języku. Mam mentalność samouka i ucho do języków, więc nic, tylko tego użyć. Z perspektywy czasu wracam tylko do najcenniejszych wspomnień, a do nich należą wizyty w Tate Modern, gdzie mogłem na spokojnie i – co w moim wypadku ważne – za darmo obejrzeć malarstwo awangardowe XX wieku, przy wyjściu stał słynna rzeźba tej Bourgeois – wielka pajęczyca.
Konrad Góra: Jedną z najgorszych i najbardziej wstydliwych rzeczy, jakich doznałem poza administracyjnym obszarem polskiego, jest fakt, że pomiędzy obcymi wzmagają się w organizmie odruchy rasistowskie; po prostu, między obcymi zaczynam ciążyć do miejscowej większości, co tu nie przyszłoby mi na myśl (oczywiście, opamiętanie potrafi przyjść w sekundę, niemniej zaznałem i tego fenomenu). Znasz to uczucie? Czy może ze mnie taki dupek?
Nie wiem, jak Ci to powiedzieć, ale nie jest to najlepsza cecha Polaków, bycie emigracyjniakiem, wzajemne zażeranie się potrafi zepsuć życie. Tylko dzięki instynktowi samozachowawczemu i – jednak – ostrożności nie wylądowałem pod mostem. Nie doznałem żadnego rasistowskiego sensu stricte zachowania. No ale zwykłe chamstwo ze strony wielu Polaków osiągało jakieś diapazony. Pewnego razu szedłem przez zachodni Londyn i w okolicach jednego z przystanków zauważyłem taką scenę: nabzdyngolony do kwadratu facet z wąsami obrzucał bełkotliwą mową wyzwiskami jakiegoś czarnego młodzieńca, między nimi stało dwóch policjantów, którzy blokowali pijackie szarże von Janusza, który, rzeczywiście, bo zbliżyłem się do niego, groził mu śmiercią, bo jest po prostu czarny, po prostu ten facet szarżował na tych policjantów, żeby się przez nich przepchnąć i przywalić w twarz. A on pijaniuteńki był, jak to się mówi. Było mi wstyd.
Tak, z ludźmi innych kultur miałem wiele pożywnych rozmów.
Konrad Góra: Na stałe mieszkałeś w Anglii, Austrii i Czechach?
Powiedzmy, że liczyłem się z tym, że może tak być. Nie były to wycieczki z biura turystycznego, zawsze było jakieś zżycie się z miejscowymi.
Dawid Mateusz: A teraz mieszkasz w Krakowie, usunąłeś fejsbuka, robisz Openmajki, uczysz się chińskiego, a ponadto zostałeś perkusistą w zespole Bojlers.
Właśnie za dwie godziny idę tam grać, jestem drugim perkusistą, bo cały czas staram się regularnie grać. Chiński otworzył mi mózg na język na nowo, rozwija mi myślenie o starogreckiej prozodii. Korci mnie, by zrobić rewolucje w prozodii – i zrobię to, bo nie mieszkam w Rybniku, gdzie wedle mieszkańców, włodarzy i reprezentantów kultury najlepszym miejscem dla mnie byłby cmentarz.
Konrad Góra: Przypomniało mi się, jak musiałeś być radykalniejszy ode mnie i po tym, jak wróciłem z Pragi rowerem, rok później wyszedłeś z Paliarki na Holeszowicach i przyszedłeś do Księgarni Hiszpańskiej we Wrocławiu…
Wyobraź sobie, że to nie była kwestia rywalizacji, kto jest bardziej radykalny. Po prostu nie miałem innego wyjścia. Nie miałem pieniędzy na pociąg, nie miałem siły na kombinowanie hajsu, postawiłem po prostu na samozaparcie i instynkt przygody. Poza tym, gdy człowiek idzie sam po poboczu drogi ileś dni, doznaje pewnej formy oczyszczenia. Lubię marsze. Ostatnio szedłem z Lanckorony do Krakowa w śnieżycy. Po prostu wtedy jestem ja i cały świat, bez otoczki domu, wsparcia jakiegoś koleżeńskiego, pieniędzy, internetu. Trochę jak człowiek pierwotny przecinający pieszo jakąś krainę. Mam nogi, dlaczego z nich nie korzystać?
Konrad Góra: Masz też skrzydła, tyle że motyle…
W sumie bez Motyla nie byłoby nas tam.
Konrad Góra: No głupio się tu urwało.
Dawid Mateusz: W skład Podręcznika wchodzi m.in. Twój debiutancki arkusz Kod genetyczny, to nawet nie jest biały kruk, tej książki niemal nikt na oczy nie widział, a została wydana przez Elektrownię Rybnik…
To jest po prostu jakiś tam arkusz, lepiej byłoby, gdyby go nikt nie widział. Jakość edytorska przypomina szmatę. Spytaj Moniki Glosowitz.
Dawid Mateusz: Jesienią będą wybory samorządowe. Podobno miałeś propozycję zostania prezydentem Rybnika?
W Rybniku zostałem wielokrotnie pobity i okradziony. Ostatni raz na terenie Rybnika byłem na autostradzie już przy Żorach, rok temu, gdy wracałem z Pragi, wtedy mnie nikt nie bił, bo byłem w autobusie (Regiojet? LeoExpress? PolskiBus?). Rybnik to miasto bandytów. Moszczą się faszyści, których chroni policja.
Konrad Góra: Wybieram się do Pragi marcem. Jedziesz?
To nie jest zły pomysł. Godajom mi, co by tyn wywiod dokończyć, ale jo Ci godom: niő. I na koniec, jako że ani Ty, ani jo, niő momy czasu, bo Ty kajś lecisz, jo kajś leca, to jo Ci godom, mom w rzici to wszisko, i tak blank zrobióne jest to „wywiadziszcze”, zarozki ida pizgać malorzy na wernisaż. Czimej sie, chopie!
Dawid Mateusz: Ryba, a czekaj jeszcze, zapomnieliśmy o jednym. Jak Ty się czujesz po wydaniu wierszy zebranych?
Do dupy.